Challenge Roth – jestem ironwomanem!

Najpierw był wielki hałas, udział w konkursie, żebry o lajki, by wygrać, pojechać do Roth i pięknie zadebiutować tam na pełnym dystansie IM. Następnie ogromne oczekiwania i plany, sumienna praca treningowa, systematyczność, żeby nie powiedzieć kujoństwo, ciężkie sesje trenażerowe oraz fajne postępy biegowe. A potem to wszystko wzięło i pierdolnęło. Z wielkim hukiem. Zachorowała jaknoga i świat się zawalił.

Jedyne co można w takiej sytuacji, to… No właśnie, nie za wiele można. Ale warto choć podjąć próbę – niezałamania się, patrzenia do przodu, słuchania mądrzejszych oraz szukania jakiegoś rozwiązania. Odrzucenia ambitnych planów oraz po prostu brania tego, co jest i co można brać. I cieszyć się, że mimo wszystko jest tego aż tyle.

Jak się okazało, było tego całkiem sporo. Więc wzięłam!

Rób swoje

Do Roth jechałam z uwolnioną głową. Cieszyłam się na ten start jak chyba jeszcze nigdy. Czułam podekscytowanie, delikatny strach, niepewność, ale głównie to jednak radość, że dotrwałam i że dzieje się ta fantastyczna przygoda. Tak między nami mówiąc, to ja nawet zadowolona byłam, że nie muszę robić żadnego wyniku. Że nic nie muszę. Presja, kalkulacje, oczekiwania, rywalizacja, miejsca – to jest naprawdę fajne i skłamałabym, że tego nie lubię, ale w rzeczywistości kosztuje mnie bardzo dużo stresu, niepotrzebnych emocji i zmartwień.

Brat i siostra. Siostra i brat. Wprowadzamy rowerki do T1. Fot. Bartek

Wprawdzie im dalej zagłębiałam się w atmosferę Challenge Roth, tym bardziej czułam, że na luzaku to trudno będzie zrobić tego ajrona. Po samochodowym objeździe trasy kolarskiej byłam przerażona jej profilem i licznymi zakrętami. Widok pięknie wyrzeźbionych łydek i wycieniowanych brzuchów non stop nasuwał mi pytanie, co ja tutaj robię i że chcę do domu. Niemiłosiernie wysoka temperatura, w której człowiek już od stania i oddychania zalewał się potem, nie pozostawiała żadnych złudzeń. Powoli docierało do główki, że 3,8 km pływania, 180 km na bajku, a na deser maraton to jednak kawał (nikomu niepotrzebnej) roboty do wykonania. Czy złapię swój rytm na pływaniu? Jak pokonam te trzy kręte zjazdy? Czy chwycę bidony na punktach odżywczych i co jeśli nie chwycę? Będzie bomba czy nie będzie? A może kapeć? Jak długo zajmie mi maraton? Pytań, wątpliwości, mniejszych lub większych strachów było miliard lub dwa miliardy nawet. Aaa! Niech już się to wszystko zacznie, bo nie wyczymię! Jedynie rozmowa z Krasusem, przeliczającym, kalkulującym, prognozującym swoje ambitne plany startowe, jakoś dziwnie mnie uspokajała… Uff. Jak zajebiście, że ja nic nie muszę! A jedyne co chcę, to przekroczyć linię mety.

Co ja tutaj robię? Fot. Bartek

Choć oczywiście nie byłabym sobą, jeśli przystąpiłabym do startu bez żadnych założeń :) Helloł. Założeń jednak nie czasowych, a bardziej strategicznych. Świadomość, że wiem co mam robić i na jakiej intensywności, że wiem co jeść i kiedy, troszkę uspokajała. Wystarczyło „tylko” zrobić swoje i wszystko powinno pójść jak należy. Zrób tylko swoje Bo. Tylko swoje.

Jeszcze przed zawodami zadałam pytanie na grupie Triathlon PL o najważniejszą radę, jaką ajronmeńscy wyjadacze mogą dać debiutantom. Rozwinęła się dość ciekawa dyskusja i padło wiele różnych wskazówek, które streścić można następująco: „Jedz i pij na rowerze, weź rano stoperan, luz, pokora, nie kozacz synku i enjoy”. I do tych zaleceń również postanowiłam się dostosować.

