„Kryzysy przemijają, a flow nie trwa wiecznie”. „Napierdalaj, Bożenka!”. „Lanza jest jak kobieta – porozmawiaj z nią”. „Wszystkie rady są OK, ale i tak od wystrzału startera dzieją się rzeczy już w zupełnie innej rzeczywistości – co jest w tym wszystkim najfajniejsze. I pomiędzy wystrzałem a metą: to czas dla ciebie”. Między innymi te hasła – choć może bardziej komendy – zasłyszane od innych (ostatnia od trenera), wprowadziłam sobie do mentalnego systemu przed zawodami i starałam się realizować w trakcie. Z różnym efektem, niestety… To taka kotwica, do której mogę wrócić, oraz trampolina, która pozwala mi na nowo się odbić, gdy zaczyna być gorzej.
Ironman Lanzarote był na mojej bucket liście już od jakiegoś czasu. Legenda, którą obrósł (poniekąd słuszna) – że trudny, że wietrzny, że nieprzewidywalny – sprawiła, że dłużej nie można było tego odwlekać. A że Miłosz również chciał wystartować, nie pozostawało nam nic innego, jak zapisać się, trenować oraz stanąć razem pod tą dmuchaną bramą na plaży w Puerto del Carmen jak prawdziwa hehe triathlon couple.
Przygotowania szły dobrze, fajnie czułam się w treningu (uwielbiam ten stan), panowałam nad czasem, zdrowie dopisywało, kontuzje omijały. Nie byłam zajechana, jak to przed ironmanem czasem bywa, ani znużona. Wręcz przeciwnie – prawie non stop jarałam się procesem, bawiłam oraz ekscytowałam różnymi nowościami i eksperymentami, które serwował mi trener Jacek.
Było na tyle dobrze, że oczywiście musiało się coś spierdolić i popsuć piękne zielone kółeczka na TrainingPeaks. Najpierw akcja z problemami żołądkowymi na Gran Canarii, która pozbawiła mnie wielu sił oraz zmusiła do wprowadzenia pewnych zmian w diecie. Ostatecznie wyszło nawet na plus – odstawiłam kawę, słodycze, alko, zgubiłam po drodze kilka kilogramów, z czym również nie czułam się źle… (acz wiedziałam, że z takim BMI i niską masą tłuszczową stąpam po cienkim lodzie i że długo tak nie pociągnę). Bywały treningi, na których wprost fruwałam! A potem, totalnie w środku najważniejszego etapu przygotowań pod IM, się wzięłam i wywróciłam na rowerze, obijając mocno biodro i wykluczając się z treningów na ponad dwa tygodnie. Kurwa mać. Udało się zaleczyć, co w sumie najważniejsze, ale w kontekście zbliżającego się startu wiedziałam, że kilka ważnych (najważniejszych) treningów wypadło. I że może być różnie – a to, na co po cichu zawsze liczę w przypadku IM, tj. doświadczenie i kilka fajnych lat w sporcie wytrzymałościowym, może nie wystarczyć.
I zapewne ten miks zdarzeń: pokonane problemy zdrowotne, małe niedotrenowanie, fakt, że sporo „zainwestowałam” w ten start – fizycznie, emocjonalnie, logistycznie – legendarna trudność zawodów oraz historie o nieprzewidywalności wyspy, wprowadziły mnie w niefajny nastrój przedstartowy. Fizycznie nie czułam się zbyt dobrze (zegarek pokazywał zmęczenie), ciekawość i ekscytacja trasą przerodziły się w strach i przerażenie, a radość ze zbliżającego się startu coraz bardziej tłumiona była niepewnością i brakiem wiary. Zmieniające się prognozy pogody nie pomagały, a wujkowie i ciocie dobre rady (wiem, że wszyscy chcieli dobrze – dziękuję, ale u mnie to chyba działa odwrotnie) zarzucali mnie kolejnymi bodźcami, „arcyważnymi” informacjami oraz najlepszymi zaleceniami na świecie. Oj, za dużo się działo – dookoła i w środku mnie… Nie radziłam sobie z tym. A niby taka duża i doświadczona dziewczynka.
