No bardzo, bardzo jestem ciekawa, czy uda mi się jednak ten tytułowy plan, tzn. zrobienie dwóch ironmanów w 2022 r. zrealizować. No ale tytuł „2xIM w 2022” na razie zostaje – niech to będzie samospełniająca się przepowiednia. Że będzie dobrze.
Ostatni miesiąc, mimo iż starałam się myśleć pozytywnie, szukać w sobie supermocy, nie robić dram oraz nie dołować, niestety nie był wybitnie radosny i optymistyczny. Kontuzja, która początkowo wydawała się być lajtowa i lekka do zaleczenia, gdyż taka zazwyczaj jest u innych, w moim przypadku okazuje się być niezłą suką. Innymi słowy trafiła kosa na kamień :)
Ponieważ zabiegi EPTE i luzowanie z treningami nie pomogły, w połowie kwietnia moje jakkolano dostało zastrzyk czynnikami wzrostu. Sam zastrzyk, oprócz tego, że był mega bolesny i sprawił, że personel kliniki już nigdy nie będzie na mnie patrzeć tak, jak przed zabiegiem, dał mi magiczne i ozdrowieńcze osocze bogatopłytkowe, a w serce wlał wiele nadziei. Nadziei, która z każdym dniem po zabiegu zaczynała słabnąć… W przeciwieństwie do bólu, który akurat wcale nie zamierzał psiajego mać odpuścić… Bolało, nawet bardziej niż przed samym zabiegiem.
Coś drgnęło dopiero 10 dni po wszystkim, czyli dosłownie pod koniec miesiąca. Nie jest to wielkie wow, ale jest lepiej i wg lekarza idzie dokładnie tak, jak powinno. Tak więc teraz tylko cierpliwość oraz pływanie i rower mogą mnie uratować. I pewnie jakiś cud. W sumie to mógłby.
Swim
Zabieg i prawie 2-tygodniowa przerwa z nim związana, mocno zaburzyła moje treningowe statystyki. Choć akurat w wodzie to się pluskałam. W ósemką i gumą, na samych rękach, bez odbijania się od ściany przepływałam w zasadzie cały tydzień po zastrzyku. Trudno nazwać to treningiem, bardziej troską o głowę i samopoczucie, no ale garmin zliczył? Zliczył. Wciąż nie szaleję z odbiciami od ściany i jakoś wybitnie nie pracuję też nogami, strach przed bólem mocno zadomowił się w mojej głowie, ale ostatnie pływania w miesiącu to już był fajny sztosik.
Taki sztosik, że powitałam nową życiówkę na 400 i 200 metrów. Wprawdzie w nogach i na basenie 25-metrowym (tylko na takim pływam), ale za to na długim treningu i w zadaniach. Tak więc witamy witamy! 6:33 na 400 metrów oraz 3:03 i potem jeszcze raz 3:04 na 200 metrów, a w międzyczasie (dostrzegłam dopiero na zegarku) seteczka w 1:27. Tyle choć mam radości i dumy w tym niefajnym (nie oszukujmy się, że jest dobrze) czasie.
W kwietniu przepłynęłam 36,8 km i spędziłam w wodzie 14 godzin i 8 minut.
Bike
Tak dobrze żarło i zdechło jakby to powiedziała moja psorka od polaka z liceum. Na rowerze raczej ciężko jeździć bez nóg, więc tutaj w zasadzie całe 2 tygodnie wypadło z planu :( Ach, no szkoda, bo tak fajnie zaczynałam się już rozkręcać… Na szczęście – ufff – ta przerwa nie zrujnowała całkowicie mojej ekhm… kolarskiej formy. Niestety nadal nie mogę za mocno deptać i robić ciężkich interwałów, gdyż wtedy czuję już jakkolano, ale tak do 250 watów jeszcze ujdzie. Jasne, tętno jest ciut wyższe niż przed zabiegiem, ale ostatnie treningi pokazują, że raczej nie trzeba wiele, abym znowu wróciła na właściwe tory.
Na trenażu w kwietniu tylko 20 godzin i 510 km, na grawelu 3 godzinki, a na zwykłym rowerze blisko 7 godzin oraz 100 km.
Run
Zero.Joga i ćwiczenia: razem ponad 8 godzin.
Kwiecień w cyferkach: 52 godziny.
Jeszcze chyba nigdy tak intensywnie jak w kwietniu, nie szukałam wokół siebie i w sobie różnych przebłysków i pozytywów. Starałam się doceniać to, co mam, i szczerze z tego cieszyć. Uspokajać oraz głęboko i świadomie oddychać. Ale równocześnie… Nosz kurwa szlag mnie trafia, że ta kontuzja tak długo się papra i końca nie widać!
Pytania, wątpliwości, wkurw, szukanie pomocy tu i tam. Wszyscy oczywiście wspierają, starają się pomóc i pocieszyć dobrym słowem (dziękuję), ale ostatecznie i tak człowiek pozostaje z tym wszystkim sam. I to on musi podjąć decyzję, czy i w którą stronę dalej. Martwić się, nie martwić. Trenować, odpuścić. Gadać z trenerem, nie gadać (zjebkę dostałam, więc teraz już gadam). Czytać tego dr googla, czy całkiem wylogować się z sieci. Niby taka dumna byłam i otwarcie głosiłam, jaki to ja już mam luz w głowie, że sport to tylko dodatek, że work-sport-life balans blablabla, ale jak przyjdzie co do czego, to jednak bardzo smutno, gdy człowiek nie może normalnie trenować i po prostu robić tego, co kocha. I gdy tak po ludzku, najzwyczajniej na świecie, cholernie tęskni za bieganiem. No smutno.