Pesymista powie: zjebałaś, koniec tematu, bez biegania nie ma biegania.
Optymista stwierdzi: 7 miejsce na Mistrzostwach Europy i piękna walka do samego końca, wow!
A realista podsumuje: przyzwoite pływanie i dobry rower, na bieganiu zaryzykowałaś – nie wyszło, taki sport, po takich gorszych wyścigach, lepsze smakują jeszcze wyborniej, wstawaj.
Niby nie miałam oczekiwań odnośnie do tego startu, już dawno przestałam żyć triathlonem i traktować każdy trening lub wyścig w kategoriach być albo nie być. Ale jednak chyba jakieś miałam :) Treningi fajnie wychodziły, nie brakowało motywacji, zdrowie też się w miarę unormowało, biodro uciszyło, czego chcieć więcej? No może jedynie jakieś 2-3 tygodni biegania więcej, jednak prawie 2-miesięczna przerwa swoje zrobiła i nie wybiegałam tyle, ile trzeba było przed startem. Naprawdę byłam pozytywnie nastawiona i cieszyłam się na te zawody. BTW cieszyć się z tego, że na własne życzenie człowiek szykuje sobie kilkanaście godzin wyrypy i miazgi, to nie jest do końca normalne…
Tydzień przed zawodami czułam się dobrze. Rzekłabym, że bardzo dobrze. Za bardzo dobrze. Lekko, wypoczęto i świeżo. Czym oczywiście też się stresowałam, bo zazwyczaj przed wyścigiem jestem drewnem i bardzo ciężko mi się trenuje, a tutaj taka miła odmiana. Poza tym miałam dysk pożyczony od Krasusa, nowe butki z karbonową wkładką oraz kask z dzióbkiem – normalnie triathlonistka pełną gębą, dajcie mi tu tego irona!
IM Frankfurt to zawody z dwiema strefami zmian. Niby nic nienormalnego, chociażby w Roth też była taka organizacja, ale jednak człowiek ma dylematy. Czy dobrze wszystko spakował, czy zdąży na shuttle bus, czy znajdzie jego przystanek, czy starczy czasu, czy nie pomyrda mu się kolejność itp. itd. Na szczęście wszystko udało się należycie i oprócz stania 20 minut w korku w niedzielę rano przed startem, razem z setkami innych zawodników znajdujących się w autokarach przed nami i za nami, nie działo się nic spektakularnego. Zdążyliśmy, choć nadmiaru czasu raczej nie było. Zapożyczony od Dariuszeła (pozdrawiam!) sposób, by rower napompować i przyszykować na tiptop dzień wcześniej, oszczędza nerwów i pozwala w dniu startu ogarnąć wszystko dosłownie w kilka minut. Krótka rozpływka, kilka łez, buziak na szczęście i ruszyłam do swojej strefy startowej szacującej się na czas: 1:05-1:15.
Swim – nowa nadzieja
Niepewność, radość, wzruszenie, duma – niesamowite są te ostatnie chwile, gdy stoimy w blokach startowych przed wielkim BUM. Gdy leci muzyka, a spiker zagrzewa nas do boju powtarzając, jacy to jesteśmy zajebiści i jaka cudowna przygoda nas czeka. Chyba nie było IM, na którym nie uroniłabym wówczas kilku łez oraz nie stwierdziła, że w sumie gość ma rację – to naprawdę jest wielka sprawa, że człowiek dotarł do tego miejsca i teraz będzie robić to, co wyobrażał sobie przez ostatnich kilka miesięcy.
I płyniemy. Woda (jezioro Langener Waldsee, temp. 21 st.) była cieplutka! Ależ to było przyjemne. Być może gdyby była chłodniejsza, to człowiek mocniej by machał tymi makaronami, by się rozgrzać i jednocześnie przyspieszyć, a tak to trochę jak w wannie – chciałoby się poleżeć i podelektować rozkoszą. Choć ja się nie opierdzielałam. Cały czas czujnie, aktywnie i żwawo – przynajmniej tak mi się wówczas wydawało XD. Był rolling, więc warunki komfortowe, choć bąbelki, jak to one, pojawiały się i znikały. Trochę więc płynęłam sama, trochę przeskakiwałam z nóg do nóg, potem znowu sama – rzekłabym, że ironmanowy standard. Za wyjątkiem australijskiego wyjścia na brzeg po 1600 m, które stało się już symbolem tej imprezy. Symbolem o tyle ciekawym, że wychodzi się, biegnie i wchodzi z powrotem do wody po kamieniach i grubym piasku, więc o żadnej gracji czy szybkości nie może być mowy. Jest raczej koślawo i dziwnie, ale fajnie dla kibiców, poza tym w głowie też dobrze się ten dystans 3800 m układa. Płynęliśmy więc najpierw po prostokącie, potem wyjście z wody i potem po takim bucie z cholewką.
