1/2 IM Poznań Triathlon czyli opowiem ci bajkę o marzeniach

Dawno temu była sobie mała Bo, która chciała zostać kosmonautką. A potem, gdy już trochę dorosła i gdy z lotu na Marsa nic nie wyszło, zamarzyła by być triathlonistką. Taką twardą kobietą, z żelaza. A ponieważ wiedziała, że marzenia muszą być jednak choć trochę realne to postanowiła, że wpierw zostanie iron woman 70.3.

Nie umiała Bo pływać kraulem, na rowerze jeździła tylko po mieście i do pracy, a przygodę z bieganiem rozpoczęła niespełna dwa lata temu. Specjalnego drygu do sportu też nie miała, ot takie tam słoniątko, które koszykarskiego dwutaktu uczyło się trzy miesiące, a kurs latania na paralotni przedłużyć musiała o jeden turnus bo totalnie nic nie wychodziło. Ale była za to Bo bardzo pracowita i ambitna. Czasem aż za bardzo, naprawdę. Spotkała też na swej drodze zajebistych ludzi, którzy podpowiedzieli, doradzili, motywacyjnie kopnęli lub w inny tajemny (mryg mryg) sposób przybliżyli ją do realizacji celu. I udało się. Mała Bo spełniła swe duże marzenie. 4 sierpnia 2013 r. ukończyła Poznań Lotto Triathlon na dystansie długim z wynikiem 5:22:10.

I ta bajka wydarzyła się naprawdę…

Gdy w sobotę, po 3-kilometrowym truchcie w 35-stopniowym upale, czułam się wypompowana jak po mocnej dyszce, byłam naprawdę wściekła. Tyle człowiek haruje, tyle czasu poświęca, kombinuje, walczy z leniem, niedosypia, tyle nadziei pokłada w udany i piękny start, a tu bach. Głupia pogoda i piekielny upał zamierzają mu to wszystko popsuć. Dlaczego tak gorąco? Dlaczego teraz? Dlaczego tu i mi? Z pewnością nie tylko ja zadawałam sobie te pytania na dzień przed startem nerwowo sprawdzając wszelkie możliwe prognozy pogody. No niestety początek tej bajki absolutnie nie zapowiadał żadnego happy endu….

Napakowana jednak glikogenem (bardzo napakowana) oraz pozytywnymi emocjami wyniesionymi z sobotniego spotkania blogersko-czytelniczego w ramach Wielkiego Wyścigu (dziękuję, że przyszliście!), postanowiłam nie martwić się na zapas, zasnąć, śnić o pięknym finiszu i obudzić się w dobrym nastroju i formie. Jak postanowiłam tak też się stało, tyle że nieco wcześniej, bo z objęć Morfeusza wyrwała mnie fantastyczna burza z ulewnym deszczem i piorunami, która oprócz troski czy Kuba cały w strefie zmian (rowery musieliśmy wstawić do strefy dzień wcześniej) obudziła również nadzieję, że jednak może coś z tego będzie. I faktycznie pogoda w dniu startu w zestawieniu z tym, czego wszyscy się obawiali (tj. okropnym upałem), okazała się być wręcz idealna, nawet mimo ulewnego deszczu, który dopadł nas na bajku, ale o tym później.

_18k1785
Pierwsza taka strefa zmian w życiu….

Szybko szybko w strefie zmian, poprzyklejać żele do kierownicy i ramy (koniecznie muszę kupić jakąś torebunię na te przysmaki), dopompować koła, sprawdzić zawartość bidonów i ułożyć resztę potrzebnych bzdetów w boksie. Czyli to już! Bo, to się dzieje. Teraz dziewczynko już tylko ładnie popłyń, szybko pokręć na rowerze i nie umrzyj na biegu. No i wiesz, jeszcze ten kiosk. Rozpierdol go.

