Ironman Copenhagen – gorące serce i chłodna egzekucja

Kiedy po zawodach w Nicei spotkaliśmy się z trenerem na kawę, zapytałam jaki ma plan czy pomysł na moje trenowanie w tym roku. I Jacek powiedział, że spróbujemy coś ruszyć z bieganiem. Wow, super – odpowiedziałam. A pomyślałam sobie: no to stary powodzenia! Z moim brakiem talentu, fatalną techniką biegową, skłonnością do kontuzji oraz postępującym wiekiem, to serio good luck! A Jacek jak zapowiedział tak zrobił. I oto Bożenka pobiegła maraton podczas IM Copenhagen w 3:27. Ale zacznijmy od początku.

Po IM Lanzarote długo dochodziłam do siebie. Dżiz, myślałam że to postartowe zmęczenie nigdy się nie skończy i że będzie mi trudno ponownie wskoczyć na wyższe treningowe obroty. No ale jak już wreszcie puściło, to w sumie zaskoczona byłam, jak dobrze znoszę obciążenia, serio czułam, że mam fajną bazę, na której można budować coś więcej. Z powodu remontu musieliśmy się na jakiś czas (ostatecznie wyszły prawie 2 miesiące!) wynieść z Krakowa i niechcąco „zrobił mi się” obóz przygotowawczy w Dębicy. Z basenem olimpijskim pod nosem i trasami kolarskimi wszelkiej maści, gdzie na lewo górki, na prawo po płaskim, a wszystko z niewielkim ruchem drogowym i asfaltem jak aksamit. Trenowałam więc dużo (jak na mnie) i sumiennie (jak to ja) – i bardzo mi się ta robota podobała. Nie mówiłam na głos, że IM CPH to start A, aby nie narzucać sobie presji i wielkich oczekiwań, ale wiedziałam i czułam, że to start A. I że chciałabym też się odkuć za Lanzę, która mimo iż epicka i piękna, zostawiła po sobie pewien niedosyt.

Zawody w centrum takiego miasta to naprawdę sztosik. Fot. Ironman Denmark
Bez bąbelków, ale za to w chaszczach

Pływanie na Ironman Copenhagen odbywa się w morskich wodach cieśniny Öresund, łączącej Morze Bałtyckie z Morzem Północnym. A dokładniej w takiej płytkiej lagunie, dzięki czemu nie ma fal, woda spokojniejsza i jak się okazało cieplejsza. Trasa jest prosta, po prostokącie, wiedzie pod dwoma mostkami, na których, oprócz tłumu kibiców, znajdują się również banery z oznaczeniem dystansu. Woda – jak na bałtycko-północną aurę przystało – dość rześka. W racebooku zapowiadali 18–19, u nas było ponoć 20 stopni. Na pewno ostatnie upalne dni sprzyjały i ją ciut podgrzały, co mnie bardzo cieszyło – każde oczko wzwyż jest naprawdę na wagę złota. Start odbywał się falami, wg zadeklarowanego czasu, co u mnie zawsze oznacza czas życzeniowy, do którego mogę się choć trochę zbliżyć za sprawą szybkich bąbelków. Byłam więc w strefie niebieskiej, tj. 1:05–1:08.

Na dole laguna, gdzie pływaliśmy, na górze – otwarte morze. Fot. Ironman Denmark

Generalnie sam czas przed startem był dość nerwowy. Zwiało nam, kursujące co 15 minut o tej porze, metro (przyjechało 2 minuty za wcześnie, więc serio zwiało) i tego kwadransa zabrakło, by spokojnie ogarnąć strefy, tojka, rozpływać się oraz wyciszyć. Zawsze to jednak lepiej zgubić kwadrans, niż zapomnieć pianki na start, prawda Michał? :) (żona dowiozła, a zawodnik popłynął w 1:00, więc historia z happy endem) (a taka żona to skarb).

