To Marcin Konieczny zasugerował, że jeśli myślę o debiucie na pełnym dystansie to warto rozważyć Roth. Że fantastyczna atmosfera i organizacja. I wtedy to ja już się specjalnie nie zastanawiałam. Nic nie sprawdzałam, nie dopytywałam innych. Po prostu zapadła decyzja, że tam. Ja nawet nie wiedziałam, że tam jakieś górki są, skoro padł rekord świata, to musi być raczej płasko myślałam. Hehe, no raczej płasko nie jest. Ale że zawody idealne na debiut, a jeszcze lepsze na życiówkę oraz super przygodę to prawda najprawdziwsza. Musicie kiedyś tam być.
Challenge Roth nie przeraża logistyką, podróżą samolotem, pakowaniem roweru do walizki itp. Miasteczko Roth leży w Bawarii, pod Norymbergą – spokojnie można dojechać tam samochodem z wszystkimi bagażami, całą rodziną i jeszcze przyczepką kibiców. To ok. 950 km od Warszawy, a z Rzeszowa jeszcze lepiej, bo cały czas A4 czyli „jedź dalej tą drogą przez następne 1000 km” :) Z noclegami w samym Roth jest dość ciężko (miasteczko ma 24 tys. mieszkańców), ale bez problemu znaleźć można coś w Norymberdze (byle po właściwej stronie miasta) i dojechać autostradą na miejsce. Nam udało się znaleźć nocleg (przedmieścia Norymbergii) na 2 miesiące przed zawodami przez Airbnb i do strefy zawodów jechaliśmy ok. 20 minut. Tak w ogóle, to jeśli jedziecie z kibicami, warto zastanowić się nad wzięciem dla nich rowerów do przemieszczania się pomiędzy strefami kibicowania. Byłam zaskoczona, gdy dwa dni przed startem w okolicy biura zawodów czy strefy startu zaparkowanych było mnóstwo samochodów z pełnymi bagażnikami rowerów (trekingowych, miejskich). Odpowiedź znalazłam w dniu startu, gdy ci wszyscy ludzie na te rowery wsiedli, a potem przypinali je lub kładli gdzie popadnie.
Trasa
Challenge Roth to zawody z 2 strefami zmian. Startujemy w innym miejscu niż meta, ale wszystkie worki oddajemy w T1 – organizatorzy transportują je do T2 i w zasadzie, przynajmniej dla zawodników, nie ma z tym najmniejszego problemu.
Pływa się w kanale (Main-Donau-Kanal), po takim spłaszczonym okręgu, wzdłuż brzegu, w zasadzie bez prądu. Na co dzień pływanie jest tam zabronione, więc warto na trening przed zawodami udać się w wyznaczonych przez orga godzinach (straszą nawet dyskwalifikacją, jeśli złapią kogoś pływającego na dziko). Woda nie należy niestety do przejrzystych, ale łokieć widać i bąbelki do złapania prawie również. Na brzegu, wzdłuż którego płyniemy, ustawione są tabliczki z dystansem, co pozwala zorientować się ile już pokonaliśmy, super rozwiązanie. A dzięki bliskości brzegu można nawet nawiązać kontakt z publicznością, sprawdzone info! Start z wody, falami wg AG i zadeklarowanego wyniku, co 5 minut. Wszystko przebiega bardzo sprawnie i szybko.
