Tajemnicą poliszynela jest, że ja już kiedyś (3 lata temu) planowałam robić pełen dystans IM. Ba, nawet pakiet startowy wykupiony miałam na Borówno. Ale że wjechałam w samochód, to znaczy on wjechał we mnie (legenda z roku na rok musi nabierać barw, a bohater stawać się bardziej bohaterski, prawda?) (za dwa lata, będziemy już mówić o kolizji peletonu z tirem). Tak więc kiedy ten samochód we mnie wjechał na bajku i złamałam szczękę, którą potem operacyjnie składali mi na tytanie, to wszystkie plany i marzenia o ajronie poszły w łeb. I na szczęście poszły! Nic się nie dzieje bez przyczyny, nic! Bo ja przysięgam nie wiem, jakbym to wtedy zrobiła, jeśli w ogóle… Choć pewnie wcześniej i tak sama zatrenowałabym się na śmierć. Dobrze, że upłynął czas, a ja ekhm… dojrzałam i nabrałam doświadczenia. Naprawdę dobrze.
Dziś wiem również, że mimo wspomnianego hehe doświadczenia, to gdybym teraz brała się za to sama, to zapewne byłoby już po zabawie. I albo leczyłabym jakąś kontuzję, albo ją zabiegiwała (bardziej prawdopodobne) lub wypierała. Bo na pewno trenowałabym więcej i dłużej niż obecnie. Głupiej. Błogosławię więc ten dzień, w którym zdecydowałam się przygotowywać do pełnego dystansu pod okiem trenera oraz ten, w którym Kuba zgodził się wziąć mnie pod swoje neonowe skrzydła. Dzięki temu cały czas jestem w grze, mam mega frajdę z treningów, wiele się uczę, rozwijam – co uwielbiam nad życie, i tak po cichu to mam nadzieję, że dopiero się rozkręcam. Gloria te dwa dni! :) Chwała!
Grudzień rozpoczął się z pierdolnięciem. Pierwszy tydzień, w którym na treningach spędziłam ponad 13 godzin dał mi naprawdę mocno w kość. Nie wiem czy faktycznie były to aż tak duże obciążenia, czy może ja miałam jakiś gorszy czas, a może jedno i drugie, albo żadne z powyższych, ale bywało, że nie mogłam zasnąć ze zmęczenia, a ból nóg sprawiał, że na każdym kroku wdrażałam w życie żelazną zasadę triathlonisty: „jeśli stoisz, a możesz usiąść – siadaj, jeśli siedzisz, a możesz się położyć – leż, jeśli leżysz, a możesz spać – śpij”. Było trudno, ale to właśnie w takich momentach, kiedy jest ciężko na ciele i pizgawica za oknem, mam jeszcze większą motywację do pracy. A po wszystkim satysfakcję miliard! Generalnie w grudniu, dzięki dodaniu kilku treningów pływackich oraz delikatnym zwiększeniu kilometrażu biegowego, średnio na treningu spędzam już ponad 12 godzin tygodniowo. Jest dobrze!
Drewno wybitne
No może poza pływaniem jest dobrze. Ja przysięgam – ileż to razy pisałam – nie ogarniam tej dyscypliny! Im bardziej się staram i trenuję więcej, tym nie tylko wychodzi gorzej, ale wychodzi kurwa dwa razy gorzej! W grudniu pływam już trzy razy w tygodniu poświęcając czas głównie na ćwiczenia techniki, rytmu i kadencji. Oraz zadania w stylu 50x50m mocno lub 36x100m spokojnie. Kraula ratowniczego opanowałam już do takiej perfekcji, że jak tylko będzie gdzieś casting na słoneczny patrol to zgłaszam się i wygrywam w przedbiegach. A ile wody przy tym wypiję to moje.
Wszystkie te starania miał zwieńczyć końcowy test na 400 m. Test, który (zaczyna rodzić się nowa tradycja) koncertowo zjebałam (7:20) i który odebrał mi wszelkie nadzieje, że wreszcie na dobre zadomowię się w okolicach 7 minut. O nieodwracalnych zmianach w psychice i uszczerbku na wierze w siebie, nie wspominając :) Trener dostał już koronny dowód na fakt, że jestem drewnem wybitnym oraz zawodnikiem opornym na wszelkie środki i metody treningowe. I tylko widzę Kubę jak otwiera ten arkusz z treningami, czyta co wypływałam, łapie się za głowę lub robi facepalma oraz mruczy pod nosem „ja pierdolę, co ona tam kuźwa na tym basenie wyprawia?” :) Nooo, zapewne tak jest. Co nie znaczy, że zamierzam to tak zostawić. O nie!
SWIM: 13h 29′ i 32,8 km
„Wsiadam zamulona, zsiadam radosna niczym skowronek jakiś”
Na szczęście pływanie nie jest w tym triathlonie ważne :) Więc nie ma co płakać. Tylko rower. A on wciąż boli, ale teraz jestem przynajmniej na ten ból przygotowana i radzę sobie z tym całkiem nieźle. Ustabilizowała się odpowiednia, niska kadencja (~70-75 rpm), pozostaje już teraz TYLKO zwiększać moc i pracować nad wytrzymałością.