Aż głupio się tak powtarzać, bo piszę to chyba w każdej relacji z zawodów w tym roku. Ale powtórzę: od pływania to ja nie oczekiwałam nic. Wprawdzie sprawiłam sobie nową piankę i miałam nadzieję, że zyskam coś na tej inwestycji. Ale treningi w nowym sprzęcie nie okazały się jakąś petardą i wynikowo nie różniły się za wiele od poprzednich… Więc naprawdę nie oczekiwałam za wiele, no może jedynie, by nie zmarznąć.

I ruszyliśmy. Jedna boja kierunkowa brana prawym barkiem i dzida do przodu. Niestety niespecjalnie udało się złapać jakieś nogi, więc – nie przejmując się tym za bardzo – po prostu naginałam do przodu. Im szybciej, tym cieplej: taką miałam dewizę na ten etap zawodów. Było nas sporo, ale nie na tyle, by ciągle walczyć o miejsce i obrywać tudzież rozdawać kuksańce. Miejscami było wręcz idealnie, po prostu płynęliśmy razem w takim cugu, ciągnąc siebie nawzajem.

Fot. IM Denmark

Nie było bąbelków, ale były za to trawska. Oboziu! Ta laguna była płytka (miejscami bardzo płytka), z dnem porośniętym tańczącą w wodzie wysoką trawą. Prawie jak w kreskówkach z motywem podwodnym, gdzie rośliny falują, rybki pływają, a skarby leżą zakopane na dnie. I o ile tę trawę dotykało się dłońmi, to było jeszcze całkiem spoko, człowiek sobie przypominał, że może za prostą rękę daje pod wodą i że wysoki łokieć. Tak jednak, gdy te trawska miziały po twarzy i okularkach, to było już dość dziwne uczucie, choć dla mnie chyba raczej zabawne. @Kasia Runtheword – to nie dla Ciebie jest ta trasa pływacka. Chyba że na przełamanie strachów.

Fot. IM Denmark

Za nawrotką, która – co widać na mapie – była już poza laguną, na bardziej otwartej przestrzeni, zrobiło się znacznie chłodniej. Na szczęście po kilku minutach znowu wróciliśmy do siebie i nie było już żadnych zimnych prądów. Ufff, gdyby całe pływanie odbywało się na otwartych wodach morskich (a tak było kiedyś na tych zawodach), byłoby to naprawdę zdecydowanie mniej komfortowe i przyjemne.

A tak płynęło mi się naprawdę spoko i rytmicznie. Nie dłużyło się, byłam zmotywowana i szczerze zadowolona, że nie ma żadnych dram. Nie napiszę, że był flow – helloł w końcu to pływanie, no i ironman – ale było bardzo ok. Ani się człowiek obejrzał i wysikał w piankę, i już był koniec. Jak usiadłam w T1 na ławeczce, siłując się z jedną nogawką pianki, to niechcący zerknęłam na Garmina (z reguły nie patrzę ile popłynęłam, by nie psuć sobie humoru) i zobaczyłam czas: 1:11 (trasa domierzona bez 20 metrów, średnie tempo 1:53/100 m) to niezłe zdziwko. O-oł! Ciekawe, czy to ja czy pianka? Nieważne, zajebiście jest kurwa dobrze! Jedziemy więc dalej, lepiej ta niedziela nie mogła się rozpocząć!

Był bidon nie ma bidonu

Jeśli ktoś narzekał na ślimaka przy Moście Grunwaldzkim kończącego trasę kolarską na IM 70.3 Kraków, zapraszam na zawody do Kopenhagi! Gwarantuję, że zmieni zdanie. Wyjazd na trasę rowerową na IM CPH (oraz powrót) to totalny tor przeszkód. I tak jak czasem tu przesadzam, chcąc nadać dramaturgii słowom oraz zwiększyć wymiar swojego sukcesu, tak tutaj – przysięgam kurwa – nie przesadzam. Pierwsze 10 km to istny test kolarskich skilli oraz ogarniętych tricków, które, jak wszyscy dobrze wiemy, są u triathlonistów na hehe topowym wręcz poziomie.