No ale chodźmy już (nomen omen) do brzegu.
Długo, ale przynajmniej pod prąd
Pomna swojego ostatniego wykonu w wodzie podczas IM 70.3 Walencja, nie miałam żadnych oczekiwań wobec tego pływania. Serio, żadnych. Po prostu chciałam to przepłynąć i nie zmarznąć – niby tak niewiele, a jednak jak dużo!
Na IM Lanzarote pływanie odbywa się na dwóch pętlach, z australijskim wyjściem z wody i – w zależności od wiatru i humorów pogody – z prądem i falami, albo w jedną, albo w drugą stronę. Ileż ja się nasłuchałam analiz przedstartowych: w którą stronę będzie łatwiej, gdzie uważać i nie dać się znieść! Pierwsza wersja – że najpierw będzie z prądem, potem znoszenie przy bojce, potem długa prosta pod prąd, a potem to już różnie. Druga wersja – totalnie na odwrót. Kolejna – że to zależy, ale morze powinno być spokojne i nie ma się czego obawiać. Następna – że fale na wysokość 1,8 m, ale po drugiej stronie wyspy. Ostatecznie wyszedł miks tych wszystkich predykcji. Generalnie: nie było to łatwe pływanie, co potwierdzali lokalsi znający tutejszą wodę jak własną kieszeń.
Dużo było u mnie szarpania. Nie potrafiłam złapać swojego rytmu (o ile takowy jeszcze istnieje), od początku płynęło mi się trudno i dość siłowo. Starałam się pamiętać o skutecznym chwycie i pracy nóg oraz łapać bąbelki, gdy tylko była okazja. Choć wiadomo, jak to z bąbelkami w morskich falach – raz są, zaraz ich nie ma, i czasem po prostu szkoda energii, by usilnie na nie polować i się ich trzymać. Trudno być w maju opływanym w OW, tak więc mi już w połowie pierwszego kółka zaczęło się strasznie dłużyć. A tu kuźwa jeszcze tyle do przepłynięcia! Jak się potem okazało, miałam pełne prawo czuć znużenie, bo na tej długiej prostej (ok. 1000 m, które pokonywaliśmy dwa razy) było właśnie pod prąd i wiele osób odczuwało to samo co ja.
Czy było coś pięknego w tym pływaniu IM Lanzarote, oprócz tego, że wreszcie się skończyło? Oj, tak! Świetna widoczność pozwalająca na obserwację małych niebieskich rybek czy innych przezroczystych żyjątek, przypominające rafy koralowe skały, czy misternie ułożony piasek na dnie — to rzeczy, które na pewno zapamiętałam. Podobnie jak dwa, dostojnie spoczywające na dnie złote czepki AWA. Trochę to było symboliczne…
No ale mamy to! Wreszcie ukończone pierwsze kółko! Wychodząc na brzeg, aż musiałam sobie kilka razy dychnąć i przejść w marsz, tak byłam zmęczona tym boksowaniem się z ludźmi, falami i swoją średnią pływacką formą. Nie patrzyłam na zegarek, ale czułam, że szału nie ma i że pływania życia to ja w Lanzie chyba raczej na pewno nie zrobię (co akurat było błędne, bo ostatecznie okazało się, że pierwszą część popłynęłam w 34 minuty).
I tak płyniemy to drugie kółko, widzę bojkę w kształcie stożka i myślę: nawrotowa, ale fajnie, że już końcóweczka! No ale nie – ludzie płyną dalej. OK, to oby do następnej i będzie zawijka. I kuźwa znowu nie! I tak jeszcze ze dwa razy. Dwa jebane stożki do wzięcia lewą ręką – jezzzu, myślałam, że ta prosta nigdy się nie skończy! A obserwując swój organizm, który już trochę odczuwał zimno, zaczęłam się niepokoić, czy dociągnę w tym względnym komforcie termicznym do końca i czy znowu, niedajborze, nie czeka mnie w T1 patoakcja z telepawkami i zamrożeniem całego człowieka.