Tu jestem! Zobacz mnie! O tu!

Z tłumem. Tłumem zawodników, kibiców, wolontariuszy, supporterów, sędziów i barierek. Z tym kojarzyć mi się będzie moment startu. Jezu, ile tam było tego wszystkiego! Na szczęście w mojej części T1 nie było aż tak ciasno, ale jednak cały czas czułam, że coś lub ktoś zakłóca moją prywatność. Byłam zestresowana i dość zagubiona w tym wszystkim. Trzęsącymi się ze strachu, a może i ze wzruszenia rękami, przygotowywałam wprowadzonego do strefy dzień wcześniej, Czesława. Dopompować koła (telefon do Krisa na ile, bo zapomniałam), wlać izo do bidonów, poupychać batony i żele, przytwierdzić bułkę, włączyć i ustawić edża. Mimo, iż mam skupiać się na sobie, ciągle łapię się na tym, że z podziwem i rozdziawioną gębą lampię się na dziewczyny obok. Pewne siebie, opalone, w kolorowych strojach, wysportowane. Ajronmenki. A ja przy nich taka mała i słaba… I jeszcze ta pieprzona bułka nie chce się przykleić do mostka! Krótka rozmowa z Kamilem i Krasusem, życzenia powodzenia i pora na rozgrzewkę oraz ubieranie pianki. W tle armata i start PROsów, głośna muza, oklaski. Ciary. A ja co wtedy? Ano w płacz. No zajebiście, zaraz mam rozpocząć zawody sezonu, a ja stoję i ryczę nie wiadomo po co i dlaczego. Czy jest tu jakiś psychiatra? Czy przypadek ten, panie doktorze, jest jeszcze uleczalny?

Nasi najukochańsi. Nie tylko kibice. Fot. Bartek

W Challenge Roth rywalizowało blisko 4 tys. zawodników. Podzieleni byliśmy na startujące co 5 minut fale, kobiety (których łącznie było prawie 600!) ruszały w falach: 6 i 7. Ja, razem z 299 innymi kobiałkami przypisana byłam do fali wcześniejszej. Płynęliśmy w kanale po takim spłaszczonym okręgu, z oznaczeniami kilometrażu na brzegu, co było świetną sprawą – pozwalało kontrolować dystans, a przede wszystkim było wskazówką, że się człowiek jednak jakoś do przodu przesuwa.

Gdy weszłam do wody, poczułam wewnętrzny spokój. Wreszcie! Wszystkie obawy, łzy, strachy i wzruszenia zostawiłam na brzegu. Byłam teraz tylko ja i on. On i ja. Ironman.

BUUM! I popłynęłam. Specyficzna jest pralka kobiet przyznam. Nie ma takiego siłowego napierdzielania się po gnatach jak z facetami, ale jest za to mnóstwo chaosu, zamieszania, szarpania tempa i zmiany kierunków. Dość wolno rozciąga się również cała stawka. Kiedy już się człowiekowi wydaje, że się uspokoiło i że płynie swoje, to zaraz znowu któraś podpłynie, przepłynie, nadpłynie i chluśnie wodą, właśnie wtedy, gdy bierzesz oddech. Eh, kobiety. I logować się trzeba od nowa.

O! Tu płynęliśmy. Fot. ARNDT Sicherheit und Service

Nie było to jakieś zabójcze tempo, ale płynęło mi się całkiem nieźle. Pamiętałam o kadencji, co jakiś czas uruchamiałam też nogi i (niestety bez powodzenia) szukałam fajnych bąbelków. Przygotowana byłam na długie pływanie, głowa i ciało znosiły to świetnie – podejrzewam, że gdybym dorwała gdzieś swoją fotkę z wody, to na pewno byłabym na niej uśmiechnięta. I nagle jeb! Dostaję mocno w kark i w głowę, słyszę jakieś krzyki, że sznela czy raus. Ale o co chodzi i za co? Okazuje się ups, że to już nawijka, a ja zamyślona i zadowolona z siebie, płynęłam sobie dalej prosto zagradzając swym, skądinąd długim, ciałem tor pływu innym laskom. I wielka mi od razu afera! :) Już dobrze, dobrze, dziękuję za czujność, już sobie zakręcam, proszę się nie awanturować, o popatrzcie, jest tak, jak powinno.