Ludzie! Czego tam nie było. Zakręty, zawijaski, ronda, ścieżki rowerowe i tory. Krawężniki! (na jeden to serio trzeba było wskoczyć). Tu slow down, tam puść baty, tu trzymaj lewej, a tutaj bliżej prawej strony. I do tego dziury i nierówny asfalt, jakiego w Polsce to nawet za PO nie było! I kiedy pomyślałam, że muszę uważać, bo mogę na tych wertepach zgubić bidon z żelami, zobaczyłam, że… nie mam bidonu. Przez te zatkane uszy po pływaniu oraz zabudowany kask naprawdę kiepsko słyszę i nawet nie zanotowałam, kiedy to się stało.

Ale gdy już zauważyłam… Oj, nie chcielibyście być wtedy neuronami w mojej głowie, taki miały zapierdol w wymyślaniu co teraz. Mam przy sobie bułkę z żółtym serem, dwa batony i kilka pastylek dextro – no raczej nie uciągnę na tym calaka, bez szans. Ile dam rady żeli z punktów nabrać? Gdzie je schowam? Bo jak wiadomo, zajebisty i za miliony monet strój Fusiona nie ma kieszonek na zewnątrz, tylko w środku, na brzuchu. No i dobrze, że na punktach są Maurteny, chyba najlepsze żele pod kątem tolerancji i przyswajalności. Może więc to ogarnę?

Fot. IM Denmark

Na szczęście, nauczona błędami nawadniania z Lanzy i Krakowa, miałam też przy sobie, za siodłem, dodatkowy bidon z izo (na ostatnich zawodach startowałam bez tego bidonu – po co taszczyć niepotrzebnie, skoro mogę go sobie wziąć na pierwszym punkcie odżywczym), więc mogłam się skupić tylko na zgarnianiu żeli. Moje strachy okazały się oczywiście na wyrost – wolontariusze podawali po dwa żele na raz (z kofeiną i bez), bez problemu pakowałam je za pazuchę, a fakt, że muszę tego na maxa pilnować, sprawił, że chyba jeszcze sumienniej przyłożyłam się do jedzenia i nawadniania na trasie. Więc wyszło tylko na plus! Z jednym wyjątkiem: jak chcesz na punkcie łapać izo i żele, to najpierw żele, a potem izo, a nie w odwrotnej kolejności XD. Bo ręce są tylko dwie i jeszcze trzeba kierownicę trzymać. No i też musiałam mocno zwalniać na punktach, by zgarniać to całe jedzenie i picie oraz nie ryzykować pustego baku.

Fot. IM Denmark

Jak mi się jechało i co to za trasa. Tak więc (pomijając ten początkowy i końcowy tor przeszkód) trasa była dość ciekawa. W sensie: na pewno nie była nudna. Ma kształt balonika na sznurku, gdzie dwie pętle przypadają właśnie na ten balonik. Były dwa wyraźniejsze podjazdy na każdym kółku (do podjechania z blata) + rolling po dość krętych, niestety nie zawsze najlepszych asfaltach. Na których dodatkowo była masa szerokich progów zwalniających. Więc na pewno nie była to trasa z tych, że wyłożysz się na baty w T1 i wstaniesz z nich w T2. Widokowo – miejscami jak u babci na Lubelszczyźnie: jechaliśmy przez pola ze zbożami i lasy.