Na szczęście obyło się bez wielkich dramatów. Bramka, słońce, kibice, namiot. Cudownie! Oczywiście, trochę byłam sztywna i ciało nie zawsze słuchało i w mig trybiło co trzeba, tak jednak głowa pozostawała trzeźwa i wiedziała, co robić.
Przyjaciel wiatr
Parafrazując Scotta Jurka, moja dewiza na rower Ironman Lanzarote brzmiała: „Zaprzyjaźnij się z wiatrem. Już nigdy nie będziesz sama”. No i nie byłam. A ta przyjaźń? Oj, wystawiona miejscami na dość ciężkie próby, ale przetrwała! Nie walczyłam, nie wkurzałam się, nie rezygnowałam. Kluczem była cierpliwość, uważność i spryt. Czyli znalezienie właściwej odpowiedzi na każde z oblicz wiatru, których doświadczaliśmy podczas wyścigu.
Bo wiało naprawdę bardzo różnie. Miejscami prosto w twarz. Tak ostentacyjnie, brutalnie, bez litości i żadnej taryfy ulgowej. Tutaj nie ma wielkiej filozofii, co robić – trzeba było skupić się na trzymaniu watów oraz przybrać postać krewetki udającej pocisk. Zwłaszcza, gdy jest się takim dużym człowiekiem – parasolem, jak ja. Bywało, że wiało mocno w bok, ale w sposób stały i dość przewidywalny. To było też ciekawe doświadczenie. W takich sytuacjach starałam się tak panować nad rowerem, by BOlesław, niczym żaglowiec na otwartym morzu, miękko przyjmował ten wiatr i układał się do niego, jakby mu się poddawał. Wychodziło! To poczucie kontroli i stabilności, jakie zapewniał mi dysk, było naprawdę fantastyczne.
Wiało też w plecy. A jakże! Długie proste, na których moja lewa wolna + aksamitny asfalt w otoczeniu księżycowej wyspiarskiej scenerii. Toż kwintesencja jazdy na czasówce! BOziu – „widać po mnie” – jaki haj!
Najtrudniejsze były jednak podmuchy, które pojawiały się nie wiadomo skąd, oraz wiatr szarpiący i tańczący dookoła człowieka. Tutaj uważność (w tym również obserwacja innych zawodników, których czasem mocno przestawiało po asfalcie na różne strony) i szybka reakcja, tj. wbijanie ramion w baty, tyłka w siodło oraz oczekiwanie na atak. Szczególnie na zjazdach te crosswindy były bardzo nieprzyjemne. Ten rodzaj wiatru mocno nasilił się podczas dwóch ostatnich godzin wyścigu. Wtedy już jechałam bardzo ostrożnie (pewnie za bardzo), chcąc po prostu dotrzeć do kreski w jednym kawałku. Co jednak nie wszystkim się udawało – widok mocno pokiereszowanego człowieka czekającego na karetkę, którego dosłownie zdmuchnęło na prostej, przypominał o pokorze i dbałości o najważniejsze.
Trasa kolarska Ironman Lanzarote jest przepiękna! Jedzie się pomiędzy winnicami, przez park wulkanów, gdzie z lewej i prawej strony otaczają człowieka ciemne, poszarpane i wielkie kamieniory. Jedzie się przez pustkowia, gdzie oprócz siebie i własnych myśli nie ma nic. Nie jest to technicznie trudna trasa. Podjazdy nie są sztywne (acz kilka razy jechałam na ostatnich zębach i wcale nie było lekko) i długie (średnio po kilka kilometrów), ale ponieważ wiele z nich jechaliśmy pod wiatr, to też dawały popalić. W końcu wyspa ognia.
