Jak noga? Pytają. I jak generalnie się czujesz? Dobrze jest, odpowiadam. Zrastam się i już nie płaczę. Dumam może tylko zbyt dużo… Dumam.
Jaknoga to obecnie moje drugie imię. A nawet i pierwsze, na które reaguję szybciej niż na Królową. Bywało, że liczyłam, ile razy w ciągu dnia ludzie nazywali mnie jaknogą. Jaknoga na Facebooku, jaknoga w domu, u lekarza, fizjoterapeutów i w pracy. Jaknoga u znajomych oraz w e-mailach od ukochanych czytelników (cmok!). Mamie się tylko nie przyznałam do złamania, po co ją martwić i niepokoić, wrażeń ostatnimi czasy i tak dostarczałam już sporo. Na przykład takich, gdy na pytanie czy już trochę zluzowałam z tym sportem, odpowiedziałam, że tak, odrobinkę, ale właśnie to ja Bieg Rzeźnika zrobiłam i czy jest ze mnie dumna. Jak noga?
Mija miesiąc od Biegu Rzeźnika, gdzie zapewne ostatecznie dokonał się akt złamu oraz trzeci tydzień od wszczęcia postępowania, zrobienia korony maratonów po lekarzach, przychodniach i szpitalach oraz usłyszenia wyroku: zmęczeniowe złamanie piszczeli. Dwa tygodnie sumiennego i uczciwego oszczędzania się, odciążania nogi, chodzenia tylko, gdy naprawdę trzeba i to w ortezie lub o kulach. W zasadzie o kulach to nie, strasznie nie umiem i nie lubię, za słabe gałązki mam, by dźwigać całą tę konstrukcję tylko na dwóch aluminiowych kijkach, zbyt niebezpieczne to jest poza tym, wypierdzielę się jeszcze, a zdrową nogę mam już przecież tylko jedną…
Mam zakaz biegania na trzy miesiące (jeszcze nie wiem czy się posłucham tego „trzy”). Lekarze pozwolili na jazdę na rowerze oraz pływanie, ale tylko do momentu wystąpienia bólu. Na rowerze byłam raz, wróciłam po 1 km, gdy zaczęło delikatnie ćmić. Normalnie nie zwróciłabym na ten bólik najmniejszej nawet uwagi, teraz jednak nie jest normalnie… Wróciłam. Na razie boję się kręcić dalej, może spróbuję za tydzień lub dwa. A może nie. W wodzie jest już na szczęście znacznie lepiej. Aczkolwiek staram się pływać bez nóg, a wszelkie sprinty, w których kończyny dolne same rwą się do roboty, pływam z ośemką. Oj, bolą rączki! Coś czuję, że pod koniec wakacji będą wielkie bary… Zresztą chyba nie tylko bary :( Apetyt mam jakbym trenowała przynajmniej do ironmana i choć mimo, iż staram się spać i leżeć bardzo intensywnie (bardzo!), tak jednak zapotrzebowanie energetyczne mam jakby ciut mniejsze niż podczas „zwykłego” bytowania. Noo, też uważam, że to niesprawiedliwe.
Jaknoga więc? Oprócz tego więc, że cały sezon triathlonowy i zapewne biegowy mam w plecy, jest ok. Nie będzie w tym roku Oravamana, nie będzie Gdyni i lokalnych tristartów w okolicy. Być może wrześniowego Przechlewa też nie. Nic nie będzie! Tylko nauka pokory i cierpliwości. Oraz dumanie, czy ja już kurwa będę tak zawsze? Czy za rok również coś sobie zrobię? Czy jest sens planować, marzyć, trenować, skoro potem wszystko i tak pierdolnie? Czemu pasja, którą tak kocham, nie odwzajemnia uczucia, tylko stale wyrządza mi coraz to większą krzywdę? Do dupy taka miłość. Tyle daję, a dostaję nic. Nic prócz rozczarowania.
A i tak człowiek taki głupi, że mimo tych czarnych myśli, złowrogich proroctw, momentów zwątpienia i decyzji, że to naprawdę bez sensu i pewnie lepiej mieć działkę lub wziąć się za gotowanie, znowu więc głupi człowiek wraca do tych swoich durnych planów i marzeń. Znowu szuka sobie następnych wyzwań, kombinuje gdzie dalej, jak szybciej, kiedy wyżej… Kurde, tyle jest rzeczy do zrobienia, jaknoga się wreszcie naprawi! Tyle rzeczy.