No mówię jak u babci. Fot. IM Denmark

Dobrze mi się to jechało: mocno pod górę, rozsądnie, acz nieryzykownie na zawijaskach i w dół; dużo wyprzedzania i łapania kolejnych dziewcząt. Kątem oka zerkałam na ich numery startowe, próbując dostrzec, jaka to kategoria, ale potem to już mi się wszystko pomerdało. W pewnym momencie to sama nie wiedziałam, czy ja jestem F40, F45 czy F50. Co ten wysiłek robi z człowieka, sami zobaczcie. Za to skandynawskie imiona męskie to też ciekawa obserwacja – i tak mijamy się z Larsem, Rasmusem, Björnem i Olofem, a potem Jesperem, Svenem i Karlem. Björn był najlepszy – jechał mocno lewym pasem i każdego kogo mijał pozdrawiał głośno i mówił: good job Bozena, well done!

Trudno na takich interwałowych odcinkach trzymać stałą moc, więc bardziej jechałam na odczucia: by wyprzedzać i by było szybko oraz mocno. Na jednym z podjazdów zgromadzeni kibice zrobili nam niezły hałas – nie było to wprawdzie Solar Hill z Roth, ale na pewno dodało mocy i ochoty do dalszej jazdy. Na drugiej pętli zaczęło mocniej wiać. Oczywiście definicję wiatru to ja sobie mocno przeredagowałam na Lanzie, ale tutaj dawało się to odczuć, zwłaszcza gdy było prosto w twarz. Potwierdza to też niższa prędkość na tych samych odcinkach przy podobnych watach.

Fot. IM Denmark

Ostatni fragment trasy kolarskiej (jeszcze przed wjazdem do miasta na ponowny tor przeszkód), gdzie było prosto i z lekkim wiatrem, to mokry sen każdego triathlonisty na rowerze czasowym z dyskiem. Omatulu, ależ się tam jechało! Jeszcze nigdy nie miałam przez blisko pół godziny średniej prędkości ponad 40 km/h, a już zwłaszcza w szóstej godzinie wysiłku. Udało mi się złapać koło jednego chłopaka i w regulaminowym odstępie (połowa basenu) ze wszystkich sił starałam się go trzymać. Trzymaj, Bożenko, trzymaj! Ach, jakie to było zajebiste!

Na torze przeszkód darowałam już sobie jednak rekordy prędkości, skupiając się na mocnym trzymaniu kierownicy i pilnowaniu odstępów (nagle bardzo uaktywnili się sędziowie, których wcześniej niespecjalnie widziałam na trasie, a w kilku miejscach niestety by się przydali…).

Fot. IM Denmark

Trasę kolarską o długości 177,5 km z przewyższeniem 900 m przejechałam ze średnią prędkością 35,1 km/h, średnią mocą 2,77 w/kg (NP 2,89 w/kg). Dało mi to czas 5:03 (1-szy czas roweru w AG, ale aż 17-ty wśród wszystkich dziewczyn). Zjadłam (chyba) 7 żeli, bułkę z żółtym serem, jednego batona i tabletki dextro – razem z izo dało to ok. 440 g węgli, więc wyszło ok. 90 g węgli na godzinę. Not bad. Jestem zadowolona z tego roweru, acz czasy innych zawodniczek (zwłaszcza młodych) budzą mega uznanie! Ciekawa jestem, czy mogę coś jeszcze z tego urwać... (wierzę, że tak).

Trochę na gapę, trochę flow, a trochę prawdziwy IM

Zabrzmi to dziwnie, ale ja się tego biegu nie mogłam doczekać. Była we mnie ciekawość (czy i jak treningi oddadzą), niepewność (czym IM zaskoczy mnie tym razem) i dużo chęci walki (nie poddam się tak łatwo!) oraz – to akurat nowość – sporo wiary w siebie. Dodatkowo miałam pożyczoną od Peli (dziękuję) opaskę mocy z diamentami, więc zyskałam kolejnych kilka sekund w prezencie.

No to lecimy z tym maratonem! Nogi sztywne, ale z każdym krokiem łapią lekkość i dosłownie czuję, jak karbon oddaje i pcha mnie do przodu. Widzę, że biegnę te pierwsze kilometry za szybko (średnio było YOLO po 4:25), ale z przekorą i pełną świadomością pozwalam sobie na to szaleństwo. To są te darmowe kilometry na ironmanie, których nie miałam na Lanzie, a które teraz niosły przy niemałym udziale kibiców. A ch.! – pomyślałam – zobaczymy, jak długo utrzymam tę jazdę na gapę i kiedy oraz jak dużo przyjdzie mi za to zapłacić.