Zachwycający był fragment przy podjeździe Miradol del Rio, gdzie nagle oczom człowieka objawia się absolutnie niesamowity klif z lazurową wodą na dnie i malowniczymi wysepkami. Tam się wzruszyłam. Niby człowiek ciśnie i cały zasapany, ale gdzieś tam jakiś nerw się obudził, puścił sygnał dalej i oto mamy ciary na plecach i łzy w oczach. Cudownie tu być — pomyślałam sobie — i pstrykałam myślami zdjęcia, by mieć potem co wspominać.
A czy wspominałam, jak miałam problemy z siodełkiem? Wyimaginowane problemy? Zaraz na początku to było. Wsiadam na rower, kulę się w pozycji, by ogrzać ciało, i jakoś tak mi nisko na tym rowerze. Co jest, kurwa? Patrzę na te parówki – no niby prostują się tak, jak ma być tj. nie do końca, ale chyba zbyt bardzo zgięte mam to kolano? Im więcej myślę, tym bardziej czuję, że jadę na BMX-ie jakimś. No nie mogę normalnie, za nisko jest, zaraz sobie zęby wybiję kolanami, muszę podwyższyć to siodło! Ale ponieważ byłam zziębnięta i w mokrym stroju, to nie za bardzo chciałam przystawać i majstrować przy tej sztycy. Musiałam się przede wszystkim rozgrzać, więc jechałam dalej.
Postanowiłam, że zatrzymam się przy punkcie serwisowym, który był na kilometrze… oczywiście nie wiedziałam którym, ale przypuszczałam, że pewnie w okolicach 30. I już sobie wymyślam, że staję tam, niczym zawodnik w pitstopie F1, mówię im „saddle up please, a little bit”, i po kilkunastu sekundach wskakuję na rower i jadę dalej. Ale potem chyba skupiłam się na wietrze albo na jakimś zjeździe, zobaczyłam stojący przy rondzie serwis Shimano już po tym, jak ich minęłam, stwierdziłam, że przecież chyba jednak jedzie mi się wygodnie i spoko. I pognałam dalej. To siodło to się normalnie chyba samo podniosło, bo dalej już wszystko było w porządeczku i nie przeszkadzało mi nic. Taka historia.
Ten rower, którego oczywiście bałam się najbardziej, był najfajniejszym etapem zawodów Ironman Lanzarote. Może nie pojechałam mega szybko i mocno (NP = 2,86 W/kg), ale nie odpuszczałam, jechałam mądrze (miejscami pewnie zbyt ostrożnie), no i w jednym kawałku. Decyzja, by jechać z dyskiem, była absolutnie właściwa: rower nie rezonował, pięknie kleił się do jezdni oraz układał do wiatru. A sam wiatr, co potwierdzali weterani zawodów i znawcy trasy, był podczas naszego wyścigu taki średni plus: mogło być znacznie gorzej i wiać zdecydowanie mocniej, ale na pewno nie były to też łatwe warunki (jak np. te, które miały miejsce na zawodach rok czy dwa lata temu).
Jedyne, co mnie zastanawia i oczywiście smuci, to fakt, że mnie niektórzy wyprzedzali na podjazdach… A Bożenka lubi w podjazdy. Wprawdzie jechałam je na miękko, bez przepychania i ciśnięcia na maksa, no ale ludzie! Mnie się nie wyprzedza na podjazdach, nie wiecie tego?! XD Może to właśnie dysk mnie tam spowalniał? Muszę gościa zważyć i porównać ze zwykłym kołem 86, ale nie sądzę, by były tam jakieś wielkie różnice. Albo niższa waga zawodniczki? Ale to raczej też powinno być na plus, prawda?
