Triathlon Karkonoski. Jestem wojowniczką!

Czegokolwiek bym nie napisała o Triathlonie Karkonoskim i tak będzie to banalne. Że łzy szczęścia, że wzruszenie na mecie, że ból, cierpienie i radość. I że po raz kolejny przekonałam się, że wszystkie bariery tkwią w głowie. I jakie to emocjonujące jest przesuwanie barier. Oraz dość krępujące, gdy wszyscy chcą cię przytulać, bo taka jesteś Bo malutka, zmęczona i zapłakana… I że góry takie piękne, ukochane i przejmujące. Borze, niezłe frazesy i nuda, niczym Coelho jakiś, nieprawdaż?

No niestety, będzie łzawie, ckliwie i górnolotnie. Jeśli ktoś oczekuje ciętej, dynamicznej i kąśliwej relacji, już teraz może sobie odklikać i pójść na rower. Inaczej bowiem tego startu opisać się nie da. Nie da. Okazało się (a jednak!), że jestem wojowniczką. I przekonałam się (po raz kolejny!) jak wspaniałych mam przyjaciół i jak wiele to znaczy.

Jezzu, ale jesteście fajni wszyscy!!! fot. Wybiegany

Triathlon Karkonoski był w mojej głowie takim majaczącym się punktem na horyzoncie, który pozwalał – mimo kilku sztormów po drodze – trzymać jakoś kurs na przód. Raz płynęło się lepiej, raz gorzej, ale generalnie myśl o TK i wizja zrealizowania kolejnego marzenia i planu, takiego kozackiego planu! sprawiała, że jakoś na dno nie chciałam i pójść nie mogłam… Na początku był to punkt malutki, drobny niczym ziarnko maku, odległy i prawie niedostrzegalny, potem coraz bardziej się powiększał, wyostrzał i nabierał kształtu. Aż w końcu bum! trzasnął mnie w głowę, jak kamieniem kiedyś na podwórku od takiego jednego dostałam, i uświadomiłam sobie, że to już. Już! 

Pisałam już o moich największych obawach związanych z tym triathlonem. Nie będę więc powtarzać, jak bardzo bałam się zimna, wywrotki i nagłego odcięcia sił. Oczywiście podjarana byłam też wszystkim! Przecież to wypad w Karkonosze, po raz pierwszy startować miałam z własnym supportem, poza tym rozegrać się miał Wielki Wyścig 2014, a wokół tego wydarzenia powstało już tyle pozytywnych emocji… I jeszcze ten Krasus. Nie wiem czy bardziej się bałam czy bardziej cieszyłam tym startem. Przyjmijmy, że było pół na pół. I każda z tych połów większa :)

I zanim rozpocznę prawdziwą relację muszę w kilku słowach napisać o moim supporcie, którym był Wybiegany (Official support z prawem wstępu do T1 i T2) wraz z Justyną (bez tego prawa, ale pomoc równie ważna i potrzebna). Otóż dzięki nim ogarnęłam przygotowania przedstartowe i miałam pięknie oklejony official car support, Wybiegany pomagał mi w strefach zmian i w wyznaczonych punktach odżywczych, Justyna dźwigała w górę ciuchy na zmianę i karmiła na mecie, a Wybiegany ponadto, a raczej przede wszystkim, przebiegł ze mną całą trasę biegową i pomógł ukończyć ten arcytrudny triathlon. Bardzo Wam dziękuję, bardzo!

Official support cars i zawodnicy :) fot. Krasus

Prawdziwych dżentelmenów już nie ma
W wodzie było bajecznie. Miło zaskoczyła nas jej temperatura (17 st.), a jeszcze bardziej wzruszyła cała sceneria, w której mieliśmy zaraz popłynąć. Wschodzące słońce, błękitne niebo, niewyobrażalnie nasycona zieleń lasu oraz granatowa czerń wody i jeszcze ten monumentalny zamek Czocha górujący nad wszystkim. Bajka. Pomijając osiemdziesięciu śmiesznych ludzików w obcisłych neoprenach i białych czepkach na głowie oraz dwóch wariatów z tłuczącym się garnkiem, to normalnie ciary. Sprawdzanie obecności, ostatnie machnięcia do obiektywów i wspierających nas supportów, kilka głębokich oddechów, przybitych piątek i życzeń powodzenia od i do otaczających i dryfujących na plecach współtowarzyszy.