Czułam, że płynę, czułam chwyt i przesuwanie się pod wodą, a na koniec, co nie zdarzało mi się jeszcze na IM, przyspieszyłam zamiast zwolnić – naprawdę dobrze to żarło i wyszłam z tej wody całkiem zadowolona. Zajebiste to było, pomyślałam, brawo Bo, po czym spojrzałam na zegarek, ujrzałam 1:15 i… zmieniłam zdanie XD. Kurwa mać, serio? Na początku małe rozczarowanie, ale potem – kto by się takimi szczegółami przejmował… Naprawdę było fajnie, ludzie, hałas, Miłosz, który mi krzyknął, że jest dobrze, nie będę przecież robić dramatu z kilku minut wte czy wewte, prawda? I bardzo dobrze, że nie robiłam, bo już na mecie dowiedziałam się, że czołówka źle popłynęła po tym bucie i w sumie, co potwierdza garmin, nałożyliśmy sporo dystansu, mi wyszło prawie 4 km. Tak więc dramatu nie ma (czas: 1:15, tempo 1:52/100), a jedyny wniosek, jaki mam z tego etapu, to że muszę więcej pływać OW na mocniejszych zadaniach, a nie w zwykłym rozpływaniu.
Bike – atak klonów
Początek roweru to jakaś bajka. Oczywiście na pierwszych kilometrach trochę nerwowości, bo każdy jedzie jak pijany zapinając buty, poprawiając kask i garmina, podciągając opaski, wszystko oczywiście w pozycji oero – sporo akrobacji, naprawdę szacun dla niektórych, że tak potrafią. Ja bym nie umiała :) Ale jak już wyjechaliśmy na prostą! Omatulu, jakież to było dobre! Do pokonania na tym fragmencie trasy mieliśmy ok. 15 km do miasta, było płasko lub lekko z górki, był dobry asfalt, i było z wiatrem… Chyba więcej już pisać nie trzeba, bo wszyscy wiedzą what I mean. DZIDA! Dysk pięknie szumiał i nakręcał, dzióbek w kasku wspaniale współgrał z tym pędem, ja złożona w pocisk jak w najlepszym bikefittingowym studio – delektowałam się tą chwilą, chcąc wycisnąć z niej, ile się tylko da. Wycisłam! Potem w mieście trzeba było już bardziej uważać, bo albo tory, albo studzienki kanalizacyjne, albo łaty na asfalcie lub koleiny – ale wszystko szło znakomicie, było szeroko, bezpiecznie i chyba cały czas z lekkim wiatrem. Chwilo trwaj!
Trasa kolarska IM Frankfrurt ma kształt balonika i składa się z dwóch pętli. Dojazd do balonika jest płaski, ale na samych okrążeniach dzieje się dość sporo, jeśli chodzi o przewyższenia. Na każdym kółku jest 7 konkretnych podjazdów, za pierwszym razem jechałam w zasadzie wszystko na blacie, ale już za drugim nie omieszkałam zrzucić. Miejscami jest naprawdę sztywniutko.
Fajnie mi się jechało. Podjazdy czasem dawały w kość i bywało, że jechaliśmy nawet 11 km/h, no ale na rowerze jak to w życiu. Za każdym podjazdem zawsze jest zjazd i tego się trzymałam starając nadrabiać te sekundy, które uciekały mi pod górkę. Oczywiście były też niespodzianki. Jak np. miejscowość Hochstadt (po niemiecku „Hoch” znaczy wysoko) na ok. 30 km etapu, gdzie trasa wiodła nie tylko pod górkę, ale też po kocich łbach. I to nie była jakaśtam płaska kostka Bauma. Tylko, cholera, wypukłe, śliskie i naprawdę konkretne tygrysie łby! Co nas wytrząsło na tym kilometrze, to wiemy tylko my! Nie bez powodu zaraz po wyjeździe z miasteczka znajdował się punkt serwisowy – było co zbierać, przykręcać i naprawiać. Na szczęście nie mi.
