Mniej więcej miesiąc temu, gdy skończyłam podliczać kilometry i dumna kliknęłam „opublikuj” przy podsumowaniu stycznia, po treningu biegowym zaczęła boleć mnie noga. Jaknoga. Ta jaknoga. A wraz ze znajomym bólem po zewnętrznej części piszczeli sygnalizującym przeciążenie mięśnia strzałkowego, pojawiły się rozpacz, wkurw i negacja. Niemożliwe! Tak bardzo dbałam, tak bardzo uważałam, chuchałam i zapobiegałam. Nie nie nie! Nie ma mojej zgody na kolejny (trzeci już) sezon tego pieprzonego serialu. NIE! A jednak. Noga boli, nakurwia wręcz, nie mogę na nią stanąć, o treningu nie ma mowy, za tydzień jedziemy do Calpe, a ja oczami wyobraźni już widzę powtórkę z ubiegłego sezonu, gdy jaknoga wykluczyła mnie z biegania na blisko trzy miesiące. NIE!
Na szczęście udaje się zaraz wbić do fizjo: masaż, igły, tejpy. Na drugi dzień noga boli jeszcze bardziej… Trzy dni po również bez wielkich zmian. Strach, smutek, ale też działanie. Codziennie fizjo oraz zaklinanie tego cholernego strzałkowego na wszystkie możliwe sposoby. Ultradźwięki z maścią, leki przeciwzapalne, lód, twardy tejp. Zero treningów. I nagle zaczyna coś puszczać. Ból jakby mniejszy, kroki odważniejsze, a usg (zrobione wieczór przed wylotem) nie wykazuje żadnych niepokojących zmian! Z dnia na dzień jest coraz lepiej. Kris pobiera nauki jak kleić tejpami tę moją strzałkę w Calpe (bardzo zdolny uczeń), a ja pełna nadziei pakuję jednak biegowy sprzęt licząc, że może się przyda. Po 9 dniach od pojawienia się bólu, na promenadzie wzdłuż brzegu w Calpe, ostrożnie i delikatnie, stawiam znowu biegowe kroki. Ufff, nie boli.
Ten incydent był dla mnie jak wiadro zimnej wody. Przypomniał, że nie tempa i zakresy ważne, ale po prostu zdrowie. Pokazał, że (a jednak!) odpłynęłam konkretnie, zamknęłam się w trenowaniu dość szczelnie i jak dziwnie jest nagle wyjść z tej puszki na światło dzienne. Ooo, to tutaj też jest życie! Akuku. Uświadomił, że nie można bagatelizować rzeczy, które pozornie wydają się być błahe (krossy biegałam w butach trailowych bez moich specjalistycznych wkładek, które odciążają mięsień strzałkowy, i to najprawdopodobniej było przyczyną kontuzji). Ale także ukazał, że mimo wszystko, potrafię już na chłodno i pragmatycznie podchodzić do problemu – nie robię treningów na siłę licząc, że zabiegam lub samo przejdzie, od razu działam i szukam rozwiązania. Nie histeryzuję (a przynajmniej staram się nie ulegać zbędnym emocjom). Nieprzyjemne to wiadro, ale może na swój sposób potrzebne? Otrząsnęłam się. Doceniłam co ważniejsze. Spokorniałam. Odpoczęłam. I w sumie dopiero po tej (krótkiej) przerwie zorientowałam się, jak bardzo byłam zmęczona. Jakim ja nagle stałam się w Calpe wulkanem energii! Nie mogłam usiedzieć normalnie. No, chyba że w rowerowym siodełku :)
Kontuzja, dwa tygodnie w Calpe, gdzie rower cały czas is calling, potem wypadek Krisa, a na koniec po powrocie jeszcze syberyjskie mrozy, sprawiły, że mój – zazwyczaj sprytnie ogarnięty i dość uporządkowany – tryb treningowy, całkowicie się zaburzył. Biegania najpierw nie było, a potem tylko delikatny trucht. Pływania tyle o ile. Ćwiczeń mało, bo zmęczenie i jaknoga. Oraz rowerek, który znowu (jak on to robi?) całkowicie mną zawładnął. Żonglowałam treningami jak chyba jeszcze nigdy – tu nie zrobię, tam skrócę, tu przesunę, a tu pocisnę dwa razy więcej, by się się na koniec jakoś zgadzało. Aż się obawiałam czy jakiejś zjebki od Trenera nie dostanę – na szczęście jednej, najważniejszej zasady trenowania trzymałam się mocno jak szytka obręczy, że przede wszystkim ma być FUN, i chyba tylko to mnie od trenerskiego gniewu uratowało :)
Woda
Pływanie chyba najmniej ucierpiało na tych wszystkich lutowych perturbacjach. Choć treningi jakościowe z początku miesiąca wypadły na rzecz pływania wyłącznie na rękach oraz bez odbijania się od ściany bo jaknoga. W Hiszpanii nieco zwiększony kilometraż (każdy trening ok. 3,5 km), poza tym sporo pływania w łapach oraz moje ulubione drabinki w różnych konfiguracjach. Na pytanie, a jak ty w końcu pływasz Bo? Dobrze? Szybko? Ładnie? Odpowiem, to zależy! Jestem taka zdolna, że w ciągu dwóch tygodni potrafię setki w zadaniach pływać w rozstrzale 5-10 sekund! Niewątpliwie do falowania „formy” mam talent ogromny oraz, co odkryłam ostatnio, do pływania w bąblach również. Nieprawdopodobnie dużo zyskuję dzięki bąbelkom, co jest fajne i niefajne zarazem, bo oczywiście, że wolałabym tak umieć pływać bez.
