Dramat triathlonistki. Polubiła treningi w parszywej pogodzie

W świecie amatorskiego sportu, a zwłaszcza triathlonu, są pewne rzeczy stałe i niezmienne. Potreningowe #selfinadowbora. Fanpejdżowe teksty w stylu „robaczki, ja już po treningu, a wy?” Przyciągająca moc łóżka i ciężkość kordły na dźwięk budzika o 5.20 rano. Nienawiść do trenażera. I przede wszystkim narzekanie na parszywą aurę, że w takich warunkach jesienno-zimowych to się po prostu nie da trenować.

No i racja, nie oszukujmy się. TO NIE JEST PRZYJEMNE! Wszyscy wiemy jak ciężko zebrać się na trening. Gdy ciemno, zimno, wietrznie i ślisko. Gdy nie wiadomo ile warstw na siebie ubrać, a potem okazuje się, że i tak za dużo. Gdy nie pobiegasz szybciej, bo akurat ścieżka nieprzejezdna. Gdy światło dzienne widzisz tylko w pracy, a trenować musisz cały czas o zmroku. Dzień za krótki, piętrzą się zaległości, a noc też wcale nie dłuższa. Choroby atakują. A człowieka ogarnia melancholia dziwna, smutek, roztargnienie, a czasem to i ma wrażenie, że w świecie równoległym funkcjonuje jakimś, a nie tu, halooo, na ziemi. I weź się tu człowieku ogarnij, zorganizuj w takich warunkach i trenuj.

img_5814

I wiecie co? Pomijając fakt, że najtrudniej jest wyjść na trening. Dlatego też czas wychodzenia ograniczam do minimum, wyłączam głowę, przestawiam się na automatyzm i tryb „wyjście” (skarpetki, rajtki, pasek do pulsometru, koszulka, bluza, grajek, buty, czapka, rękawiczki), absolutnie nie myślę i nie dopuszczam do siebie jakichkolwiek pytań i wątpliwości. Tak więc, kiedy już wyjdę z domu, to wtedy ja naprawdę lubię takie trenowanie zimą. I już nieważne jak bardzo wieje i czy ślisko. Przełączam się na tryb „trening” i robię to, co jest do zrobienia. Oraz… „rozkoszuję się” jest tutaj złym słowem, ale bardziej upajam faktem, że właśnie dzieje się kolejny krok, który zbliża mnie do wymarzonego celu.

Bo tak naprawdę zima jest najlepszym czasem na trenowanie. Jest motywacja, którą podkręcają nam ustalone na przyszły sezon plany startowe. I równocześnie pamiętamy jeszcze potknięcia z minionego roku i wiemy, co należy poprawić. Jest czas, a nie działanie pod presją, że w miesiąc mamy się przygotować do połówki – i tym samym nadzieja oraz postanowienie, by naprawdę sumiennie przepracować najbliższe miesiące. Nie przeszkadzają nam cotygodniowe starty, nie potrąci nas samochód na bajku, waga startowa jest zjawiskiem tak odległym, że spokojnie można żreć, no i upału nie ma. A panująca ciemność daje wrażenie intymności takiej szczególnej i pozwala jeszcze bardziej skupić się wyłącznie na sobie. A że zimno, wieje i nieprzyjemnie jest? Im trudniej kuźwa, tym lepiej! Trenujemy nie tylko ciało, ale także (a może przede wszystkim?) ćwiczymy głowę i w najbardziej ekstremalnych warunkach sprawdzamy siłę charakteru.

Gdy tak ostatnio gnałam pod wiatr, walczyłam z tempem, które ciężko było mi utrzymać, gdy gile wisiały mi pod nosem, a twarz zamarzała w jakimś dziwnym i raczej niefotogenicznym grymasie. To wtedy tak popatrzyłam na siebie z boku. Na ten pokraczny krok biegowy. Na minę, i na te gile też. Oraz na zaciśnięte pięści, którymi przecież nie przyłożę ani wiatrowi, ani gołoledzi, a które to bardziej pomóc mi mają wytrwać w tej śmiesznej sportowej zawziętości, a i tak czasem nie pomagają. To pomyślałam sobie, że tak właśnie! To jest to miejsce i ten czas! Że teraz wykuwa się żelazo! :) Hehe… I że zajebiście to uwielbiam i że wiosną to już tak hardcorowo i fajnie nie będzie. 

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.