Konkretny dystans i piękna trasa! Góry! Przyjaciele! Wyzwanie, prawdziwie sportowa rywalizacja, flow i fun, wysiłek oraz przekraczanie granic! VII Triathlon Karkonoski! Lepszego zakończenia sezonu nie mogłam sobie wymarzyć!
Choć dzień wcześniej absolutnie nic na to nie wskazywało.
Jezzu, jak mi się nie chciało. Gdy dotarliśmy późnym popołudniem na Zamek Czocha byłam zmęczona, sfrustrowana, zamulona, ciężka, głodna, boląca i fukająca. Generalnie bez Korsarzy nie podchodź. Nie lubię przyjeżdżać na zawody na ostatnią chwilę, wszystko, co może się spierdolić, oczywiście idzie nie tak, a ja stresuję się jeszcze bardziej, nieświadomie nakręcam tę spiralę błędów i tracę cały okołostartowy fun. Dopiero późnym wieczorem coś się odblokowało i zaczęłam cieszyć się, że tu jestem oraz chłonąć niezwykłą atmosferę zamku. Jej, ależ tam jest czadowo! Monumentalne komnaty i schody, wysokie sufity i klamki na wysokości oczu, drewniane kasetony, dywany na ścianach, kraty w oknach, popękane olejne obrazy, mroczne zakątki i pogłos. Piękne widoki za oknem oraz snujący się po dziedzińcu żelaźni rycerze XXI w. – triathloniści ze swoimi śmiesznymi rumakami.
A w mojej głowie, niczym szczęk zakładanej zbroi, kołatały się non stop dwa pytania: czy się nie zgubię na trasie kolarskiej oraz jak tu się kuźwa ubrać. Czy tylko kamizelka, czy z jeszcze z rękawkami i rękawiczkami? A może wytrzeć się po pływaniu i po prostu wdziać na siebie longa? A pod kask czapkę czy opaskę lepiej? Bo jeśli czapkę to muszę też fryzurę zmienić itd. itd. Rozkminom nie było końca! Tyle lat w triathlonie, a człowiek wciąż nie wie, ciągle pyta i podpatruje innych, a zamiast coraz większej pewności ma tylko same wątpliwości. Czy to się kiedyś skończy? Nie sądzę.
Jakże miło zaskoczył nas startowy poranek. Połowa września, a tu takie przyjemne ciepełko, decyzje dotyczące outfitu również łatwiejsze, niesamowita sceneria T1, kameralne towarzystwo, no nic, tylko robić tego Karkonoszmana!
Znowu sorunia Krasus Swim
I wszyscy udaliśmy się w stronę startu. W moim pierwszym Karkonoszmanie płynęliśmy do statku i z powrotem, ale z taką niespodzianką, że im bardziej człowiek chciał dopłynąć do statku, tym szybciej się owa łajba oddalała się, co w praktyce oznaczało, że pływacy wolniejsi (w tym ja) do pokonania mieli prawie kilometr pływania więcej. Jak było tym razem? Start z wody, co jest jakże miłą od covidowego rolling startu odmianą oraz dwie pętle wokół bojek. I żeby była jakaś klamra spinająca ostatniego Karkonoszmana z pierwszym, pływanie w tym roku też było dłuższe. Sądząc po czasach trasa tego etapu miała jakieś 2000-2100 m.
Co by tu napisać o pływaniu, aby znowu nie nawijać o tym, jak to złapałam bąbelki, potem płynęłam sama, potem znowu coś dospawałam, a potem wszyscy mnie wyprzedzili? Hmm. Otóż najpierw złapałam bąbelki :) Ale nie były to byle jakie bąbelki, tylko mojego własnego, osobistego, indywidualnego i niezmiennego od ponad 5 lat, trenera! Tak, Kubobieleckie bąbelki! Które nawet przez jakieś 20 metrów udawało mi się trzymać! Po czym nagle pstryk, był trener nie ma trenera, radź sobie zawodniczko sama.