Swim: 13h 20 min i 35,5 km
Jaknoga se03e001
Niby tylko 10 dni bez biegania, ale tak naprawdę kontuzja oznacza ciut dłuższą przerwę od treningów biegowych. Następne dwa tygodnie truchtałam tylko spokojnie w tlenie (nie licząc dwóch samozwańczych zakładek) i pierwsze próby powrotu do treningów jakościowych nastąpiły dopiero w ostatnich dniach lutego. Na bieżni elektrycznej zresztą. Jakoś totalnie nie mogłam po powrocie z Calpe zalogować się do niskich temperatur i warunków panujących za oknem, a przecież do tej pory jakoś niespecjalnie mi to przeszkadzało.
Z powodu jaknogi modyfikacji uległy też biegowe plany startowe – zamiast Półmaratonu Warszawskiego, pobiegnę połówkę w Rzeszowie, która jest dwa tygodnie później. Nie wiem czy coś dotrenuję, w formie na PB też nie jestem, no ale chciałabym sprawdzić na jakim etapie się znajduję i dlaczego ta dupa wciąż jest tak czarna :) Choć tak szczerze… To jakoś się tymi moimi osiągami niespecjalnie martwię – najważniejsze, że po prostu znowu mogę biegać!
Run: 11h 47 min i 130 km
Rower boli. Rower jest jeszcze fajniejszy
Rower, rowerek. Ach, ile tutaj się rzeczy nawydarzało w międzyczasie! Oczywiście w Hiszpanii wyrabiałam 200% normy (mam nadzieję, że uda mi się coś więcej napisać o trenowaniu tri w Calpe), był fun, było sapanie, były przerwy na kolarskie espresso i podziwianie widoczków. O wypadku nie piszę. Może innym razem, jak już (oby!) pomyślnie, zamkniemy całą sprawę.
No ale generalnie to pięknie było na tym rowerku, a nastrój zdecydowanie poprawiał mi wyświetlacz garmina pokazujący waty, jakich u siebie jeszcze nigdy w życiu nie widziałam! Co trening, to wracałam z nowymi pucharkami. Jest moc – zasypiałam zmęczona, uśmiechnięta, ale też trochę niedowierzająca tym liczbom. Ale wystarczyło kilka razy porównać waty, na których jedzie Kris i moje, by stwierdzić, że chyba coś tutaj niehalo. No i jednak zawyża mi trochę moc pomiar Stages, który mam zamontowany w szosie. Lub zaniża Power2Max na czasówce (takie przypuszczenia były już zresztą wcześniej wysuwane). Albo jedno i drugie i weź tu człowieku trenuj (choć na szosie to ja jeżdżę nie trenuję). Tak czy siak, po powrocie postanowiliśmy sprawdzić jak się te waty z Calpe mają do treningu na czasówce. No i Trener zaordynował jazdę w zakresach (OMG!) 20-30 watów wyższych niż w styczniu. Czyli naprawdę dużo dużo mocniej. I rower znowu zaczął boleć. Bardzo boleć. Psiajegomać.
Na razie na trenażu nie udaje się (JESZCZE!) ukręcać tych 30 watów więcej. Ale 20-25 i owszem. Szok i niedowierzanie! Oraz ból dość konkretny. Dla zobrazowania sytuacji dodam, że doświadczyłam nawet czegoś, o czym do tej pory jedynie czytałam oraz zastanawiałam się, jak to możliwe. Otóż – pardon my french – porzygałam się na treningu (na szczęście nie na rower). Oj, to był już mały dramat, głowa kazała przerwać powtórzenie co też uczyniłam, ale pewnych fizjologicznych reakcji nie udało się już zatrzymać :) Ale żeby nie było, ogarnęłam się w miarę szybko, umyłam zęby, po czym wpięłam na nowo i – wprawdzie już trochę lżej – dokończyłam trening. Fight! Fight! Fight! Droga Bo. To nie jest normalne. Wiem wiem. Tylko jaki doktór podejmie się leczenia?
Z moich obliczeń wynika, że jeśli nadal będę robić takie postępy na bajku, to za 3 lata moje FTP przekroczy 600 watów :)
Bike: 37h 51 min i 850 km (730 km out)
Ćwiczeń za to w lutym było jak na lekarstwo. Na szczęście powrót do normalnego trybu życia oznacza też powrót marnotrawnej córy do różnych wygibasów. Bo jakoś sflaczała. Workout: 5 h i 15 min.
No. Tak więc w lutym podróżowałam nie tylko po Europie. Byłam również w ciemnej piwnicy, gdzie zgasło światło, gdzie było zimno i smutno, bo najpierw jaknoga, a potem wypadek Krisa. Gdzie nagle pstryk, wszystko przestaje się liczyć, prócz zdrowia. Gdzie, drugie pstryk, człowiek uświadamia sobie, jakie to wszystko ulotne jest… I nieistotne zarazem w zestawieniu z rzeczami naprawdę ważnymi. Serio, 200 czy 300 watów? Who cares. Na szczęście udało się jakoś wyjść z tej piwnicy na górę – może nie jest to jeszcze słoneczny taras i leżaka też nie zamierzam rozkładać, bo wszystko może się zdarzyć i cały czas muszę być czujna. Ale jest dobrze. Trenuję, chucham i uważam nadal oraz optymistycznie patrzę w przyszłość :) Z pokorą i – jakkolwiek górnolotnie to brzmi – docenianiem na każdym kroku, tego co mam. Bo jest tego zajebiście dużo. Do IM Kalmar jeszcze ponad 5 miesięcy.
Razem: 68 godzin i 14 minut oraz 1010 km
I tylko jedna, taka drobniutka, prośba na koniec. Wiosno napierdalaj!