Byliście kiedyś w takim T1? fot. Marcin Oliva Soto

I tak w sobotę, 21 czerwca 2014, 2 minuty po 7 rano popłynęliśmy… W stronę słońca. I w stronę łódki, która pełniła rolę bojki, jak się potem okazało bojki mobilnej działającej wg zasady im bliżej do niej płyniesz, tym bardziej ona się od ciebie oddala…

Jak mi się płynęło, oprócz tego że długo. Otóż dobrze mi się płynęło. Jak już uspokoiła się pralka, złapałam rytm, dbałam o te elementy techniki, o których jeszcze pamiętam, co jakiś czas wynurzałam głowę w wypatrywaniu łódki po czym jej totalnie nie widziałam oraz standardowo już walczyłam z nawigacją. Płynęliśmy z Krasusem ramię w ramię, tylko raz lewe w prawe, a potem prawe w lewe… To znaczy, raz on był po mojej jednej, potem po drugiej stronie. Miszczowie nawigacji normalnie, gratulacje w komentarzach.

Nie dziwne, że tak długo płynęłam, jeśli taka sceneria, prawda? fot. Marcin Oliva Soto

No niestety wspomniana już przeze mnie bojko-łódka odpływała wraz z nurtem, co sprawiło, że pływacy lepsi, którzy zdążyli ją dogonić i zawrócić, pokonali dystans krótszy (ok, 2,2 km), a pływacy gorsi (w tym ja) łącznie z błędami nawigacyjnymi przepłynęli nawet 2,8 km. Dodać kilometr i będę ajronę.

A Krasus taki dżentelmen, że mimo iż mnie niby przepuścił przy nawrotce (a nieprawda, bo go sama wyprzedziłam), to przy wyjściu z wody, wszelkie konwenanse odrzucił już na bok. 2 sekundy przed Bo! Patrzcie dziewczyny, jaki BOnd się znalazł :)

Pływanie kiepsko. Generalnie popsuło mi się to pływanie… jak już teraz bark prawie zdrowy, muszę się za nie wziąć poważnie do roboty. Dystans ok. 2,5 km popłynęłam w 52 minuty. Wstyd mi. Ale i tak było fajnie, a w drodze do T1 (nie zgadniecie! pod górkę było!) to jeszcze sobie pogadaliśmy i żartowaliśmy…

A teraz nowy ogień z dupy!
Na rowerze wyglądałam jak trzepak. Czapka pod kaskiem, polar na tristroju, rękawiczek par dwie, pomarańczowe oksy, czerwone opaski. Miss zawodów. Ale bałam się, że zmarznę, a dzień wcześniej podczas testów (ubrałam mokry trisuit i próbowałam jak różne wierzchnie nakrycia reagują na wiatr, zimno i ehkhm „pęd” powietrza) wyszło, że ten outfit powinien być w miarę ok. Był. I ja w sumie też.

Fajnie się jechało. Oczywiście na podjazdach wolno i ciężko, ale i tak wyprzedziłam kilku. A na zjazdach zachowawczo oraz na hamulcach, zgodnie z zasadą „lepiej stracić cenne sekundy niż jeszcze cenniejsze zęby”. I taka historyjka z jednego zjazdu. Jadę, kręcę, jadę, kręcę, patrzę na Garmina, a tam 24 km/h (zamiast 60…). WTF? Kichu? Przecież jest z górki, niemożliwe, aby mnie wiatr aż tak spowalniał. Wypinam się, zatrzymuję, zsiadam i rozpoczynam ogląd sprzętu (jakbym się hehe znała). Sprawdzam, czy nic tam nie hamuje, czy mi Krasus czegoś między szprychy nie wsadził, czy przerzutki dobrze działają. No niby wszystko ok, tylko czemu ja tak wolno? To jedno z tych pytań bez odpowiedzi, wsiadam więc znowu na Kubę i próbujemy lecieć dalej. I nie zgadniecie! Okazało się, że to pod górkę było, a nie z górki! Takie złudzenie optyczne jakieś czy omam :) Długi, upierdliwy, nigdyniekończący się podjazd pod Świeradów. Dogoniłam na nim kilku, ha!