I gdy tak nie było już za kim płynąć, a woda wydawała się dość przyjemna, miła, gościnna, gdy wschodzące słońce delikatnie muskało moje wystające spod czepka skronie, a zza okularków nos, wtedy tak nagle pojawiła się w mojej głowie odkrywcza myśl, żeby odpuścić sobie tę walkę i po prostu popłynąć na lajcika. Nie spawać za wszelką cenę, nie cisnąć, tylko potaplać się delikatnie w wodzie, ciesząc się chwilą, bez presji, ot jakbym na wakacjach była, a nie na ekstremalnym triathlonie gdzieś u podnóża zamku. No i – nie wiem czy wstyd się do tego przyznać, czy może właśnie trzeba mówić o tym głośno – faktycznie zwolniłam, pooddychałam, porozglądałam się, ach – było naprawdę pięknie! Fajnie tu być!
No ale równie nagle co się ta myśl o odpuszczeniu pojawiła, tak równie szybko zniknęła. Ocknęłam się, ogarnęłam i znowu zaczęłam ciąć taflę wody niczym motorówka. Z zaskakującą dla siebie łatwością wyprzedzałam innych, minęłam Miłosza i Krasusa, potem następnych, zaraz bojka i próba złapania mocnych nóg. Oj tak! Jak dobrze! Jednak podczas zawodów zdecydowanie bardziej wolę walkę niż czil, odpocznę sobie w grobie.
I tak to, albo goniąc bąbelki, albo je łapiąc lub prowadząc, przepłynęłam piękną trasę Karkonoszmana, zapewne po raz ostatni. Było uczciwie, raczej mocno (aż trudno mi było złapać pion po wyjściu z wody), było fantastycznie! A jeszcze przyjemniej na wiadomość, że jestem drugą kobietą (jupi!) oraz że – sorunia Sis – znowu wygrałam z Krasusem w wodzie (jupi jupi jupi). A serio wydawało mi się, że tym razem to już się nie uda.
Ta strefa zmian na zamku jest taka piękna, że człowiek niespecjalnie ma ochotę się spieszyć i ją opuszczać. Mimo wszystko starałam się dość żwawo ogarnąć co i jak, a było tego więcej niż zazwyczaj, bo trzeba się było… ubrać. Ostatecznie – i były to naprawdę absolutnie genialne, acz wcale nie takie łatwe, decyzje – wybór padł na różową kamizelkę Immabee, rękawiczki, noski – ocieplacze na buty, opaskę pod kask oraz zwiniętą do kieszeni lekką kurteczkę Brooksa, bardziej dla spokoju duszy, że coś mam i jak przyjdzie załamanie pogody to mnie nie wymrozi jak w Finlandii – tę traumę chyba długo będę jeszcze w sobie nosić. Dziecko wypływane, wysikane, odbeknięte, ubrane i zadowolone – można jechać dalej!
Najwyżej zbombię Bike
Z karkonoskimi trasami kolarskimi to u mnie jest tak, że jak je widzę na mapie albo słyszę, że ktoś opowiada, to całkiem nie wiem ococho. Zero pojęcia, który to podjazd czy zjazd lub zakręt. Ale jak już jadę, to przypominam sobie prawie wszystko – tu złapałam bombę, tam zerwałam się chłopakom na obozie w Szklarskiej, a tutaj czekałam na ekipę jedząc bułkę – rzekłabym, że nawet wiem gdzie jestem. Tak było i tym razem, acz nie ukrywam, że serio miałam sporo obaw, czy nie pogubię się na tej trasie.
A trasa? No cóż, piękna jest! Wymagające podjazdy, techniczne zjazdy, nawet ten niekończący się podjazd pod Świeradów, który czasem wydaje się, że jest z górki, a tymczasem wręcz przeciwnie. Uwielbiam. Z drobnymi przerwami w zasadzie cały czas jechałam w jakimś miłym towarzystwie, najdłużej chyba z Dominikiem (pozdrawiam!), z którym tasowaliśmy się, by ostatecznie prawie równo zjechać, a w zasadzie to podjechać do T2. Moje obawy, że się zgubię, były absolutnie nieuzasadnione – trasa była oznaczona perfekcyjnie, wielkie dzięki i ukłony dla organizatorów. Ruch samochodowy też – jak na słoneczny wrzesień – nie dawał się we znaki, a pogoda, za wyjątkiem kilku drobnych opadów (i niestety mokrych zjazdów) również była przełaskawa. Wszystko układało się idealnie!