Na rowerze zjadłam dziewięć żeli 226ers wyciśniętych do bidonu (ojezzu, jakie one są słodkie! ale mają 55 g węgli każdy, co daje im dużą przewagę nad konkurencją), dwa batony, dwie bułko-bagietki z masłem i żółtym serem, kilka pastylek Dextro. Razem z izo daje to prawie 100 g węgli/h, co jest naprawdę niezłym wynikiem. Niestety – i tu powoli zawieszam na ścianie strzelbę, która wystrzeli w ostatnim akcie – nie piłam wystarczająco dużo. Ten wiatr to niezły dywersant i kłamczuszek. Nie dość, że spowalnia, odbiera moc i nadzieję, to jeszcze dodatkowo stwarza iluzję chłodu i totalnego braku pragnienia.
Jakże ja byłam szczęśliwa, gdy dojechałam do miasta i zaczęłam zbliżać się do T2. Etap kolarski domierzony aż z naddatkiem – wyszło 182 km i ponad 2880 metrów przewyższenia – pokonałam w 6:46 (średnia prędkość: 26,7 km/h, maksymalna, hopsa: 80,2 km/h), co było 3-cim czasem w AG. Cokolwiek się teraz nie wydarzy, wiem, że zrobię tego ajrona i nawet na czworaka doczłapię się do mety. Pomyślałam.
Może trzeba zagrać w totka, skoro umiem w takie proroctwa?
Szukam cię
Na ironmańskim maratonie zawsze dostajesz kilka lub nawet kilkanaście kilometrów w gratisie. A to na początku, gdy fruniesz zaraz po rowerze, gdy organizm nie zorientuje się jeszcze, że mamy już nową dyscyplinę. Albo po 5–10 km, gdy zalogujesz się do tematu, złapiesz rytm i flow i po prostu zaczyna się robota. Albo ostatnie kilometry, kiedy już człowiek wie, że koniec, i nic nie powstrzyma go przed jak najszybszym dotarciem do mety.
Na IM Lanzarote ja nie dostałam w gratisie nic. Ani pół metra! Za każdy odcinek trasy musiałam płacić – i to naprawdę grubą walutą. Było ciężko od samego początku…
Choć na sam etap biegowy wyruszałam z naprawdę świetnym nastawieniem. Byłam pełna wiary, że będzie dobrze, miałam dużo nadziei, że powtórzę biegowy fun z Walencji czy półmaratonu w Krakowie. Nie przejmowałam się tym, że jest trudno już od pierwszych kilometrów. Myślałam, że za kwadrans lub dwa rozruszam się, złapię rytm i polecę swoje!
Jakież było moje zdziwienie, pomieszane ze smutkiem i rozczarowaniem, że wyczekiwane flow nie przychodzi. A szukałam go, nie powiem. Machając do kibiców – szukałam. Odklaskując klientom restauracji, dla których byliśmy świetnym widokiem do kotleta – też szukałam. Zachwycając się widoczkiem, gdzie po jednej stronie brzeg morza, po drugiej lotnisko – cały czas szukałam! Nawet siłując się z wiatrem wiejącym w jedną stronę prosto w twarz – szukałam. Bezskutecznie…
Trasa biegowa miała trzy pętle – jedną dużą (21 km) i dwie mniejsze po ok. 10 km. W sumie, dla głowy to taki układ idealny. Najpierw przeżyć i pokonać pierwszą, a potem to już górki: następna zleci szybko bo w tłumie kibiców, a trzecia to już ostatnia – wizja mety potrafi działać cuda. I pierwszą owszem, przeżyłam, wprawdzie już tutaj ciut poniżej planu, ale bez dramatu. Niestety dwie kolejne dosłownie mnie zmiotły, choć może bardziej zdmuchnęły z planszy. Przeżuły, wypluły. Zmiętosiły i upokorzyły. Gasłam z każdym kilometrem. Siły opuszczały mnie jak powietrze z konkretnie przebitej dętki. Nawet widok uśmiechniętego Miłosza na nawijce oraz hasło „Hej rybeńko” nie pomagały…
Wciskałam w siebie żele, oblewałam wodą, wsadzałam lód za strój. Ajronmanowy standard. Z jednym wyjątkiem. Do dziś zachodzę w głowę, co to się wydarzyło, że zapomniałam i że nic nie wzbudziło mojej czujności. Ja w zasadzie w ogóle nie piłam! Kończyły się stoliki w strefach odżywiania, a ja – schłodzona wprawdzie i oblana, ale nienapita – biegłam dalej, nie zdając sobie sprawy, jak ogromny popełniam błąd i w jak wielką powoli wkraczam przepaść. Przepaść o nazwie Odwodnienie.
