No, skoro już jestem ironwomanem, a na dodatek blogerką, to spokojnie mogę powymądrzać się tutaj i zasypać Was cudownymi radami jak to zostać człowiekiem z żelaza. I zrobić to z uśmiechem na twarzy.
Żartuję, absolutnie nie chcę uchodzić za żadnego eksperta w dziedzinie ironman. Brońborze! Mam świadomość, że tak naprawdę, nawet nie liznęłam prawdziwych doznań, które wiążą się z pokonaniem pełnego dystansu. Ale. Jako, że pamiętam mnóstwo własnych rozterek i strachów związanych z debiutem i że wciąż mam w głowie emocje, które towarzyszyły mi przed startem. Oraz uważam, że z pewnymi kwestiami w głowie poradziłam sobie całkiem nieźle, otrzymałam też garść porad od doświadczonych triathlonistów (dziękuję!), pomyślałam, że opiszę to wszystko na gorąco, może się komuś przyda lub będzie inspiracją do opracowania własnych trików na ujarzmienie ajronmeńskiej bestii.
Nie mówię o rzeczach oczywistych jak trening, dieta, sprzęt, tapering itp. – raz, że się specjalnie na tym nie znam, dwa, że zakładam, iż człowiek porywający się na pełen dystans ma to już ogarnięte i dograne w 100%.
Stres. Oczywiście, że będzie. Bez względu na to, czy podchodzisz do debiutu za luzaka czy z jakimiś założeniami czasowymi, stres będzie ogromny i paraliżujący. Czynniki stresujące podzieliłabym jednak na dwie grupy – takie, na które mamy wpływ oraz pozostałe, na które wpływu nie mamy, a już na pewno tydzień czy dwa dni przed startem. Rzeczami z drugiej grupy absolutnie nie należy się przejmować! Bo po co, skoro i tak są od nas niezależne. Czyli. Nie martwimy się już naszą formą – poziom fizycznego przygotowania jest jaki jest i nic tego nie zmieni. Nie przejmujemy pogodą, jedynie w tym zakresie, że np. podczas upału musimy więcej pić, a przy wietrze zastanowić się nad pełnym kołem. Nie stresujemy profilem trasy – górki się nie spłaszczą, a zakręty nie wyprostują, poza tym sam sobie taką trasę wybrałeś. Podsumowując. Zanim zaczniesz się czymś martwić przed startem, odpowiedz sobie na jedno, zajebiście ważne pytanie. Czy mam na to wpływ? Nie mam? No to jeden problem i zmartwienie mniej. A dla rzeczy z pierwszej grupy szukasz prostego i racjonalnego rozwiązania.
Oczekiwania wynikowe. Tak, są koty (i kocice) (pozdrawiam!), którzy w debiucie na pełnym dystansie od razu robią wynik kosmos, łapią slota na Hawaje i zapisują się na kartach historii polskiego triathlonu. Ale umówmy się, to są naprawdę wybitni sportowcy i co najwyżej możemy ich podziwiać, a nie się na nich oglądać czy niedajborze, porównywać. To po prostu wyjątki potwierdzające regułę. Regułę, którą nakładł mi do głowy mKon i którą powtarzali także inni doświadczeni triathloniści: „pierwszy ajronmen jest na zaliczenie”. Koniec kropka. Trochę żal, że nie zrobisz wyniku w debiucie? No pewnie trochę żal (rozumiem jak mało kto), ale gdy założysz, że celem nie jest wynik, a zdobywanie doświadczenia, rekonesans dystansu i siebie oraz (jakkolwiek to brzmi) dobra zabawa – to nawet bez walki o końcowe cyferki na wyświetlaczu, będzie to niezłe wyzwanie i fest przygoda. Oczywiście, warto mniej więcej wiedzieć, czy dotrzesz na metę w okolicach 11 czy 14 godzin, warto mieć pewne założenia, ale niech wynik, a tym bardziej jakiś ambitny i wygórowany, nie będzie celem samym w sobie. Zbyt wiele rzeczy dzieje się na pełnym dystansie, by tak po prostu dodać do siebie prognozowany czas pływania, roweru i biegu. To nie matematyka, jak mówi Olga Kowalska. I dwa plus dwa nie równa się tutaj cztery. A nawet sześć.