I tu powinien nastąpić nagły zwrot akcji. Przecież jak wszystko idzie dobrze, zawsze musi się coś spierdolić. A tymczasem nie działo się nic! Cały czas było fantastycznie pięknie. Jechałam swoje, tak jak lubię, mocno i bez oszczędzania się. Gdy trzeba stawałam na pedały, czasem (dokładnie trzy razy) zrzuciłam na mały blat, na zjazdach było odważnie jak na mnie, acz nie oszukujmy się, że w kolarskich standardach zjazdowych jechałam je 3/10 (maksymalna prędkość 62 km/h – dobrze hihi że nie widziałam kiedy). Co 20 minut kilka łyków mikstury z rozpuszczonych w bidonie żeli Huma, potem kęs batona lub tabletka Dextro. Synchroniczny kontakt z supportem na dwóch ustalonych punktach – na pierwszym zrzuciłam rękawiczki i zsuniętą spod kasku opaskę, na drugim wymieniłam bidon. Cóż, wyścig doskonały. Z zacieszem, ale też mocno – nie było obijania!
Oczywiście zdarzały się fuckupy, jak zajechanie mi drogi przez jednego kolesia przy zakręcie śmierci, albo dwukrotne przyblokowanie autobusem na trasie, ale kto to już dzisiaj pamięta? Bardziej zostały mi w głowie obawy, czy jednak nie jadę tego wszystkiego za mocno. Bo naprawdę się nie oszczędzałam i niespecjalnie kalkulowałam, czy wystarczy mi mocy na całość. Ale skoro jest tak pięknie i siły są, to po co mam zwalniać? Najwyżej będzie bomba, pomartwię się tym później – niech pierwszy rzuci bidonem ten, kto nigdy tak nie jechał uskrzydlony frajdą i kolarskim flow.
I tak jadę jadę, dogonięta i minięta przez Krasusa, a tu komunikat od organizatorów, że skrócona trasa i że już nie zjeżdżamy na dodatkową agrafkę, tylko od razu na Sosnówkę. Ha! To moje życie na krawędzi! Warto było iść hihi na całość! Tym razem w gratisie dostaliśmy ok. pół godziny kręcenia mniej, został już „tylko” podjazd pod Karpacz i jesteśmy w domu. W dobrym humorze, acz entuzjazmem ciut słabnącym wraz z liczbą pokonywanych metrów w pionie (no ileż można podjeżdżać? jadę to i jadę!) zmierzałam sobie hopsa do T2 wyczekując już ostatniego etapu tego jakże fajnie układającego mi się wyścigu.
Rower na trasie o długości 72 km z przewyższeniem 1400 m przejechałam w 2:50, co daje średnią 25,4 km/h. Kadencja 63 ☺ (wiem wiem), średnia moc 180w, NP 200w (3,3 w/kg) – i standardowo już – myślałam, że jadę to mocniej. Cóż.
Warto dodać, że podczas gdy ja beztrosko kręciłam sobie pod Karpacz, po drugiej stronie góry było dość nerwowo. Mój support dosłownie na styk zdążył dojechać przede mną do T2, co może nie byłoby tak dramatyczne w skutkach, gdyby nie fakt, że Rav miał moje buty do biegania, a bez nich raczej trudno byłoby mi dostać się na Śnieżkę. Na szczęście w naszym szwajcarskim zegarku wszystko zagrało co do sekundy i po kilku chwilach, radosna, że to już, mogłam wyruszyć dalej.
Bieganie ómieranie radość Run
Na Karkonoszmanie support wspierający zawodnika jest obowiązkowy, z zastrzeżeniem, że trasę biegową do Domu Śląskiego zawodnik może pobiec sam lub właśnie w towarzystwie – jedynie na ostatnim podejściu pod Śnieżkę support koniecznie musi być. Za pierwszym razem biegliśmy z Ravem całość wspólnie, nie wyobrażałam sobie, że teraz mogłoby być inaczej.
I pobiegliśmy. Oj! Ależ miałam zabetonowane nogi po tych podjazdach. Moje parówki ważyły chyba z tonę. Każda! Na szczęście zaczęliśmy bardzo spokojnie, wszystko delikatnym truchtem i z kilometra na kilometr udawało się łapać jako taką lekkość. No „lekkość”. Bo nie oszukujmy się, że napierając przez pierwsze kilometry pod górę można czuć pod butem cokolwiek przypominającego świeżość i dynamikę.