Po ok. 5 km tempo się unormowało i ustabilizowało w okolicach 4:40–4:45 (co i tak było za szybko wg wytycznych trenera), ale znosiłam je bardzo dobrze i nie zamierzałam ingerować w tę całą sytuację. Po pierwsze, nie szkodzić! XD

Sama trasa zakręcona: były 4 pętle, a ja nawet na ostatnim kółku nie potrafiłam jej w myślach odtworzyć i nie wiedziałam, czy kolejny zakręt będzie w prawo, czy w lewo. Sporo bruku i takich pokaźnych kocich łbów, poza tym spoko asfalt oraz płyty chodnikowe. Do tego dwa lub trzy podbiegi na każdej pętli (sama trasa określona jest przez orga jako „rolling”) plus kilka prostych totalnie pod wiatr. Tak więc nudy nie było, zwłaszcza z takim dopingiem kibiców! Również moich ludzi. Cudowne to było! Dziękuję.

Z innych obserwacji: natężenie strojów Fusion na metr kwadratowy zawodów było chyba większe niż na stoisku firmy podczas expo. W sumie czemu się dziwić, skoro duńska marka. Fusionometr wywaliło ponad skalę – współczuję kibicom, którzy musieli rozróżniać swoich ludzi wśród setek zawodników biegających w trójkątach. Na szczęście, mryg mryg, niektórzy wyróżniają się z daleka swoim nietuzinkowym biegowym stylem (czego się nie robi dla kibiców).

Fot. IM Denmark

Na pierwszym kółku Miłosz krzyczy, że super, że bardzo dobrze, Bożenko, że brawo. Zero info o tym, jaki mam czas, która jestem i ile brakuje mi do rywalek. Na drugim kółku to samo – cały czas tylko pochwały, że dobrze mi idzie i zajebista sprawa, ale bez żadnych konstruktywnych instrukcji oraz danych. Nie powiem, że nie byłam ciekawa, znowu w głowie pojawiła się wizja jakiejś super szybkiej Niemki przede mną, ale w sumie to bardzo dobrze, że nic mi nie mówili! Biegłam swoje, skupiłam się na „every second counts”, a także na powtarzaniu sobie na głos (ponoć działa lepiej niż tylko myślenie o tym), że jestem mocna, silna i niezniszczalna. Jestem!

Na każdym punkcie polewałam się obficie wodą oraz piłam izo, a żel brałam co ok. 8 km. Uśmiechałam się do kibiców, przybijałam piątki dzieciaczkom – bożenkowy standard. Przypomniałam sobie też słowa Jacka, że jestem dobrze przygotowana i że trzeba to teraz tylko „chłodną głową (dosłownie i w przenośni) wyegzekwować”. I tak też sobie mówiłam: to jest egzekucja, baby! E-gze-ku-cja!

Około 15 kilometra zauważyłam, że chyba właśnie kończy się jazda na gapę i wyczerpałam już wszystkie gratisowe kilometry. I w sumie to niespecjalnie mnie to zmartwiło – cała zabawa w te ironmany właśnie się rozpoczyna! Jestem mocna, to jest egzekucja, dajesz Bo! Złapałam rytm, żeby nie powiedzieć trans, i przesuwałam te kilometry: jeden za drugim, kolejny za poprzednim.