Wszystko co się da, zrób w piątek. Odbiór pakietu, objazd trasy, wizyta na expo, zakupy – jeśli tylko logistyka pozwala, ogarnij to w piątek. Sobota jest dniem miliarda emocji, w którym najlepiej ograniczyć wszystkie zewnętrzne bodźce do minimum. W sobotę jesz, robisz rozruch, wstawiasz rower do strefy zmian, jesz i się wyciszasz. A jeśli włącza się stres i schiza – pamiętaj – jedno, zajebiście ważne pytanie :)
Zaplanuj jedzenie. I jedz! Bez względu na to, czy jesteś z tych, dla których jedzenie podczas wysiłku nie jest niczym szczególnym, czy tadkiem niejadkiem, który Rzeźnika robi na pięciu żelach, zaplanuj co i kiedy będziesz jeść na rowerze. Uwzględniając oczywiście swoje zapotrzebowanie na węgle i płyny oraz to, co testowałeś i jadłeś podczas treningów. Taki plan, który potem już tylko musisz wykonać, bardzo uspokaja i dodaje pewności siebie. Jedzenie to w zasadzie jedyna sukcesogenna rzecz wyścigu, na którą masz wpływ! A już na pewno najprostsza. Nie zapanujesz nad wiatrem, nie zatrzymasz rywali, nie przełamiesz kryzysów na trasie z taką łatwością, z jaką po prostu możesz jeść! A więc konkretny plan, a potem jego wykonanie. Nie doradzę co jeść i w jakiej ilości, acz polecić mogę lekturę tego wpisu na Nutricus.pl – chodzi mi o to, że warto zaplanować żywienie na zawodach i potem, bez względu na to, czy ci się chce jeść czy nie, plan ten zrealizować. Dla przykładu wkleję moje planowanie na rower, Kuba pochwalił, że dobrze, że prawie wzór :)
„Zakładam 80 g węgli na godzinę. Alert w zegarku ustawiony co 20 minut.
– 8 żeli do przezroczystego bidonu za tyłek – do zjedzenia przez 6h (żel ma 25g, więc na godzinę będzie to 30g),
– dwa bidony z izo (kierownica i jeden za tyłkiem) – łącznie z tymi z punktów to będzie pewnie 5-6 bidonów (na godzinę 30g) + cola (ma być na drugim kółku).
Do tego w każdej godzinie chcę jeść:
1h: żel i baton (20g + 20g)
2h: żel i pół bułki (20g + 10g)
3h: żel i baton (20g +20g)
4h: żel i pół bułki (20g + 10g)
5h: żel i baton (20g + 20g)
6h: żel i baton (20g + 20g) ew. żel i żel?
Czyli razem:
– 8 żeli w bidonie
– 5 żeli zwykłych
– 4 batony
– bułka (podzielona na pół)
– dużo izo i wody”.
Plan zrealizowałam w 90%. Jeszcze nigdy nie zjadłam tyle podczas wysiłku, jestem z siebie dumna oraz przekonana, że fajny rower w Roth zawdzięczam właśnie temu zaplanowanemu żarciu. (Dodam, iż planu jedzenia na bieg nie miałam, i wyszło jak wyszło, czyli zjadłam 2 żele. Plan to podstawa!).
Nie kozacz synku! Rób swoje, nie zaczynaj za mocno, nie przepalaj łydy, tlen to twój sprzymierzeńca. Oraz spokój. Niech cię wyprzedzają, spox, dogonisz ich na drugiej pętli lub w biegu. Albo i nie dogonisz, who cares? W ogóle to skupiaj się na sobie, nie innych, dziś ty jesteś dla siebie największym rywalem.