Na rowerze mamy do pokonania dwie pętle, trasa liczy ok. 179 km i ma łącznie ok. 1300 m przewyższenia. Trasa oczywiście zamknięta dla ruchu drogowego, acz w kilku, odpowiednio oznaczonych miejscach były wyjątki i policjanci kierowali ruchem przepuszczając samochody na skrzyżowaniach. Punkty odżywcze ustawione są co ok. 17 km, zawsze na podjeździe, więc spokojnie można złapać wszystko, co serwują (woda, izo, żele i batony od Squeezy, banany, na drugim kółku także kola). Asfalt jest super jakości, ze dwa-trzy razy trzeba było przejechać tylko przez takie rowki wyłożone kostką brukową, kilkaset metrów po wyjeździe ze strefy zmian jest jeszcze odcinek z milionem studzienek kanalizacyjnych – warto dobrze przyczepić bidony, lubią tam fruwać. I ponoć ten niemiecki asfalt szybki jest – nie wiem, ale Krasus mówił, że czuł jakąś różnicę i że faktycznie go niosło. Trasa wiedzie raz lasem, raz wśród pól, potem znowu wzdłuż autostrady i przez kilka miejscowości, gdzie można spodziewać się paru zakrętów – jest dość malowniczo i pofałdowanie. Ale jest to SZYBKA TRASA: podjazdy nie są długie i strome, a zjazdy (za wyjątkiem jednego na serpentynie z trzema ostrymi zakrętami) są łagodne i pozwalają, nawet takim strachulcom jak ja, rozwijać całkiem zacne prędkości. A skoro o podjazdach mowa: tak, Solar Hill jest niesamowity i nawet gdyby było tam 17% nachylenia, to i tak człowiek pojedzie go na pełnym gazie, takie są emocje, dzięki zgromadzonym kibicom. Niezapomniane emocje! Zobaczcie to!
W tym roku po raz pierwszy bieganie odbyło się nową trasą, która połączyła dwa miasteczka (Roth i Buchenbach). Dwie pętle. Nie jest ona jakaś mega widowiskowa i spektakularna, w jednym fragmencie prowadzi nawet przez strefę przemysłową, jednak w takich miejscach organizator zadbał o kibicing, że naprawdę nie ma co narzekać, a w samych miejscowościach jest już bardzo przyjemnie i klimatycznie. Nie jest też płaska, na każdej pętli jest 5-6 mniejszych lub większych podbiegów, które może za pierwszym razem nie sprawiają wielkich kłopotów, ale już przy kolejnym (nomem omen) podejściu wcale takie łatwe nie są. Kilka kilometrów na jednej pętli biegnie się miękką nawierzchnią (po ścieżce i szutrze), co pozwala trochę odpocząć nogom od człapania po twardym asfalcie i kostce brukowej, którą pokonuje się w centrum miasteczek. Jest głośno! Dzięki lokalsom i zorganizowanym strefom kibica, a także licznym rodzinom i znajomym zawodników rozłożonym wzdłuż trasy, którzy kibicują nie tylko swoim, a wszystkim ajronom, bieg jest naprawdę niezapomniany. Śmieszne, ale właściciele niektórych knajp czy punktów z jedzeniem tak poustawiali stoliki, że ich klienci-kibice, oczywiście przy piwie i zakąskach, siedzieli przodem do zawodników, oglądając ich niczym dobry film w kinie. Do tego zlokalizowane nawet co 2-3 km bogate punkty odżywcze (woda, izo, red bull, cola, żele, batony, ciastka ryżowe, chleb, ciepła zupa) + lód i dużo gąbek, które pomagają zwłaszcza w upale oraz tysiące zaangażowanych wolontariuszy – nie pozostaje nic innego jak tylko wziąć i ten maraton przebiec!
Organizacja, sędziowie, kibice
Zawody w Roth organizowane są od ponad 30 lat, nic dziwnego, że wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Całe miasteczko żyje tym wydarzeniem. Uwierzycie, że zaangażowanych jest aż 7 tysięcy wolontariuszy? Młodzież, starsi, również osoby niepełnosprawne, które pomagały przy punktach odżywczych – wszyscy sprawiający, że człowiek czuje się wyjątkowy, zaopiekowany i dokibicowany na każdym kilometrze trasy. Niesamowite.