37 minut i 22 sekundy

Czemu ja się zawsze wzruszam się na starcie, nie wiem. Wzruszam się i już, zwłaszcza jak słyszę Heart of Courage, aczkolwiek teraz ciut ostrożniej, aby mi okularki nie zaparowały. Wcześniej mała rozgrzewka podczas dopłynięcia na linię startu (borze! ależ oni wszyscy zapieprzają!), wymiana uprzejmości z zawodnikami obok, leżenie na plecach w oczekiwaniu na armatni sygnał oraz obserwowanie ciemnych chmurzysk wiszących nad Maltą (że będzie padać było pewne, pytanie tylko kiedy). Odliczanie, armata, bum i lecimy. Ustawiłam się dość dobrze, w 4-5 rzędzie by nie przeszkadzać śmigaczom, więc mało kto po mnie przepływał w przeciwieństwie do mnie, bo jednak znalazło się kilka zawalidróg, których musiałam wyprzedzać. Ale generalnie było dość ok.

_t9o5981
A było co rozciągać

Po kilkudziesięciu metrach stawka się rozciągnęła, było sporo miejsca i zaczęłam płynąć swoje czyli – za wolno by szybko i za szybko by wolno. Nie wiedziałam do końca jak rozłożyć siły i postanowiłam do nawrotu płynąć raczej lżej (zwłaszcza, że chyba było z prądem) i ewentualnie dać ognia w drodze powrotnej. Z tym pływaniem to jest u mnie tak, że jak czuję, że płynie mi się zajebiście, junoł tak fajnie, rytmicznie, do przodu, to na milion procent gdy wynurzę głowę i popatrzę gdzie jestem, okazuje się, że nie w tym miejscu gdzie powinnam. Oj, mnóstwo przede mną pracy w zakresie nawigowania, track pływacki wygląda niczym wykres EKG… tak więc podejrzewam, że dobrych kilkadziesiąt metrów dodałam sobie to standardowego dystansu. Ale przecież Bo zawsze musi więcej i mocniej, nie?

No ale płynę. I tradycyjnie już powtarzam sobie, że daleko sięgaj, palce razem, chlapnięcie przy biodrze oraz w górze ręka luźno, a pod wodą zgięty łokieć. I tak zleciało mi na tym pływaniu 37:22. Czas po prostu zarąbisty, marzyło mi się 40 minut, a tu taka niespodzianka. Jednak przepłynięte w ostatnich dwóch miesiącach 76 km na basenie zrobiło swoje. Zuch dziewczynka.

Że ponoć cały czas się uśmiecham… ;)  fot. LOTTO Poznań Triathlon

Po niespełna trzech minutach spędzonych w T1 (jest progres) lecimy z Kubą na 90-kilometrową, dość nudną bo płaską trasę rowerową. Klik wpięte buty, umoszczenie się w siodełku, poprawiony kask, zjedzony żel, no to jazda. Wiem, że chcąc pojechać ten dystans w okolicach 3 godzin, tak naprawdę muszę trzymać prędkość wyższą niż 30 km/h. Tak też robię, co – dodam – wychodzi mi bez jakieś specjalnej napinki. Uwielbiam tę adrenalinę, która mnie tak nakręca na zawodach, a którą raczej ciężko uświadczyć na treningu. Uwielbiam. „Adrenaline is my EPO” – chyba sobie trzasnę taką koszulkę normalnie.

2 godziny i 54 minuty

Choć oczywiście inni wyprzedzają mnie na potęgę. Bo, spokojnie, trzymaj się planu, niech ci do głowy nie przyjdzie ściganie się z facetami, jedź równo i po prostu kręć swoje. I kręcę. A wyprzedza mnie Krzysztof, Waldemar, Arkadiusz, Zdzisław, Mariusz, Karol (były imienne numery startowe, które triathloniści mają na plecach podczas jazdy rowerem). A potem Piotr, Tomasz, kolejny Arkadiusz i Paweł. Jakiś pociąg mnie wyprzedzi czasem (nieładnie panowie), potem znowu Marcin, Wojciech (wymiana uśmiechów) i Andrzej. I tak bez końca, cały kalendarz męskich imion, nuda. Kontroluję tempo (jest dobrze), pamiętam o nawodnieniu oraz o wysokiej kadencji, podziwiam i punktuję wymijające mnie łydki, do kibiców co jakiś czas uśmiechnę się i machnę oraz bez większych problemów sama też tam czasem kogoś wyprzedzę. Nic się nie dzieje, nuda, jednak szosowanie po górkach jakoś przyjemniejsze…