Patrzę na tabliczkę przy brzegu, że 1900 m, zerkam na zegarek, 36 minut. Dobrze i niedobrze, ale chyba trzeba jednak coś mocniej. I nagle pojawiają się one. Dobiegające zza złotej pianki 2XU duże, dynamicznie, okrągłe jak czereśnie latem i wcale nie takie wolne bąbelki. Bąbelki marzeń. Łapię je jak potrafię i staram się utrzymać ze wszystkich sił. Mam was! Noo. Tak, to królowa może płynąć. Proszę mi tam służbo szykować rower w strefie bo zaraz będę! Druga połowa trasy upłynęła mi więc – nomem omen – całkiem fajnie, szybko i przyjemnie. Żal mi tylko było tych panów z poprzedniej fali, których dogoniłyśmy w okolicach 2-3 km. Że też się nie potopili biedacy, gdy napłynęła na nich taka ławica fajterek.

Tu jestem! W czerwonym czepku! Fot. Challenge Roth

I tak płynę sobie i płynę, złote 2XU przede mną, bąbelki zasysają mnie niczym odkurzacz piorący, biorę oddech na prawo, patrzę na brzeg, a tam… Nie może być, a tam stoi Kris! Wcześniej się zarzekał, że takiego wodnego potwora jak ja, wypatrzy zawsze i wszędzie, zobaczymy czy faktycznie się uda. Więc macham do niego i wyciągam rękę do góry, że tu jestem, tu! Zobacz mnie! To ja, w czerwonym czepku! Odmachaj! YES! Zauważył mnie, pomachał. To była cudowna chwila pamiętam, a ja uskrzydlona, z dodatkową mocą, na nowo doganiam moje złote bąbelki i już spokojnie za nimi zmierzam do zielonej bramki. Z pomocą stojących po szyję (!) w wodzie wolontariuszy wychodzę na brzeg, lapuję garmina, patrzę, że 1:13 i uradowana podwójnie (bo machanie i fajny czas) biegnę do przebieralnego namiotu. Cóż za fantastyczny poranek, co przyniesie dalej ten cudowny dzień?

Stefan, to pierdolnie

Nie wiem, pewnie teraz trochę idealizuję tę trasę kolarską, ale ja mogłabym nią jeździć w nieskończoność. Piękna była! To, co z perspektywy samochodu troszkę mnie przerażało, w siodle w ogóle nie było takie straszne, a różnorodność trasy, super asfalt, bajeczne i dość proste zjazdy, wiele ciekawych podjazdów (1300 m przewyższenia) oraz miejsc z nieziemskim dopingiem kibiców, sprawiało, że nudy nie było i te 180 kafli zleciało mi jak z bicza strzelił.

Zgodnie z zaleceniami Trenera, a także poradami innych doświadczonych triathlonistów, zaczęłam bardzo spokojnie. Jechałam na waty (nie powiem ile watów, bo się wstydzę) (to naprawdę mało watów jest) i wcale przyznam, mi się to nie podobało. Straszna nuda! Na dodatek było trochę pod górę, oczywiście pod wiatr i ta założona moc dawała mi dość żałosną, żeby nie powiedzieć śmieszną prędkość na kilometr. Bez sensu. I wtedy stwierdziłam, że nie. Że muszę mieć choć trochę frajdy z tego ajrona, że nie będę się wlec jak ślimak, że chcę troszkę mocniej, bo za jakie grzechy ja mam tutaj tak cierpieć? Depnęłam, docisnęłam, wyprzedziłam. Poczułam wiatr w kasku. O tak. O tak! Zdecydowanie tak!!! Jest genialnie!

Kiedyś każdy zakręt będę brać na leżaka! Fot. Ala

Wiało. Miejscami tak wiało, że przestawiało nam rowery o metr w kierunku osi szosy, a czarne chmury zbierające po prawej stronie trasy sugerowały jedno: Stefan, to pierdolnie. Debatując jednak z sobą czy wolę upał czy pizganie złem, stwierdziłam, że zdecydowanie to drugie i już nie przejmowałam się tym, co nade mną, zwłaszcza, iż specjalnego wpływu na to nie miałam. W przeciwieństwie do innych aspektów etapu kolarskiego, jak np. jedzenia. Przygotowana byłam do tej jazdy jak na wojnę! 11 rozpuszczonych w wodzie żeli Run&Bike w bidonie (przezroczystym, abym widziała ile jem), do tego wg planu jedna lub dwie dodatkowe przekąski na godzinę (baton, żel, pół bułki) oraz izo do picia. Brzęczyk w zegarku nastawiony co 20 minut sygnalizował mi czas karmienia. Bo, nie spierdol tego i jedz!