Nieco mniej zdziwiła i zaskoczyła mnie zaś temperatura. Było zgodnie z zapowiedziami. Chłodno, wietrznie (oczywiście w twarz) i miejscami dość mokro. Cóż, zdarzało mi się jeździć w bardziej sprzyjających warunkach, ale co począć. W końcu triathlon extreme, nie jojcz więc Bo więcej tylko napieraj dalej.

Pod górę. fot. Garnek Mocy

I  jeszcze fajne ponoć było, jak przy drugim punkcie odżywczym wcale się nie zatrzymałam tylko krzyknęłam do supportowców z radochą, że „wszystko maaam”. Naprawdę nic nie potrzebowałam, więc śmignęłam, że ino zafurczało. Niby rower poszedł mi bez rewelacji (3:41), wiem jednak, że jakbym wcześniej po górkach nie trenowała, pojechałabym w Karko zdecydowanie gorzej, wolniej i słabiej. Jestem bardzo zadowolona, odliczając strach i asekuranctwo na zjazdach, kręciłam tak pewnie na ok. 80%, chcąc zachować siły na bieg. A jeśli chodzi o zjazdy, to i tak jestem perszing w porównaniu z zeszłym rokiem. Za Szklarską na takim długim i fajnym zjeździe, to aż sobie popiskiwałam (głośno, a co?) z radości. Tak było zajebiście. A napis na asfalcie (tuż przed kolejnym, a jakże podjazdem) o treści „A teraz nowy ogień z dupy!!!” poprawił humor i dodał mocy chyba nie tylko mi. Dziękuję sprawcom.

A czy pisałam już, że spadł mi łańcuch, że szybko wówczas odwróciłam Kubę do góry kołami wylewając niechcąco część zawartości bidonów i że założyłam go dość sprawnie, choć uciurałam się smarem nie tylko na dłoniach, owijce, ramie, ale nawet też na twarzy? Noo, to tak właśnie było. I tylko zaskoczona byłam skąd Wybiegany wiedział, że zakładałam łańcuch… Nic przecież nie mówiłam. Czary?

Gdzieś w okolicach zakrętu śmierci. Fot. Łukasz Nowak, tri-fun.p

Końcówka roweru była już dosyć towarzyska. Gadaliśmy i tasowaliśmy się z Radkiem (pozdrawiam!) oraz z kilkoma innymi panami, których numerków i imion niestety już nie pamiętam. Niektórzy wyrażali podziw, że dziewczyna i tak napierdziela (też mi zjawisko!), inni się nie odzywali słowem, tylko przy pierwszym lepszym zjeździe doganiali i nie pozwalali, aby „kobieta ich biła” (też pozdrawiam!). Ale ostatni podjazd pod Karpacz, zwłaszcza w momencie, gdy człowiek myśli, że to już koniec, a tak naprawdę to dopiero początek był, oj to chyba nie tylko mi, naprawdę dał w kość.

Rower ukończyłam z uśmiechem na twarzy. Oczywiście, czułam te 90 km trasy i 1900 m przewyższeń, paliły uda, bolały łydki, cierpnął kark i dłonie, ale – wydawało mi się, że – miałam jeszcze zapas sił, by wdrapać się na ten pagórek. No, to teraz z Wybieganym rozpierdolimy ten kiosk, nie?

Dwa dobre skoki
Byle wyrównać oddech, byle oddrewnić nogi, byle złapać rytm. Byle dobiec do mety, ja pierdzielę, jeszcze 22 km wcale nie łatwego biegu. Dasz radę Bo, w końcu siły są i wcale jeszcze nie ómierasz.

Wybiegany studzi moje początkowe (i standardowe już chyba) startowe zapędy by nadrobić 2-godzinną stratę do zwycięzcy i nakazuje biec spokojnie i wolno. Dobrze. Ufam mu całkowicie, nie patrzę na Garmina, nie zważam na tempo. On wie co robi, przygotował się do tego supportowania lepiej niż ja do barcelońskiego maratonu, wierzę w jego strategię i plan. Na wypłaszczeniach nieco przyspieszamy, z górki całkowicie puszczamy nogi i prujemy jak się okazało nawet i po 4:00, na łagodnych podbiegach truchtamy, dwa stromsze pokonujemy marszem. Rozmawiamy, choć ja raczej przytakuję filozoficznym „aha” i ew. proszę o wodę lub vitargo. Wyprzedzamy innych, nie jest źle. Nawet pada hasło, że każdy łyknięty zawodnik to jedno piwo. Patrz jaki sześciopak przed nami, drze się mój Support, gdy opuszczamy zakręt. Noo, to na zdrowie!