Czy miałam plan na ten bieg? Ja niespecjalnie – oprócz tego, aby jeść, nie mazgaić się oraz biec tak sprytnie, aby równocześnie było żwawo i fajnie. No ale Rafał, mój support, przygotował się, jakbyśmy przynajmniej w kosmos mieli lecieć, aby odkryć tam nową planetę i zaprzyjaźnić z lokalsami. Odpowiedni rozkład sił, nieprzepalanie nóg na pierwszym zbiegu, pilnowanie tego, aby cały czas biec (na stromych podejściach ja jednak szłam, choć przesuwaliśmy się w takim samym tempie do przodu), ciepłe ubranie na wszelki wypadek, dokładnie przestrzegany czas karmienia i picia. W zasadzie to ja nie miałam nic innego do roboty, jak tylko biec, patrzeć pod nogi i bezpiecznie stawiać stopy w odpowiednio szybkim tempie :)
Wiedziałam, że cały czas jestem druga oraz że Olimpia po rowerze utrzymała kilkuminutową przewagę i… niespecjalnie mnie to obchodziło. Skupiałam się na tu i teraz, i tak szczerze to nawet niespecjalnie miałam ochotę dobiec ją gdzieś w połowie trasy i potem cierpieć podejmując rywalizację ramię w ramię (czego nie znoszę). Ja po prostu biegłam tak jak dyktował Rafał, nie patrzyłam na tempo, nie patrzyłam na czas – było jak na jakiejś biegowej górskiej wycieczce, no może tylko ciut szybciej. Nawet nie przypuszczałam, że Rav równocześnie, gdy opowiada mi np. o doskonaleniu techniki biegowej, i o tym jakie to mamy fantastyczne flow (EHE), przeprowadza w swej głowie skomplikowane kalkulacje, by biec jeszcze szybciej i tym samym wyciągnąć mnie na prowadzenie. No mówiłam, człowiek z NASA.
I nagle widzę przed sobą fioletowy strój NeonTeam, a w nim nikogo innego jak mojego trenera Kubę. Wcześniej nawet coś zażartował, że będzie śmiech, jak z nim wygra jego własna zawodniczka… Hahaha, no będą jaja! No więc biegniemy tak i krzyczę do Kuby, że „O nie! Nie wiem jak to się stało! Naprawdę nie chciałam do tego doprowadzić” (choć wiadomix, że tak naprawdę to hihi chciałam). Myślałam, że się chłopak poderwie do walki lub pobiegniemy dalej razem, ale wybitnie ochoty na wszelkie żwawsze bieganie trener Kuba w sobotę nie miał, więc tym oto sposobem wygrałam z Bieleckiem i hehe „niniejszym zakończyliśmy trenerską współpracę” (żarcik).
I ani się spostrzegłam, jak już odhaczyliśmy Odrodzenie, a potem te wielkie jak telewizory z lat mojej młodości, schody na podejściu. Mijaliśmy kolejne pary, a ja w dalszym ciągu czułam się jak na wycieczce. Sporo było turystów na szlaku – wszak pogoda piękna i tylko gdzieś w oddali słychać było złowieszcze grzmoty – ale nie przeszkadzali zbytnio, reagowali na nas bardzo sympatycznie, kibicowali i ochoczo schodzili z trasy („leeeewa wolna” „dziękuję” „dziękuję” „lewa wolna” „dziękuję”). Jedyne co było niefajne, to to, że nie mogłam się rozglądać i podziwiać widoków. Non stop tylko to lampienie w dół i podejmowane w mikrosekundach decyzje, gdzie postawić nogę. I te kamienie, kamienie, kamienie.
Po połowie dystansu zaczęłam już odczuwać narastające zmęczenie, zaczęły boleć mnie stawy skokowe, brakowało mi stabilności kroku, coraz częściej musiałam spawać do Rafała, gdyż odległość między nami niepokojąco się zwiększała. Ale cały czas biegłam! Nawet wmawialiśmy mi wspólnie, że jest flow i nawet się na to, choć na moment, nabierałam! Dobry to był bieg!
A co kibice zgotowali nam przy Domu Śląskim! Tyle hałasu. Tyle wsparcia. Tyle niesamowitej i wzruszającej (beksa!) energii! Niczym kolarze na Tour de France lub triathloniści w Roth biegliśmy w szpalerze ludzi, oklasków, dźwięku Garnka Mocy, różu i okrzyków. Piękne to było, dziękujemy!