Kiedyś ktoś mądrze mi powiedział, że pamiętaj Bo, na IM „kryzysy przemijają, a flow nie trwa wiecznie”. I ta zasada idealnie pasuje właśnie do etapu rowerowego. Oczywiście człowiek cały czas stara się trzymać czujność i uważność, oraz jest naprawdę sfokusowany i zmotywowany, ale kurwa, jak wieje w twarz tak, że jedziesz 60 watów więcej niż zakłada plan, a prędkość wynosi 25 km/h, to chyba u każdego pojawia się zwątpienie i wkurw na całą sytuację. Co wtedy robię? Bo przyznaję, że miałam kilka takich momentów. Przede wszystkim nie pozwalam sobie zagłębić się w tym kryzysie. Mówię „wyłaź Bo stamtąd szybko i nie pierdol, wyłaź!”. Poza tym tłumaczę, że przecież naprawdę jest ok, bo mogłabym np. mieć defekt lub niedajborze kraksę, a jadę, wszystko działa i nic mnie nie boli. Dobrze też wtedy zjeść coś smacznego (słonego), poszukać fajnych widoczków i generalnie spojrzeć na siebie z dystansu, jak na „big picture” – patrz Bo gdzie jesteś i co właśnie robisz, czyż to nie jest zajebiste? No jest. I jedziemy dalej.
A propos widoczków. O jednym już wspominałam :) Kolesiowi na rowerze pęknął strój na tyłku – tam to dopiero musiał iść #ozd. Mam nadzieję, że chłopak mimo to ukończył zawody w dobrym stylu i że nie brał tego do siebie, to przecież mógł być każdy z nas! #obynigdynie Z innych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy, to klony. Przysięgam, że widziałam chyba kilkunastu takich samych gości: czarny Canyon, wysoki stożek, wiatrak lub dysk, strój Ryzona w grafitowym lub fioletowym odcieniu, czarny kask z szybką. Normalnie there are the same picture! Chcesz być wyjątkowy, uprawiasz triathlon, inwestujesz w super sprzęt, jedziesz na Mistrzostwa Europy, by zrobić ironmana – po czym rozglądasz się dookoła i widzisz laskę w tej samej sukience, tylko ładniejszą i szybszą. No peszek. Stare cervelo i piękny strój Immabee – oto gwarancja na unikalną stylówkę, mówię Wam!
A jeśli chodzi o widokowość tej trasy, to raczej niespecjalnie. Ot, tapeta z Windowsa, co najwyżej z wiatrakami, choć niemieckie miasteczka (i zgromadzeni tam kibice) oraz daleki widok wieżowców we Frankfurcie, miały swój urok, jednak pod względem wizualnym, daleko tej trasie do epickich krajobrazów jak np. w Klagenfurcie, Cascais czy w Finlandii. Najważniejsze jednak, że było szeroko i bezpiecznie, że kibice zagrzewali do walki w tych trudniejszych momentach, że wolontariusze byli genialni oraz że całe towarzystwo naprawdę jechało dość uczciwie. To było super.
Powrót pod wiatr to jedna z najmniej przyjemnych rzeczy, które mogą się dziać na IM. Miałam tak w Portugalii, miałam też i teraz. Człowiek myśli, że to już prawie koniec, że jeszcze tylko kwadrans z małym hakiem, a tu dymasz pół godziny i końca psiajegomać nie widać. Aura nie miała tutaj dla nas litości, wiatr przewracał barierki i stawiał nas totalnie w miejscu. Sędziowie litości też nie mieli… O czym przekonali się panowie jadący za mną – dostać karę na 175 km roweru? Takie rzeczy tylko we Frankfurcie. Auć!
To był przyzwoity rower w moim wykonaniu. Choć oczywiście – hehe, to zdanie pojawia się chyba w każdej relacji z IM – wiem, że stać mnie na więcej i mam nadzieję, że to kiedyś udowodnię. Trasa kolarska we Frankfurcie ma prawie 183 km i 1800 m przewyższenia, przejechałam to w 5:44, ze średnią prędkością 31,7 km/k i mocą NP 180w. Niestety, chyba trochę zawaliłam jedzenie, z bidonu wypiłam jakieś 8-9 żeli, do tego zjadłam bułkę z żółtym serem oraz półtora batona. Być może to też wpłynęło na bieg, ale nie uprzedzam faktów, czytajcie dalej.
Run – mroczne widmo
Bałam się przejścia rower – bieg. Są zawody, gdy dzieje się to bezproblemowo, a są i takie, że już w tym momencie bardzo boli i niewyobrażalne jest dołożyć do tego jeszcze 42 km biegu. We Frankfurcie było bardzo spoko. Schodząc z roweru poczułam wprawdzie trochę tył lewego uda, niestety, odkąd mam problemy z biodrem (a w zasadzie z biodrami) po długim rowerze doskwiera mi ten mięsień, na szczęście szybko udało się to rozbiegać i zapomniałam o sprawie. Czyli zabawa zaczyna się, ależ byłam ciekawa co z tego wyniknie!
Do pokonania mieliśmy 4 okrążenia – trasa płaska, wzdłuż Menu, z kilkukrotnym wbiegiem na dwa mosty, najeżona głośnymi kibicami, bębnami i licznymi, suto zastawionymi strefami odżywiania.