To jest widok z góry (Śnieżki), na którą się wdrapywaliśmy. fot. Marcin Oliva Soto

Czuję zmęczenie, dawno już nie ma świeżości i lekkości, ale mocy dodaje mi nieśmiało kiełkująca myśl, że to kurde może się faktycznie udać! Że zrobię tego kurde Karkonosza! I to jeszcze w dobrym czasie! Dwa dobre skoki, myśl o dwóch dobrych skokach Bo, strofuję siebie w myślach. Nie ważne, czy jesteś ósma, piąta czy trzecia. Skup się na sobie, na tym co tu i teraz, dwa dobre skoki. Dwa. Dobre. Skoki.

Kończy się asfalt, zaczynają kamienie. Trasa zaczyna trochę przypominać tę mardułowską, tylko pogoda inna. Zimno. Pada deszcz, a szaleńczy wiatr gra na foliowych płaszczach mijanych przez nas osób. Wybiegany toruje drogę między turystami, podpowiada czy lewą czy prawą stroną, raz zagaduje, raz nie, pilnuje pór karmienia, nadaje tempo i chyba nie zdając sobie do końca sprawy z tego, jak bardzo jest pomocny i niezastąpiony, ciągnie mnie do przodu. Do mety. Do realizacji kolejnego, teraz totalnie kozackiego marzenia.

A ja głównie lampię w dół i drobię krok pomiędzy tymi kamieniami. Zaczyna ciut boleć, niedobrze mi, bolą plecy. Kurde nie! Nie poddawaj się Bo, walcz! Nie wiem jak, ale kurde znajdź siły na pokonanie ostatnich, tych najtrudniejszych kilometrów. Walcz i nie myśl za dużo! Chociaż raz kurde nie myśl! Tak sobie z sobą gadałam. Udało się, walczę i biegnę dalej. Jest dobrze. Zuch dziewczynka.

I kiedy wydawało się, że już pokonałam to co najgorsze, kiedy jakby złapałam drugi oddech i myślałam, że dolecę do tej mety bez większego problemu, to nagle ŁUP! Bez żadnego uprzedzenia, bez ostrzegawczych sygnałów, że może być i że zaczyna być naprawdę źle. STOP. Zatrzymałam się i rozpłakałam. Tak po prostu. Z bólu? Z braku sił? Ze wzruszenia, że tak walczę, a przecież miałam nie myśleć. Normalnie stoję i ryczę. I jeszcze, że pierdolę to, nie dam rady, nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Chlip, chlip. Nie pamiętam co mówił i co robił wówczas Wybiegany. I dziś to naprawdę nie zazdroszczę mu tej chwili. Po jakimś, nie wiem czy długim czy krótkim czasie, ogarnęłam się, otarłam wielkie, krokodyle łzy i zarządziłam, że lecimy dalej. Pognaliśmy.

Teraz już naprawdę widzę tylko kamienie na trasie, łydki mijanych turystów oraz Saucony Wybieganego. Ale biegnę. Czuję jak pada deszcz i mocno wieje wiatr oraz jednocześnie cieszę się (dziwnie brzmi to słowo w tej konkretnej sytuacji), że mam moją ulubioną czerwoną kurteczkę gore, która chroni mnie przed wszystkim co złe. Nie patrz Bo do góry, tylko nie patrz.