Inaczej niż zazwyczaj podeszłam również do podjazdów. Zawsze jadę je na pełnej dzidzie, od samego początku do końca. Aco! Tutaj jednak rozpoczynałam górki bardzo spokojnie i na miękko. Dopiero jak serce wskoczyło na wyższe obroty, zrzucałam z blatu i dociskałam coraz mocniej. Czy pisać, jak fajne to uczucie, gdy z uśmiechem na twarzy wyprzedzasz wszystkich lub prawie wszystkich, który łykali cię na początku podjazdu? No fajne to jest. Podobnie jak – serio tak było, nie ściemniam – wyprzedzanie na płaskim kolesia z dyskiem, i to nie byle jakie wyprzedzanie, ale podczas jedzenia bułki :) W sensie ja jadłam, on cisnął. Mina pana bezcenna.

Solar Hill. Tak było! Fot. Challenge Roth

Ale i tak najbardziej w pamięci zapadnie mi legendarny podjazd w Solar Hill. Człowiek niby wie, że ma tam być sporo kibiców, i niby jest przygotowany na to, co może się wydarzyć. Ale gdy w realu zobaczy, co się tam wyprawia, gdy wjedzie w szpaler ludzi, gdy musi zmieścić się z rowerem w metrowym tunelu pomiędzy szalejącymi kibicami, to po prostu poryczy się ze wzruszenia i szczęścia. Niesamowite uczucie! Piękno sportu, wysiłku, pasji, entuzjazmu i radości skondensowane na kilkuset metrach podjazdu. NIE DO OPI-SA-NIA! Ale do przeżycia obowiązkowo.

Ciary! Fot. Bartek

Rower przejechałam bez żadnego kryzysu, ba! z mega flow, uśmiechem na twarzy oraz oglądaniem widoczków dookoła (dzięki Magda za tę radę!). 180 km pykło w 5:35, co daje prędkość ok. 32 km/h (bez szału, ale dzień wcześniej brałabym to w ciemno; dużo skradł mi też wiatr, a także zbyt ostrożne, czytaj nieumiejętne, zakręty). Zjadłam ciut mniej niż planowałam, ale jak na mnie i tak nieźle. Bez problemu korzystałam z punktów odżywczych, które usytuowane były zawsze na podjazdach umożliwiając spokojne złapanie bidonów czy innych przekąsek. Kiedy wyszło słońce (ostatecznie, Stefan, nie pierdolnęło), polewałam się też wodą, wiedząc jak zwodnicza może być ta pozorna rześkość i świeżość na rowerze.

I jeszcze może jedna ciekawostka na koniec. Jadę jadę, zbliżam się do ostatniego punktu odżywczego (ok. 163 km) pamiętając, że zawsze na końcu strefy podają wodę, łapię bidon, unoszę nad siebie, polewam się po kasku, stroju i nogach oczekując błogiej ulgi, jaką da mi ta zimna wodna kaskada. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam, że woda ta ma kolor brązowy (awarię rur mieli czy jak?), a na dodatek jakoś dziwnie się klei. Wylać na siebie pół litra koli – witajcie w świecie Bożeny triathlonu!

Ok. 15 km do końca. Fot. Ala

To może jeszcze, aby dopełnić obrazu sytuacji dodam, że zaraz potem, pewnie z racji lepkości kół oblanych kolą, przykleił mi się do przedniej szytki kawałek miękkiego plastiku wielkości karty kredytowej. I nie chciał się skurczybyk odkleić. Pamiętacie, jak w dzieciństwie przyczepialiśmy sobie spinaczem od bielizny kawałek platikowego kubeczka z lodów do przedniego widelca ramy, by furczało? To właśnie dokładnie tak mi furczało przez ostatni kwadrans jazdy. Z drogi śledzie! Furczę! Cóż za wspaniałe niedzielne przedpołudnie! Co jeszcze przyniesie ten cudowny dzień?

