Ważne, że się w tri po prostu zakochałam :) A im większe sponiewieranie na treningu, im mocniejszy wiatr w twarz i długi niekończący się podjazd, im głośniejszy leń rano przed basenem oraz koszmarny upał podczas biegania, tym kurde większa satysfakcja po. Więc czy to w ogóle da się jakoś wytłumaczyć? Czy normalny radiosłuchacz potrafiłby to zrozumieć? ;)
Wtem do realizacji mojego największego marzenia ostatniego roku (a może nawet i życia?) pozostały już tylko 2 dni. 2 dni. 48 godzin. 2880 minut. 2 dni dzielą mnie od startu w 1/2 IM PozTri.
Jak się czuję pytają. Otóż cieszę się i nie cieszę. Podekscytowana jestem, ale i na maksa zestresowana. Pełna nadziei, ale też totalnie wątpiąca w swoje możliwości, formę i psychikę. Wiem, że od momentu „Psst” zrobiłam kawał (dobrej?) roboty, osiągnęłam nieosiągalne i nauczyłam się nieprawdopodobnych rzeczy. Tak, z tego jestem naprawdę dumna i ani myślę umniejszać sobie tych osiągnięć. Ale mam też świadomość przypadkowości wszystkich działań, totalnego chaosu, ciągłego błądzenia oraz wielu, zapewne zbyt wielu błędów. Wiem też – nie wstydźmy się tego – że ciągle jestem totalnym triathlonowym leszczem i jeszcze sporo, oj sporo przede mną nauki i pracy… Czyli jest dobrze, ale z pewnością mogłoby być lepiej. Jak w życiu…
Do Poznania jadę jednak z mocnym postanowieniem walki. Oczywiście nie o zwycięstwo w Wielkim Wyścigu, rywal jest totalnie poza moimi możliwościami… Jadę tam walczyć z sobą. I o swoje marzenia. I kurde zamierzam tę walkę wygrać! Co więcej chcę, aby to było piękne i niezapomniane zwycięstwo… (Zmieniła się nam ta Bo, nie? Nie jojczy już, nie płacze…).
Piękne zwycięstwo czyli takie, że na mecie będę mieć pewność, że zrobiłam i dałam z siebie wszystko. Piękne znaczy również, że gdy ból i ogień w ciele oraz sól zalewająca oczy obudzą na trasie diabełka („zwolnij, po co ci to, przejdź do marszu Bo, odpocznij”) – to ja znajdę siłę, by go kurde uciszyć, posłać w prawdziwe diabły i jeszcze na dodatek przyspieszyć. Piękne to też takie, że z prawdziwą dumą spojrzę na zegar, który pokaże ładny wynik i być może też takie, które sprawi, że poryczę się ze szczęścia…
O to właśnie jadę walczyć do Poznania.
Jaki to ładny wynik pytają. Otóż piątka z przodu odpowiadam. Tylko piątka i aż piątka (choć to miłe, że typujecie dla mnie niektórzy naprawdę kosmiczny rezultat). Kiedy zdecydowałam się na start w IM 70.3, plan – oprócz tego, by się nie utopić i nie wypierdzielić na rowerze – zakładał zmieszczenie się w limicie czasowym (8 h). Jakieś 2-3 miesiące temu podwyższyłam sobie poprzeczkę na 6.30 h. Teraz – w końcu Bo – podniosłam ją jeszcze wyżej, a dokładniej podkręciłam o 31 minut. Tak, mówię to głośno i wyraźnie: chciałabym złamać 6 godzin. I wiem, że jest to możliwe, i być może nawet w prognozowanym 30-stopniowym piekle. Wiem i do tego dążę. W końcu Bo.
Oczywiście chciałabym napisać, że przecież to tylko zabawa, że do Poznania jadę się sprawdzić, spotkać z fajnymi ludźmi i generalnie spędzić miły weekend. Ten sport wszak taki superowy, connecting people i wszystko co robimy to przecież dla zdrowia jest oraz dobrego samopoczucia. Ale kurde nie napiszę. Będzie bowiem piekło i walka, będzie boleć, pojawią się diabły oraz poleją pot i łzy. Wiem to, tak będzie. W końcu Bo, co począć. Ja nie potrafię tak na pół gwizdka… I nie chcę ;) Więc taka oto motywacja na 2 dni przed. Dajesz Bo! Ognia! Lub po prostu – Rozpierdol im ten kiosk! ;)