Mentalnie nie rezygnowałam, nic z tych rzeczy! Zero myśli w stylu: pierdolę, nie biegnę. Ja cały czas „cisnęłam”, walczyłam. Odczuciowo to „biegłam” w naprawdę wymagającym tempie, podczas gdy w rzeczywistości było to (jak się potem okazało, bo nie patrzyłam już na zegarek) mizerne 6 min/km. Po prostu nie miałam sił. Smutne to było. Bolało mnie ciało, bolała dusza i bezradność. Po części bolał też wstyd (wiem, to akurat głupie – ale powiedz to człowiekowi w 11. godzinie wysiłku).
Ostatnie kilometry to już tak średnio kumałam, co dzieje się dookoła. Oby tylko w kierunku światła :) tj. czerwonej mety. Nawet nie potrafię opisać swoich odczuć z tego odcinka trasy… Albo wyparłam, albo po prostu nic już tam nie myślałam i nie czułam. Pamiętam tylko, że przekroczyłam linię mety, zrobiłam krok do tyłu, który był dźwignią ciągnącą mnie w dół. Potem już leżałam na ziemi, a następnie otworzyłam oczy i w namiocie medycznym nachylało się nade mną kilka uśmiechniętych twarzy.
Maraton pokonałam w czasie 3:59 (średnie tempo: 5:42/km), a całe zawody zajęły mi 12:13, co dało mi trzecie miejsce w AG. Drugie miejsce w kategorii przegrałam na ostatniej pętli biegu, bardzo to niefajne, choć dziś doceniam, że mimo wszystko udało się to podium utrzymać. W namiocie medycznym pobrali mi krew i zmierzyli ciśnienie (wszystko chyba ok, bo nic nie mówili), podpięli kroplówkę, zważyli (3 kg zawodniczki mniej) – zaopiekowali się mną na maksa. Kiedy, mimo przykrycia foliami nrc i ręcznikiem, pojawiły się trudne do opanowania telepawki, wolontariusz cierpliwie ogrzewał mnie suszarką do włosów – no mówię, znają się tam na robocie!
Czy Lanza mnie wyjaśniła? Nooo, trochę tak. Choć atak przyszedł nie z tej strony, z której się spodziewałam. Mimo doświadczenia popełniłam kilka błędów: kiepskie rozegranie emocji przed startem, (nieświadome) odpuszczenie drugiej części pływania i zlekceważenie ryzyka otarć (mam rany do krwi na kostce od chipa), przede wszystkim brak picia na rowerze i biegu oraz odmówienie jedzenia w drugiej części maratonu. Nie wiem co ja sobie myślałam, ale po prostu spodziewałam się też, że ten bieg to jakoś łatwiej pójdzie… XD Każdy ironman to suma wielkich rzeczy (przygotowania) oraz mniejszych, wydawać by się mogło, prozaicznych szczegółów, które mogą mieć znaczenie, albo nie będą się liczyć wcale. Na Lanzarote te małe rzeczy urastają do wielkich rozmiarów i potrafią sporo namieszać w ostatecznym rozrachunku. Piękna lekcja, trudna lekcja. Nie żałuję nic! Oraz zadanie domowe do wykonania przed kolejnym sprawdzianem.
Czyż to nie zajebiste, że ta droga nie ma końca i że cały czas można coś poprawiać? And I think it’s beatifull.