Najlepszy Support ever! fot. Datasport

Jezzu, jak przy Domu Śląskim ujrzałam tę wielką Śnieżkę, to ogromne, strome i zamglone podejście na sam szczyt, ten rządek kolorowych i malutkich niczym mrówki turystów i pomyślałam, że ja mam tam jeszcze się wdrapać…. To normalnie słabo… Zwątpiłam, znowu łzy, znowu ta bezsilność i bezradność. Z prędkością kontuzjowanego żółwia człapię jednak jakimś cudem do góry. Za Wybieganym. Nie ma mowy o przyspieszeniu, teraz byle tylko się przemieszczać, byle do przodu, byle na szczyt i do końca tej udręki. Zakładam kaptur, by nie było widać mokrych policzków, łapię się łańcuchów oddzielających ścieżkę dla turystów, ocieram łzy. Po cichutku i pod nosem sobie łkam. Bidulka… I choć na ostatnich metrach uspokoiłam się już co nieco, zebrałam w sobie, by jednak o własnych siłach dotransportować te zwłoki na metę, to kiedy już to się stało (w czasie 2:35), kiedy zawisł mi ten medal na szyi… to puściło wszystko… I poryczałam się na dobre.

To zdjęcie obiegło już wszystkie agencje prasowe świata… fot. Marcin Oliva Soto

Cały ten stres, wszystkie emocje, ból, radość, satysfakcja, złość i duma wybuchły we mnie na nowo ze wzmożoną siłą… Tak sądzę, że wybuchły, bo tak naprawdę to nie wiem i nie potrafię inaczej wytłumaczyć tej swojej reakcji na mecie. Przecież kurde nic mi się nie stało, a nawet wręcz przeciwnie, zrobiłam coś wspaniałego i wielkiego, a ja w ryk! Kuma ktoś? Czy może jest tu na sali jakiś psychiatra, który ma lepszą diagnozę? :)

Jak powiedział Krasus, nie da się lepiej niż tym zdjęciem podsumować Wielkiego Wyścigu. Dziękuję Ci Krasusie Przyjacielu! fot. Marcin Oliva Soto

To były wspaniałe chwile. Nie sądziłam, że są jeszcze w Bo rzeczy, które mnie zaskoczą i że jestem jednak aż taką wojowniczką. Triathlon Karkonoski (2,6 km swim, 90 km bike, 22 km run) ukończyłam z wynikiem 7:15:10 (32 m. w Open, 4 m. wśród kobiet). Moje najtrudniejsze zawody ever. To były pięknie dni, również, a może i przede wszystkim ze względu na osoby, z którymi byłam w Karkonoszach i z którymi bawiłam się tak świetnie. To był niezapomniany czas dzięki atmosferze, którą wspólnie stworzyliśmy i to nieprawda, że gadaliśmy tylko o sporcie i bieganiu. Wybiegany, Justyna, Krasus (to co zrobiłeś na bajku jest MEGA!!!), Magda, Jędrzej! Dziękuję Wam, blabla, naprawdę bardzo! I jeszcze Ojcu Dyrektoru dziękuję za wspaniałe zawody! Choć wciąż nie potrafię się jeszcze z tego wszystkiego otrząsnąć…

Bohaterowie I Triathlonu Karkonoskiego – zawodnicy i supporty. W tle cholerna Śnieżka. fot. Marcin Oliva Soto

I dziękuję jeszcze wszystkim, którzy we mnie wierzyli i trzymali kciuki! :)Przykro mi tylko, że tyle osób, które typowało mnie na zwycięzcę Wielkiego Wyścigu może czuć się zawiedzione. Ale naprawdę się starałam i lepiej się nie dało… :) Najbliżej ostatecznego rozstrzygnięcia był Piotr Pazdej, który otrzymuje książkę „Bez ograniczeń” Chrissie Wellington. Dwie pozostałe nagrodzone osoby to Dorota Kałkowska (bliczek.pl) („Ironman. 24 tygodnie przygotowań do triatlonu długodystansowego”) oraz KA (rusz-sie.pl) („Triatlon od A do Z”). Skontaktujcie się z nami w celu ustalenia szczegółów wysyłki. Gratulujemy i dziękujemy za udział w zabawie!

Równocześnie przypominam, że trwa kąkórs „Kark-smark”. Wymyślcie rymowankę związaną ze sportem, w której pojawi się słowo „kark” (we wszystkich przypadkach i liczbach) i wrzućcie ją w komentarzach do postu u mnie lub Krasusa. Nagrodami są wypasione buffy od naszego ulubionego sklepu sportowego Natural Born Runners. Aha, i zgodnie z tym, co zainicjował u siebie Krasus, nie zaszkodzi również, jeśli wpłacicie kilka złotych na konto Fundacji SYNAPSIS.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.