_l3w4511
Padało…

Jakże szybko sytuacja uległa zmianie, gdy o rozrywkę dla triathlonistów postanowiła zadbać pogoda. Najpierw zaczęło padać, a potem zerwała się prawdziwa ulewa, taka że krople padającego deszczu kłuły mnie normalnie po plecach i rękach. Wtedy to się troszkę przestraszyłam. No dobra, przerażona byłam i bałam się niemiłosiernie, że zaraz jedna z tych cienkich czerwonych oponek (btw ślicznie kolorystycznie wyglądały w tym deszczu) wywinie mi jakiś numer albo łapiąc kapcia albo ślizgając się na którejś z coraz liczniejszych kałuż. Wtedy nie liczyło się już tempo, nie liczył się czas, nie liczył się Krasus, który – jak sądziłam – już zapewne dawno mnie wyprzedził oraz wynik. Cel był jeden: Bo, nie wypierdziel się, a ty Kuba wytrzymaj pliss. Nie było to miłe uczucie, naprawdę się bałam i dziś jestem dumna, że tak sobie ładnie z tym wszystkim poradziłam. Dzielna Bo.

_o0c7559
Naprawdę padało…

Jakież było moje zdziwienie, gdy mijający mnie w okolicach 70 czy 80 kilometra Iroman powiedział, że zdaje mu się, że wpierdzielam Krasusowi. Hmm, to ja jadę tak dobrze, czy Krasus tak kiepsko? Oczywiście, że ja tak dobrze! Bo jesteś boska. Dogoni mnie czy nie? Dogonił jakieś 5 km przed metą, o czym nie omieszkał poinformować głośnym, pimpusiowym sygnałem klaksonu. Niech mu będzie, niech ma, nie będę go ścigać, ja swoje zrobiłam i to aż nadto, poza tym asfalt wciąż bardzo mokry, ja muszę zjeść żel, bez sensu ryzykować powiedziała Bo rozsądna do tej Bo szalonej i została wysłuchana.

Ten czas z roweru jest dla mnie po prostu k o s m i c z n y ! Na treningach nigdy na tak długim dystansie nie zbliżyłam się nawet do tych prędkości i tempa (blisko 32 km/h). Dla podkreślenia swojego wyczynu dodam, że trasa rowerowa była ciut dłuższa, więc w 2:54 pokonałam 91 km! Taki ze mnie szoson!

1 godzina i 44 minuty

Wpadając do strefy zmian z radości chciałam normalnie pocałować kierownicę Kuby, że tak się chłopak dzielnie spisał. Naprawdę byłam mega zadowolona i tym samym mocno podkręcona na dalszą triathlonową walkę. Jeszcze tylko półmaraton, tylko cztery kółka wokół tego bajorka, Bo, rozpierdol im ten kiosk, jesteś już tak blisko! Niestety ulewa zmoczyła cały mój biegowy outfit i na trasę wybiegłam w mokrych butach bez skarpetek (trzeba było je wykręcać) oraz bez czapki (wielki błąd). Chciałaś? Masz. Chcesz być iron, to teraz pokaż czy tak naprawdę jesteś twarda. No jestem.

A na trasie biegowej kibice i wsparcie: kgb, Wybiegany, Łukasz z Kasią z Runningsucks, krasusowa ekipa oraz (to jest totalna jazda! dziękuję!) czytelnicy tego bloga. I tłum innych osób. Borze! Jak ja lubię, gdy są kibice i gdy słychać ich głośny doping, uwielbiam.

_mg_1037

Ambitny plan na ten półmaraton zakładał pokonanie go w średnim tempie 4:55-4:50. Mniej więcej tak biegałam zakładki, a ponieważ pogoda wciąż sprzyjała (przestało padać i było dość rześko) i czułam moc, postanowiłam spróbować go zrealizować. Najwyżej ómrę. Pierwszy kilometr oczywiście za szybko, ale co poradzę, że te nogi tak mnie niosą? („Adrenaline is my EPO”). Co poradzę, że czuję się dość świeżo, że są siły, że nie jestem drewniana (zasługa wysokiej kadencji na bajku) i czy ja naprawdę przed momentem zsiadłam z roweru po 90 kilometrach naparzania, a wcześniej machnęłam 2 km kraulem? Co poradzę, że jestem taka zajebista? Ano nic, więc gnam.