Kryzysy przemijają, a flow nie trwa wiecznie. W sumie u mnie to się sprawdziło tylko troszeczkę, i to na biegu, ale wydaje mi się, że to bardzo ważna rada. Zwłaszcza dotycząca kryzysów – pełen dystans trwa tak długo, że nie ma kurdens takiego kryzysu, który utrzymałby się w nim przez cały czas! :) Więc jeśli tylko przyjdzie, wiedz, że niedługo się skończy i weź go na przeczekanie.
Błędy się zdarzają. To z kolei tłucze mi do głowy Kuba, ale ja perfekcjonistka, jeszcze nie potrafię przejść z tym do porządku dziennego. Ale teoretycznie: to nie operacja na otwartym sercu i należy pozwolić sobie na robienie błędów. Tylko one nauczą nas, jak omijać je w przyszłości.
Garść praktycznych rozwiązań, które u mnie się sprawdziły na medal. Może drobne i śmieszne, ale jeśli mają pomóc, dlaczego o nich nie wspomnieć:
- fryzura – dobrze to sprawdzić na treningu i pewnie nie każdej czy każdemu spasi, ale u mnie idealnie zdał egzamin kucyk z zaplecionym warkoczem, którego przeciągam do tej dziurki nad pokrętłem w kasku. Tak jak tu (dzięki Piotrek za podesłanie filmu). No i jest oreo! Nic nie uciska, kask nie zsuwa się na oczy, na bieganiu kucyk umieszczasz w dziurce od czapki lub nad daszkiem. I da się rozczesać po zawodach bez wielkiego płaczu. Warto tylko poćwiczyć w domu zakładanie kasku, bo najpierw kucyk potem głowa;
- pjur active – genialne jest to mazidło! Ponad 11 godzin w upale, słońcu, wodzie, pocie i kurzu, a tu nic. Zero obtarć. ZERO! (widziałam na zdjęciach, że nawet Daniela tego używa) (no i Krasus też!);
- komputerek z wyświetlaczem na lemondce oprócz zwykłego zegarka – jednak znacznie wygodniej kontrolować jest wszystko, gdy masz to przed oczami, a nie na nadgarstku. I aby było na szczęście, najlepiej pożyczyć :) Włączasz go rano, przed etapem pływackim, a potem tylko start, gdy ruszasz na rower;
- oglądanie widoczków – przecież nie będzie człowiek przez bite 6 godzin gapił się w jakiś głupi wyświetlacz na lemondce! Podziwiaj wszystko dookoła, a zawody zlecą naprawdę szybko.
- przezroczysty bidon z rozpuszczonymi w wodzie żelami – raz bierzesz większe, raz mniejsze łyki, dobrze widzieć, czy np. w połowie trasy masz zjedzoną odpowiednią ilość tej kisielowej mikstury. Proporcje i konsystencję oczywiście testujesz wcześniej na treningu;
- wcześniejsze odpakowanie batoników z papierka na rower – podpatrzyłam u dziewczyn w strefie zmian i zastosowałam, super! Jedna laska to nawet łamała sobie batonik na kawałki i dawała do torebuni, ale mi by się nie zmieściło, za dużo tego żarcia miałam;
- odpowiednia muza w samochodzie w drodze na start – np. zapętlona Paktofonika i „Jestem bogiem”;
- wykupione ubezpieczenie – wtedy na pewno się nie przyda :)
UŚMIECHAJ SIĘ. To chyba najważniejsza rada i patent dla debiutantów w pełnym dystansie. Do zawodników na trasie, do sędziów, do kibiców. Do siebie! Nie wiem jaki wydatek energetyczny niesie ze sobą uśmiech i to taki, który uskuteczniasz przez kilka dobrych godzin, pewnie spory, ale ta moc wraca. Wielokrotnie! No i potem masz same takie zdjęcia :) Po prostu baw się tą przygodą i pielęgnuj emocje, których doświadczasz. Bo następnym razem, będą one już pewnie zgoła odmienne…
Powodzenia! Uwierz mi, będzie mega super turbo fajnie!