Przechytrzyć maratona

Wypinam się, oddaję rower, chwytam worek i dość oszołomiona tym wszystkim, idę do przebieralnego namiotu. I nagle słyszę „Bodżena, chodź, ja ci pomogę”, przemiła wolontariuszka opowiadając mi po polsku z szorstkim niemieckim akcentem, że właśnie wróciła wczoraj z Opola od babci, sadza mnie na ławce, odbiera kask, ściąga buty, podaje przygotowane skarpetki i pomaga zawiązać sznurówki. Szok! Ludzie, ja kurde żartowałam z tą służbą! Nie wiem jak to robili, ale założę się, że każdy zawodnik w tym namiocie, czuł wtedy, że jest najważniejszą osobą na świecie. Volunteers, we salut you! Gotowa do biegu łapię jeszcze gąbkę z wodą, by umyć się z tej nieszczęsnej koli i wyruszam na trasę.

O-oł. Co jest kurwa? Jakbym zsiadła z tego roweru na inną planetę o przyciąganiu grawitacyjnym osiem razy silniejszym niż ziemskie. Zabetonowa byłam strasznie! Sztywność całego ciała, ból ud, dziwne ciągnięcie w przywodzicielach (ale że skąd?), a nade mną lampa 30 st. C. To są normalnie jakieś jaja, że ja mam jeszcze pokonać maraton pomyślałam i delikatnie zaczęłam truchtać na przemian z marszem.

Z minuty na minutę było na szczęście coraz lepiej i mogłam już spokojniej myśleć o realizacji najbardziej chytrego w dziejach Challenge Roth planu na ten maraton. A był on równie sprytny co prosty: marszobieg. Już na treningach wcześniej sprawdziłam, że to może się udać, a tropikalne warunki pogodowe sprawiły, że nawet nie próbowałam kombinować nic innego. Kuba zalecił 1,5 minuty biegu na 30 sekund marszu przez pierwszą godzinę, a potem w zależności od samopoczucia 60 sek. / 60 sek. lub 60 sek. / 45 sek. Zaznaczając, że to nie apteka i że przede wszystkim mam słuchać siebie.

Fragment trasy biegowej. Tak, tu jest pod górę. Fot. Challenge Roth

Skoro nie apteka, to ruszyłam minuta biegu na pół minuty marszu. Bieg w tempie 4:40-5:00, dziarski marsz (ma się te przeszczepy) ok. 8:30. I to kurde działało! Uwzględniając przy tym wizytę w tojku ok. 4 km, z którego wyszłam jak młody bóg, marsz w strefach żywieniowych oraz marsz pod górkę (było kilka i to dość ostrych podbiegów), z których za to zbiegałam sobie po swojemu jak sarenka – wychodziło średnie tempo na km 5:30-5:50, a poziom zmęczenia NIEPORÓWNYWALNY z tym, czego doświadczali inni zawodnicy. Z którymi dodam, przemieszczałam się do przodu w takim samym czasie! I weź się tu człowieku nie uśmiechaj, jak idzie tak świetnie! I nie bądź szczęśliwy, gdy za każdym razem, jak z marszu przechodzisz w bieg, dostajesz owacje od kibiców, bo niby hehe pokonujesz kryzys! I nie przybijaj piątek dzieciaczkom, u których wywołuje to jeszcze większą radość. NIE DAŁO SIĘ! Po prostu musiałam się cieszyć! W połowie pierwszego kółka mijam na zawijce Krasusa, który delikatnie mówiąc, nie wygląda kwitnąco. Biedactwo. Przytuliliśmy się jak brat z siostrą i siostra z bratem, dałam mu trochę mojej mocy, w końcu mam jej tutaj aż nadto, może coś pomoże, niech gna! (pomogło!)