No i nastał ten moment relacji, na który zapewne wszyscy czekają. Góra Śnieżka – Olimpia – BO : decydujące starcie. Kilkakrotnie słyszałam na trasie, że jestem druga, biegliśmy mocno, bardzo mocno, na ogromnym zmęczeniu pod koniec, ale nie było to też (chyba) napieranie za wszelką cenę. Dziś mogę sobie zadawać pytanie, czy gdybym wiedziała (i widziała), że dzieli mnie od Olimpii tak niewiele, to czy mogłabym już wcześniej wykrzesać z siebie coś więcej? Czy można byłoby wygrać ten wyścig?
Dosłownie tuż przed podejściem na Śnieżkę usłyszałam od kogoś, że „siedzę jej (Olimpii, nie Śnieżce) na ogonie”. Podniosłam głowę do góry i jakieś 50-100 metrów w pionie – ujrzałam JĄ! Niekwestionowaną, podziwianą przeze mnie od pierwszego Karkonoszmana (a nawet i wcześniej), niedoścignioną Panią Karkonoszy – Olimpię.
OK! Widzę ją! Powiedziałam do Rava. I się zaczęło. Oczy rozbłysły mi jak u Toma ruszającego w pościg za Jerrym, spod stóp zaczął lecieć kurz i rozpryskujące się kamienie, moje dłonie wylądowały na udach, a głowa niczym maszyna do drążenia tunelu, torowała przejście pomiędzy turystami.
BO, potrafisz i zrobisz to! Wierzyłam tak mniej więcej przez minutę, może dwie… Odległość między nami naprawdę zaczęła się zmniejszać i wtedy nastąpiło to pamiętne spojrzenie: Olimpia z góry na mnie, zmęczonym wzrokiem, bez słów komunikująca: „jprdl, już nie mogę, ale nie poddam się i gnam!” i ja odpowiadająca: „sory Olimpia, ja też nie mogę, ale też się poddam i też Cię gnam”. Po czym obie wróciłyśmy do swych dłoni na kolanach i do swojego naparzania pod górę. Dobrze, że nie miałam paska od tętna, bo chybaby mi wybuchnął pod cyckami, tak było ostro. Piekły mnie nogi, nie mogłam oddychać – co się działo wtedy w moim ciele i w mojej głowie, wiem tylko ja, choć w sumie teraz to nawet nie jestem tego taka pewna… Wielkie susy (dobrze, że mnie rozciągnęli na tej jodze), że niektóre schodki brałam nawet po dwa, podciąganie się rękami na łańcuchach, podpieranie dłońmi o ziemię, brak tchu. Tom i Jerry lubią to!
I jakieś kilkadziesiąt metrów od szczytu, odpuściłam. Zaraz potem usłyszałam (zasłużone) oklaski i owacje dla Olimpii, która właśnie dotarła do mety. Omatulu, jak dobrze. Dzięki Oli, życie mi uratowałaś! Już nic nie muszę! I na spokojnie, choć tak naprawdę ledwo panując nad swym ciałem i nogami wspinałam się w kierunku dźwięku. Dotarłam. Here I am! Obecna! Szczęśliwa i mega zadowolona! Po czym ugięły się pod Bożenką nogi i trzeba było łapać w kilka osób bo wylatywała wszystkim przez ręce.
Trasę o długości 21,5 km i przewyższeniu up 1110 metrów pokonałam w 2:28. A całe zawody w 6:02, na metę wpadłam jako druga kobieta i jedenasty zawodnik OPEN.
To była piękna i niesamowita przygoda! Z cudnym i totalnie sportowym zakończeniem! Z najlepszym z możliwych supportów – dziękuję Rav, bez Ciebie to by się nie dokonało! Z najfajniejszymi przyjaciółmi. Czy z wyniku jestem zadowolona? Tak! Czy czuję niedosyt? Serio, naprawdę nie! Na pierwszym Karkonoszmenie, gdzie – mimo kryzysów na trasie biegowej – zrobiłam naprawdę fajne zawody, Olimpia wsadziła mi ponad 40 minut. Na ostatnim – niespełna 40 sekund.
Do tego ta atmosfera, której nie da się opisać i której nawet cudne foty Michała Złotowskiego też nie oddają w 100%.
Piękny, trudny, niezapomniany. No i ostatni. Triathlon Karkonoski.
Dzięki Gudos i cała Ekipa Organizacyjna, że napisaliście taką fajną triathlonową historię.