Pierwsze dwa tygodnie grudnia upłynęły mi na strachu przed testem FTP i obmyślaniu strategii rozłożenia sił :) Na poprzednim teście przeszarżowałam z obciążeniem, po 8 minutach przerwałam i trzeba było prawie na pogotowie dzwonić, a już na pewno usta usta mnie reanimować, teraz więc podeszłam do tego spokojnie i na chłodno – iście po profesorsku. Do 10 minuty nawet film oglądałam, ale potem dałam do pieca i ostatnie minuty to już oczywiście ciemność przed oczami, a w gardle szykujący się do startu rzyg (ostatecznie nie wystartował). 20 minut udało się przejechać o 14W lepiej niż w październiku, ze średnią mocą 223W (3,5W/kg, a przecież zawsze mogę jeszcze schuść!) i nowym hrmax na rowerze=191. Co jednak nie znaczy (jak wcześniej myślałam), że 223W to moja wartość FTP. Trzeba wyliczyć 95%, więc wychodzi, że moje FTP=211W. Szału nie ma, ale najważniejsze, że widać progress i że treningi przynoszą efekt.
W grudniu na rowerze jeżdżę średnio 2 razy w tygodniu. Są to albo 3-godzinne sesje na ustalonej mocy z krótkimi przyspieszeniami, albo 2-godzinny trening oparty na 20-minutowych blokach, albo minutówki (ostatnio nawet 20 sztuk na 3-minutowej przerwie) (dla wroga idealne), raz na jakiś czas pojawią się depnięcia i mocne starty. A atmosferę umila Netflix (będzie o tym osobny wpis). Nudy nie ma!
„Wsiadam zamulona, zsiadam radosna niczym skowronek jakiś” – to jeden z moich komentarzy pod treningiem rowerowym, który generalnie oddaje obecną frajdę jaką mam z kręcenia. Z kręcenia, choć może bardziej z rozwoju, który widzę w tym obszarze i którego jestem nieodzowną cześcią. Choć komentarze w stylu: „Ale te depnięcia na koniec to już jest znęcanie się nad zawodniczką!” też się zdarzają.
BIKE: 16h 32′ i 403 km
Run Bo!
W grudniu przebiegłam prawie 200 km! A w kalendarzowym grudniu (miesiąc treningowy nie zawsze się z nim pokrywa, bo tu liczymy tylko pełne tygodnie) to nawet 240. Ostatni raz biegałam tyle o-oł, przed przygotowaniami do Rzeźnika dwa lata temu. Się porobiło i to w sumie nawet nie wiem kiedy i skąd ten kilometraż.
Jest spokojne człapanie, ale są też różnorakie podbiegi (kumacie, że nawet podbiegi można różnicować?) i wiele zadań szybkościowych, które bez względu na fazę przygotowań będę wykonywać zawsze, gdyż tu „mam deficyt”. Czasem to czuję się jak mama otyłego nastolatka, która wezwana do szkoły, bo dziecko kradnie kanapki innym uczniom, musi się tłumaczyć jak mogła bachora tak zapuścić i doprowadzić do takiej sytuacji. Nosz kurwencja, Bo! Jak mogłaś się tak zapuścić w kwestii szybkości (tj. braku szybkości)? Dlaczego do tej pory nigdy nie biegałaś takich zadań? No nie wiem. Delikatny wstyd. Pewnie dlatego, że nie wiedziałam, że można.
Trener mówi deficyt, ja słyszę, że mam potencjał w temacie :) Bo spierdolić tutaj to już nie ma czego, może (musi) być już tylko lepiej. Dlatego też bieganiu poświęcamy teraz najwięcej czasu – cztery treningi tygodniowo. Znowu uwielbiam bieganie! I nawet te zadania szybkościowe uwielbiam. Odpowiednia muza w ucho i lecę ratować wszechświat. Run Bo!
BTW, to niesamowite jak sprytnie Kuba żongluje obciążeniami, przeplata różne formy treningów, zmienia intensywności. Pisałam już, że bycie zawodnikiem jest zajebiście trudne bo ciągle trzeba liczyć, ale powiem Wam, że taka trenerka, to kurczę też niełatwy kawałek chleba… :)
RUN: 18h 23′ i 199 km
Najtrudniej to mi się tylko do ćwiczeń zebrać. No ale ćwiczę. Wiem, że jak choć raz sobie odpuszczę któryś secik siły, to otworzę furtkę, za którą każda następna laba przychodzić będzie już znacznie łatwiej. I tak myślę, że gdyby triathlon miał cztery dyscypliny i na zawodach, powiedzmy, między rowerem a bieganiem, trzeba byłoby robić deski lub wykroki, to ja bym nie trenowała takiego triathlonu. Bo nienawidzę ćwiczyć, a ja – jeśli się już za coś biorę konkretniej – to po prostu muszę czuć ten filling! :) A w wygibasach na macie żadnej chemii nie ma.
Łącznie w grudniu na treningach spędziłam 48 godzin i 24 minuty (+ 4 godziny ćwiczeń). I choć wiele osób się dopytuje, gdzie można mnie śledzić i cały czas zapraszacie do znajomych na Endo, to jednak zajebiście mi z tym dobrze, że się schowałam z treningami. W sumie to też ciekawe zjawisko, bo dawniej bardzo mnie motywowało, że ktoś patrzy, lajkuje i komentuje, a teraz ta publika stała się źródłem niepotrzebnych rosterek… Więc się wyałtowałam. W imię zasady, która, mam nieśmiałą nadzieję, sprawdzi się również i w moim przypadku: „Pracuj w ciszy. Niech efekty zrobią hałas”.
Jeszcze 6 miesięcy.