A tu oprócz podbiegów, była jeszcze kostka brukowa. Fot. Challenge Roth

I taki stan euforii i wcale nie kiepskiego tempa, trwał mniej więcej do 27 km. O-oł, czyli już? Ten kryzys? Niedobrze. Przypomniałam sobie wtedy słowa Radka, że na pełnym dystansie dzieje się wszystko: „od wizyty w czarnej śmierdzącej piwnicy po plaże z turkusową wodą” i postanowiłam szukać sposobu na wydostanie się z tego ciemnego lochu. Hmm, skoro wcześniej tak super pomógł mi tojtoj, to może uda się i tym razem? Poszłam, spróbowałam, nie udało się, nie pomogło. Noż psia mać, szkoda, ale przynajmniej sobie posiedziałam :), to może żela zjem? Ok, zjadłam. Ale też jakoś bez szału. To może wezmę buziaka od kibicującego Krisa i zmienię proporcje galołeja na minuta/minuta? O tak, zdecydowanie lepiej, jedziemy więc dalej z tym czelendżem! Dajesz Bo! Mimo iż, starałam się cały czas trzymać te proporcje, to jednak zarówno tempo biegu jak i marszu było niestety coraz wolniejsze… A podbiegi z pierwszej pętli zrobiły się nagle Himalajami!

Miejsce euforii zajęło zniecierpliwienie, niech to się już kurwa skończy! Gdzie ten cholerny 30 km? Kiedy będzie 33? A daleko jeszcze do 37? Noż ja pierdolę, długo tak jeszcze? I jest!!! Wreszcie ten nieszczęsny, choć może bardziej szczęsny, 40-ty, a następnie 41 km, od którego już cały czas biegłam (jedyny cały kilometr pokonany biegiem) klnąc, śmiejąc się i płacząc naprzemiennie. Wielki napis „YOU DID IT”, ostatnia honorowa pętla, tylko się Bo nie porycz teraz, bo będą brzydkie zdjęcia. Uśmiech, klata, rączka, nóżka i do przodu! Pstryk! BO! JU AR CZELENDŻ!

YOU DID IT! Fot. Kris

Maraton pokonałam w 4:14, średnim tempem 6:02/km. Jedząc, uwaga, tylko dwa żele, nie wiem co mi odbiło. Biorąc pod uwagę fakt, że ja nigdy nie biegałam jakoś wybitnie, że w tym sezonie nie zrobiłam żadnej zakładki, że miałam ponad 2-miesięczną przerwę w bieganiu, a od 9 kwietnia najdłuższym moim treningiem biegowym było 70 minut marszobiegu, to chyba całkiem nieźle, nie? Kocham galołeja, a mój trener Kuba jest genialny!

11:09:32! Fot. Bartek

I tu wypada chyba zakończyć tę debiutancką historię… Dzięki konkursowi Enea i Waszym głosom wzięłam udział w fantastycznych zawodach o nieziemskiej wręcz atmosferze (będzie o tym osobny wpis). Dziękuję! Byłam tam w najlepszym towarzystwie na świecie: Krasus, Ala, Bartek – piąteczka! oraz z jedynym takim wsparciem (cmok!), który specjalnie na Roth zapuścił nawet wąsa mocy. Przygotowywałam się pod czujnym okiem Bretta Suttona polskiej myśli szkoleniowej – Kuby Bieleckiego, dzięki Trener! Zadebiutowałam na pełnym dystansie w Challenge Roth w 11:09:32  z czasem, o którym przed startem nawet nie marzyłam (56-te miejsce wśród kobiet, jakby ktoś był ciekaw). Oraz w samopoczuciu i stylu, na wspomnienie których mam łzy w oczach i ciary, tak było cudownie. Przyznam, że czuję się nawet tak troszkę nieswojo, że nie było prawdziwego ómierania, cierpienia i bólu na trasie. Ciągle tylko ten zaciesz. Ale chyba uśmiech i żelazo nie wykluczają się wzajemnie, co? A już na pewno w debiucie. Polecam ten stan!

A więc zrobiłam to. Jestem ironwomanem! Teraz kolej na realizację drugiego marzenia i celu na ten rok! Nauczyć się jeździć bez trzymanki.

— — —

Zapraszam również do odsłuchania pĄpkastu, w którym wspólnie z Krasusem i Belą rozmawiamy o Challenge Roth. Produkcja i montaż: Choi.

— — —

Rozwiązanie konkursu na typowanie mojego wyniku. Nagrody w postaci zestawu suplementów dla sportowców wytrzymałościowych Run&Bike oraz produktów z linii I’m fit wędrują do: Dariusza D, który wytypował czas najbliższy (11:11:11) do mojego, a w losowaniu szczęście sprzyjało Uli Sz.-Ł – skontaktuję się z Wami w celu przekazania nagród. Dziękuję wszystkim za udział w zabawie! 
About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.