Podręcznik kibica, ogromne i zróżnicowane expo, organizacja treningów pływackich przed, oznaczenia, mega wypas w strefie finishera, bogate punkty odżywcze, duża liczba tojków, super oprawa w strefie mety, fajowy plecak – może jest to standard na światowych imprezach, ale na mnie i tak robiło wrażenie. A ta impreza końcowa z fajerwerkami? Niestety nas nie było, ale już oglądanie relacji przyprawia o ciary. Jedynie pewnym niemiłym akcentem był płatny parking dla zawodników w dniu startu. Wprawdzie to cegiełka na cel charytatywny, więc spoko, ale z rozmów z innymi zawodnikami wynikało, że nie wszystkim się podobało, a szukanie drobnych na dwie godziny przed startem życia, nie było niczym fajnym. No i fanshop mógłby być lepiej zaopatrzony, zwłaszcza w ciuchy dla kobiet.
Jeśli chodzi o sędziowanie to ordnung w Roth zachowany jest w 100%. Rywalizacja przebiega w mega uczciwy sposób, no może za wyjątkiem Lisy Roberts (3 miejsce) zdyskwalifikowanej kilka tygodni temu w wyniku wykrycia w jej organizmie niedozwolonej substancji. Trasa kolarska, podczas której nie ma mijanek zapewnia dużo miejsca, ciasnoty brak i tym samym też wymówek, że nie dało się nie draftować. Liczni (naprawdę liczni) sędziowie dbają o porządek na trasie, nie tylko kwestii draftingu, ale również trzymania się prawej strony. Podczas 5,5 h jazdy widziałam tylko jeden, bezczelny popis dwóch kolesi, którzy jadąc sobie na kole minęli mnie jak furmankę, w namiotach kar też nie było tłoczno – serio wszyscy się pilnowali i jechali uczciwie. Warto dodać, że za draft, oprócz 5 minut kary w namiocie, była dodatkowo do przebiegnięcia kilometrowa pętla podczas biegu, czyli de facto 10 minut w plecy, chyba naprawdę idiota ryzykowałby tutaj oszustwem.
Ale ani trasa, ani organizacja czy sędziowie nie sprawiają jednak, że Challenge Roth to najpopularniejsze zawody na pełnym dystansie w Europie. To kibice robią robotę! Nie tylko lokalsi, zorganizowane grupy czy bliscy zawodników. Przyjeżdżają tam ludzie z całej okolicy, właśnie po to, by przez kilkanaście niedzielnych godzin stać i kibicować. Nasi kibice zmęczeni równie mocno co my – finisherzy, przyznali po zawodach, że jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyli. I że ten kibicing to była dla nich również wielka i niezapomniana przygoda. Zwłaszcza na Solar Hill.
Koszty
- wpisowe: 2300 zł (w zależności od terminu rejestracji: 480 – 560 euro)
- transport (my na gazie, który jest również dostępny bez problemu w Niemczech): 550 zł za volvo
- nocleg od osoby: 500 zł (za 4 noce)
- ubezpieczenie: 30 zł
- licencja: 75 zł (+ minimum 60 zł za podstawowe badania)
- jedzenie na miejscu: 300 zł
- zakupy w fanshopie :) 200 zł
Za sam wyjazd z wpisowym trzeba liczyć ok. 4 tys. zł.
Na zawody zapisać się można na kilka sposobów: na miejscu, w poniedziałek po niedzielnych zawodach (można zgłosić siebie lub inną osobę), „zwykła” rejestracja on-line w podanym przez orga terminie (zazwyczaj tydzień po zawodach), która trwa mniej więcej 5 sekund oraz rejestracja mikołajkowa 6 grudnia o godz. 12.00 w południe, też on-line, gdzie wyższe o 30 euro wpisowe powiększone jest jeszcze o kwotę 50 euro na cel charytatywny. Powiem tylko – warto jest wydać te pieniądze.
A kto jeszcze nie jest przekonany, to może podsunę moją relację ze startu: Challenge Roth – jestem ironwomanem!