Przed zawodami ustaliłam z trenerem Kubą, że mimo iż nie wybiegałam tyle, ile trzeba (zabrakło kilku długich wybiegań i mocnych zakładek), ryzykujemy cały maraton biegiem, a nie gallowayem, jak robiłam już wiele razy, gdy nie byliśmy pewni mojej formy biegowej. I na początku biegło się naprawdę spoko! Tempo w okolicach 5:00 przez pierwsze 10 km, następnie w ok. 5:10 przez kolejną dyszkę, w sumie nic nie zapowiadało jakiś wielkich dram, niepowodzeń i upadków. Co więcej, złapałam takie flow, że normalnie naprawdę to było przyjemne! Super tempo, dość lekki krok, interakcja z kibicami (których na trasie biegowej był naprawdę ogrom), minięta dziewczyna z mojej kategorii, żele, dużo wody w siebie i na siebie. Nawet doping po polsku „dajesz Bo!” Naprawdę Bożenka lubi to!
Po czym nastąpiło O-OŁ. Najpierw poczułam, że ok. 20 km muszę do tojka (mimo wziętych, jak zazwyczaj, 2 stoperanów rano). Początkowo zlekceważyłam sygnał, tłumacząc sobie, że może się wchłonie XD, potem racjonalizując, że to pewnie mój organizm podstępem chce, abym sobie usiadła i odpoczęła i że nie ze mną te numery. Ale potem, kiedy już czułam, że z tymi sygnałami żartów nie ma, skręciłam do tojka, by załatwić sprawę. Ściąganie i zakładanie mokrego trisuita z rękawkami do łatwych czynności nie należy, ale jakoś się z tym uporałam i mogłam lecieć dalej. Pobiegłam jeszcze poprawnie jakiś jeden kilometr lub dwa i wtedy ktoś odłączył mi zasilanie…
To stało się tak nagle i tak bardzo nie byłam na to przygotowana! Dostałam tym kryzysem jak mokrą i brudną szmatą w twarz od woźnej w podstawówce. Niemoc, bezradność, uczucie utraty kontroli, rezygnacja. Dziś jak to piszę, to aż trudno mi uwierzyć, że tak wówczas uległam i się poddałam. Bieg zamienił się w trucht, walka w rezygnację, a radość w rozczarowanie. Starałam się jeszcze zbijać piątki z dzieciaczkami i szukać siły w sobie i otoczeniu, niestety bezskutecznie. Krzyknęłam do Miłosza, że się chyba zaczęło, on do mnie, że co się zaczęło, a ja mu, że ironman się zaczął! I kurwa nie chciał skończyć… Ta druga część maratonu zmieliła mnie bardzo. Oprócz niemocy, pojawił się ogromny ból nóg, prawie kurcze w tylnej części uda, odłączyło mi myślenie (nic nie zjadłam od 25 km biegu!), a na koniec, gdy zachciało mi się pić i wyjęłam sobie z topu kawałek lodu, którego kostki tam wrzucałam, to pogryzłam go i jeszcze się porzygałam. Cóż za spektakularny finisz Pani Bo! Pogratulować!
Oczywiście te ostatnie metry po czerwonym dywanie są wyjątkowe i potrafią podnieść człowieka na duchu, ale nawet tutaj nie miałam siły cieszyć się i specjalnie przeżywać tej chwili. Uff, jak dobrze, że już koniec, i kurwa, ale to zjebałam. Popłakałam się. Z ulgi, bólu, bezradności, rozczarowania i smutku.
Maraton (też dłuższy, prawie 43 km) pobiegłam w 4 godziny, w tempie 5:39, a cały IM Frankfurt zamknęłam w 11:13 zajmując 7 miejsce w swojej kategorii na Mistrzostwach Europy IM.
To w sumie nie fair, że ostatnie kilkanaście kilometrów wyścigu psują jego całe postrzeganie i wydźwięk. I mimo przyzwoitego pływania i dobrego roweru, ten niesmak kuźwa pozostaje… Chyba po raz pierwszy tak bardzo dostałam po nosie od IM. Do tej pory przed uczuciem niemocy i braku kontroli (w sumie nie wiem co gorsze) ratował mnie galloway – ostateczne tempo podobne, ale odczuwalny wysiłek zdecydowanie mniejszy. Teraz zaryzykowałam. Nie wyszło.
Nie ma wow, nie ma spektakularnej walki, nie ma nośnych i motywacyjnych haseł oraz pięknych obrazków na Instagram. Jest jednak ważna lekcja i kolejne mega doświadczenie zdobyte. A także niedosyt potęgujący motywację i chęć dalszej pracy. Co w sumie też jest zajebiście dobre! Wszak za 41 dni kolejny Ironman. Lepszej mobilizacji do treningów chyba nie mogłam sobie wykoncypować!