Tu było epicko! Fot. Ironman Denmark

Niestety – i to jest błąd, wiem, że muszę to poprawić – nie patrzyłam na zegarek (znowu). Odczuciowo biegłam mocno: tyle, na ile  pozwalał mi organizm, nie wiedziałam, w jakim to jest tempie. Teraz widzę, że od ok. 26 km tempo spadło w okolice 5:05–5:15 – czy gdybym wiedziała, ile biegnę, i bardziej skupiła się na cyferkach niż na „sobie”, to mogłoby być szybciej? Pewnie tak. Zamierzam to sprawdzić na kolejnym ironmanie.

Dopiero gdzieś w połowie trzeciego kółka Miłosz powiedział mi, że jestem pierwsza i że jak utrzymam tempo, to złamię 10 godzin. No fucking way! Kurwa – pomyślałam – choćby nie wiem co, nie oddam teraz tego maratonu! I wszystko co miałam zaczęłam wykładać na ten ajronmański stół: siły fizyczne, emocje, obietnice, wizualizacje, motywujące hasła i okrzyki. Najtrudniejszy był 36 i 37 km, gdzie tempo spadło nawet do 5:20 – pełna lampa, podbieg i długa prosta pod wiatr. Tam był już tylko polish smile i naprawdę konkretna walka.

Ale końcóweczka to znowu przypływ energii (niewiadomoskąd) i podkręcone tempo, które udało mi się utrzymać do mety. Która oczywiście nie wiedziałam, gdzie jest – zakręciło mi się w głowie od tych zawijasków i euforii, że to prawie już.

No i już! JUŻ! Słyszę swoje imię, słyszę pięknie wypowiedziane po polsku słowa „gratulacje”, widzę wyświetlany wynik 9:49:coś. Ja pierdolę, ale czad! Coś mi się tam po chwili nogi zaczęły plątać i uginać nieco, ale wolontariusze złapali w porę (show musi być!) i pozwolili zachować pion. JUŻ! No kurwa nie wierzę. Zrobiłam to.

Tak. W najśmielszych oczekiwaniach nie liczyłam na taki wynik. Marzyła mi się życiówka i urwanie choć kilku minut z archaicznego już wyniku z Cervii, ale nie przypuszczałam, że jestem w stanie zawalczyć o 9 z przodu. Ostateczny wynik to 9:49:17, a maraton w tempie 4:54 zamknęłam równiutko w 3:27.

Zajęłam 1. miejsce w kategorii, wyprzedzając następną dziewczynę o 17 (!) minut, wśród wszystkich kobiet (zawody ukończyło aż 448, ponoć rekord jeśli chodzi o kobiety na pełnym dystansie) byłam 14-ta, a w pierwszej dwudziestce najstarsza :) Zdecydowałam się również na kupno slota na przyszłoroczne Mistrzostwa Świata IM na Hawajach. To będzie, mam nadzieję, fajowy powrót na wyspę ognia. Nowa stara formuła zawodów – stara nowa Bo.

Pytacie mnie hihi w listach, jak to możliwe, że tyle lat, z progresem oraz zacieszem na twarzy. Piszecie, że szacun, gratulacje i wielka inspiracja. Odpowiem, że wielkiej filozofii tutaj nie ma. Wystarczy tylko zdrowie oraz sumienna praca według mądrego planu. I cierpliwość. To, co myślałam, że będzie mi powoli coraz bardziej w triathlonie ciążyć tj. wiek, okazuje się nie być jeszcze wielką przeszkodą. A nawet wręcz przeciwnie. Być może właśnie teraz odcinam kupony od tego, co udało mi się nauczyć, wypracować i zrobić przez (jeśli dobrze liczę) 13 lat w triathlonie. Tak więc drogie dzieci i wszyscy, którzy macie teraz gorszy czas: dołki, problemy zdrowotne, spadek formy – nie przejmujcie się! Jeśli jest pasja i kochacie tę robotę, to ona w końcu odda. Sprawdzone info! 

A ja? Aż się boję teraz spytać Jacka jaki będzie pomysł na moje trenowanie w przyszłym roku. A nuż powie, że bierzemy się za strefy zmian oraz wsiadanie / zsiadanie z roweru XD

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.