Najpierw – na lotnisku, tuż przed nadaniem bagażu – zorientowałam się, że nie mam ze sobą karty pokładowej i reszty dokumentów z Travel & Action dotyczących zakwaterowania, ubezpieczenia i wypożyczenia roweru. Potem, już za bramką, którą ufff udało się przejść dzięki wyświetleniu karty pokładowej na ekranie komputera, zauważyłam, że zapomniałam kanapek, które sobie sprytnie rano zrobiłam, aby nie wydawać fortuny na jedzenie na lotnisku czy w samolocie. Zajebiście. Jeszcze nie wyleciałam, a tu już same problemy oraz krokodyle łzy z nerwów, złości, wkurwienia na to swoje całe nieogarnięcie i oczywiście z głodu. A takie dobre były te kromy, dużo masła dałam.
A w pierwszym dniu pobytu na obozie (ostateczne nikt nie chciał oglądać tych moich dokumentów pobytowych i spox mnie zakwaterowali) zalałam ajfona izotonikiem. Miszczyni. Tym samym nie tylko uśmierciłam jakże bliskie mojemu sercu urządzenie, ba przedłużenie zmysłów niemalże i trzecią półkulę mózgu, ale również przekreśliłam szanse na jakikolwiek kontakt ze światem, pstrykanie zdjęć, instagramowe selfie i zarzucanie wszystkich pięknymi widoczkami z Fuerty oraz opisywanie i żalenie się, jakie to my ciężkie treningi tutaj mamy. Przyznacie, w plebiscycie na Łajzę Roku wygrywam jednogłośnie. Nieprawdaż? Który to już raz…
No ale skoro tak pięknie spierdoliło się wszystko, co mogło się spierdolić, to reszta już musi się udać? Musi. Prawda? Zwłaszcza jak się ma wokół siebie świetnych i pozytywnie zakręconych ludzi. Aga i chłopaki, trenerze Mikołaju, dziękuję za wszystko, blablabla, naprawdę! Nie chcę uderzać w jakieś górnolotne hasła, ale ten obóz, ten czas, te treningi, były – może jeszcze nie przełomowe, ten wciąż jest przede mną – wielkim kopem i trampoliną do dalszej pracy oraz zmierzania w tym (jedynym słusznym) kierunku. W którym (o dziwo!) podążać można bez telefonu.
I po tym przydługim wstępie, mogę chyba wreszcie przejść do konkretów oraz opisać tu ślicznie i dokładnie co ja tam na tych kanarach robiłam. Wyjazd triathlonowy z Mikołajem Luftem na Fuerteverturze organizowany przez biuro Travel & Action wygrałam konkursie Magazynu Bieganie. Chyba nie muszę wspominać, jak bardzo ucieszyła mnie ta wygrana – jeszcze nigdy nie trenowałam w ciepłych krajach, nie byłam na Wyspach Kanaryjskich, a sportowy głód i chęć poniewierania się na treningach, zwłaszcza kolarskich, były równie wielkie co miłość do Czesława. Wspólnie z Agą, która również wygrała wyjazd i z którą potem razem dzieliłyśmy trudy i znoje obozowego życia (mryg) nie mogłyśmy się doczekać wyjazdu.
Byliśmy zakwaterowani w ośrodku Playitas. Ośrodku to mało powiedziane. Osiedlu, mieście, metropolii hotelowo-sportowej, gdzie było dosłownie wszystko! Hotel, apartamenty hotelowe, wille z własnymi basenami, kilka restauracji, bary, sklep spożywczy, kolejka jaknagubałówkę (serio, jeździła pomiędzy poszczególnymi budynkami hotelu wybudowanymi na wzniesieniu), sklepy sportowe, hala z pełnowymiarowym boiskiem, sala do ćwiczeń fitness, siłownia, wypożyczalnia rowerów, basen olimpijski pod gołym niebem, pole golfowe, uliczki i alejki (wszystko z podjazdami), baseny rekreacyjne, zjeżdżalnie, salony spa… Tylko bieżni lekkoatletycznej nie było. I bezpłatnego internetu :) A dookoła świetne i trudne trasy kolarskie (z kilkukilometrową ścieżką rowerową dowożącą z trasy głównej do hotelu), słońce, surowy wulkaniczny krajobraz i wiatr. Wiatr wiatrów. Już nigdy nie będę narzekać na nasz podkarpacki zefirek, obiecuję.
Playitias na Fuercie to mekka miłośników sportu. Święty Graal dla triathlonistów i kolarzy. Idąc po ośrodku mijasz dziesiątki wysportowanych, opalonych, czasem zmęczonych ale też uśmiechniętych osób, które właśnie wychodzą na trening lub z niego wracają. Nie było tam gości przypadkowych polujących na all inclusive czy last minute. A jeśli byli, to z przypadku. Każdy przyjechał tam na trening i na aktywne spędzanie czasu (golf to też hihi sport). Pięknie wyrzeźbione łydki, ręce opalone od rękawków, a twarze od oksów, teamowe koszulki i bluzy oraz plecaki z zawodów tri z całego świata, wypasione rowery na stojakach, a także wyładowane po brzegi talerze na śniadaniach i kolacjach tych sportowców, cały czas przypominały mi, że jestem na właściwym miejscu. Że choć odstaję w zasadzie we wszystkim od reszty i gdzie mi tam pisklakowi do orłów, to jednak jestem jedną z nich. Łączy nas pasja i miłość do triathlonu. I właśnie jesteśmy tu i teraz oraz robimy wszystko, by latać jeszcze wyżej i szybciej. A po godzinie 21 cała wioska olimpijska pustoszeje i zasypia, by następnego dnia już od 7 znowu rozpocząć trening i zmierzyć się ze swymi słabościami…
O samym obozie i treningach z Mikołajem Luftem, o tym jak kręciliśmy i gdzie, o śmiganiu w peletonie z prędkością 46 km/h, niekończących się podjazdach oraz zjazdach wymagających sporej techniki, a także o bieganiu na polu golfowym oraz urokach pływania w basenie pod gołym niebem w następnej części opowieści. Nie przegapcie, będzie o czym czytać! I co oglądać.