Kgb krzyczy, że Krasus 200 m przede mną, że goń go. Tak szczerze, to myślałam, że zaraz Krasus włączy tę swoją turbinę i za kilka minut poklepie mnie po plecach dublując o kółko i tak szczerze… miałam to wszystko daleko w pompce. Ja naprawdę nie przyjechałam tutaj walczyć z Krasusem tylko z sobą i na tym się skupiałam. Wprawdzie niechcąco dogoniłam wielkowyścigowego rywala i jedno kółko pokonaliśmy razem, a potem nawet go wyprzedziłam, ale to był czysty przypadek, przed metą zresztą odpowiednio skorygowany.

_mg_9811
O tutaj sobie biegniemy z Krasusem

Dwa pierwsze kółka to było to, co w bieganiu uwielbiam najbardziej – totalny flow, ogólne poczucie zajebistości i mnóstwo endorfin. Na trzecim kółku zaczęło już trochę boleć, choć pomógł żel, który wciągnęłam w okolicy 13 km. Na dodatek wyszło słońce, temperatura od razu znacznie się podniosła, zrobiło się parno i duszno. Kurde, dlaczego właśnie teraz? A ja bez czapki. Jedyne co mnie napędzało (sorry dziewczyny) to chęć wyprzedzania tych kobiet co przede mną. Łap Bo tę w czarnym (jest!), potem tą w różowym (mamy cię!), o borze, ómieram, ja już nie chcę tego triathlonu. Bo, ty nie wyprzedzisz jeszcze tej w niebieskim? (jest, ale na ostatnich nogach). I chociaż na 19 i 20 km tempo spadło do okolic 5:00 oraz nie przejawiałam absolutnie żadnej woli walki z wyprzedzającym mnie 1,5 km przed metą Krasusem i dziwne myśli („pierdolony triathlon”) kołatały mi się po głowie, to jednak na ostatniej prostej wykrzesałam z siebie jeszcze resztki sił. Był ogień, była radość, był absolutnie niezaplanowany szalony obrót wokół własnej osi oraz triumfalny wbieg do bramy. Do bramy zatytułowanej „Jesteś człowiekiem z żelaza”.

Hmm… No wygląda na to, że jestem!

_o5b8246a

Czasem są takie dni, w których nic nie wychodzi.  Niedziela 4 sierpnia 2013 r. z pewnością takim dniem nie była. Wszystko ułożyło się idealnie. Począwszy od pogody (nawet mimo ulewnego deszczu), poprzez fantastyczny klimat zawodów oraz wsparcie znajomych i bliskich, na strategii i odpowiednim rozłożeniu sił skończywszy. Była moc i wkurw kiedy trzeba, była radość i wiara, że potrafię to zrobić i kurde, że to zrobię. Radość tak wielka jak zaskoczenie, gdy dowiedziałam się o swym wyniku 5:22:10 (całościowy czas na Garminie zastrajkował), a jeszcze większa, gdy Krasus powiedział mi, że jestem trzecia wśród wszystkich kobiet. Czujecie? Trzecia wśród wszystkich kobiet na takiej wielkiej i prestiżowej imprezie! Ja! Która tylko zamarzyła sobie kiedyś o triathlonie. I jeszcze pierwsza w kategorii wiekowej. Takie myśli nawet nie stały obok moich najbardziej buńczucznych i najśmielszych oczekiwań wobec tego startu. Serio. jo1

A ta bajka wcale się nie kończy…
I tak właśnie mała Bo spełniła swe duże marzenie. Zrealizowała plan, na który ciężko pracowała od początku roku. Jest dumna i szczęśliwa, choć już analizuje, co było źle i gdzie można się jeszcze poprawić… I jeszcze Bo ma nadzieję, że być może zainspirowała innych do wytyczania sobie ambitnych celów oraz do pokonywania barier, które – tak, wie to dziś na pewno – tkwią tylko w naszych głowach.

A co teraz będzie Bo? Pytają ci, którzy wiedzą, że czasem gonienie króliczka jest o wiele ciekawsze od jego złapania. Otóż bajka trwa nadal i będzie inny króliczek odpowiada dziewczynka. Taki ciut większy. Król królików będzie. Do złapania najprawdopodobniej już w 2014 roku…

Bo trzeba mieć marzenia ;)

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.