Już niespełna miesiąc dzieli mnie od debiutu na dystansie ironman. Gdyby wszystko szło „normalnie”, to podejrzewam, że teraz byłabym już nieźle osrana przed startem. Spanikowana, zestresowana i zagubiona. Histeria, że nic nie potrafię, czarne wizje, że złapię gumę, zgubię bidon z żelami, wywrócę się na zjeździe i że nie ma szans bym przebiegła ten maraton, że ómrę tam jak nic. Noo, tak byłoby z pewnością.
A jak jest? No zajebiście jest. Nie chcę teraz przerysowywać sytuacji, wielka szkoda, że złapałam kontuzję i nie mogę przygotować się tak, jakbym chciała i zadebiutować w Roth z przytupem. Ale z drugiej strony. Przy tej mojej chorobliwej ambicji, wygórowanych oczekiwaniach wobec samej siebie, napinki, że muszę BO MUSZĘ i już, to w sumie ta jaknoga jest najlepszą rzeczą, która mogła mi się przytrafić :) Mam teraz taki luz i równoczesną frajdę z przygotowań, że normalnie sama się sobie dziwię i jeszcze tego nie ogarniam, że w zaistniałej sytuacji może być tak fajowo. Jaram się treningami (zwłaszcza rowerkiem) (czy kiedyś mi to przejdzie?) jak dziecko, znowu troszkę wkurzam na pływanie bo nie wychodzi jak powinno, ale czy to jest, że zapytam, jakiś wielki powód do zmartwień? :) Cieszą mnie każde nowe biegowe kilometry. Ćwiczę, no dobra, tutaj już bez specjalnego entuzjazmu, ale ćwiczę i to jest najważniejsze. Dbam o regenerację, sen i suplementację (dziękuję Run&Bike). Nie jestem notorycznie zmęczona. No naprawdę jest całkiem spoko! A na pytanie jak zamierzam pobiec ten maraton w Roth, odpowiadam, że pomartwię się tym w T2 i na trasie :) Bo tak właśnie będzie!
W maju trenowałam bardzo nieregularnie. Było dużo, mocno i konkretnie, zwłaszcza rowerowo, na NeonCamp w Szklarskiej na początku miesiąca, po czym wróciłam do domu i musiałam znowu pauzować lub ruszać się bardzo rekreacyjnie. Poza kilkoma (nieudanymi) próbami truchtu, w zasadzie nie biegałam. Trening opierał się na pływaniu i rowerze, oraz – niby proste, a jednak szalenie trudne – na trenowaniu jedzenia podczas wysiłku i w trasie.
Oraz na rehabilitacji. Ciekawostka. Ile przez dwa miesiące wydałam na wszystko związane z doprowadzaniem jaknogi do porządku? Rehabilitacja, zabiegi, wizyty, uesgia, zastrzyki, sprzęt do ćwiczeń, dwie pary nowych butów, tejpy, maści itp? 3,3 tys. zł, a jeszcze nie koniec. No kto BOgatemu zabroni. Nikt. Zdradzę więc jeszcze jeden szczegół i patent, dzięki któremu jakoś to ogarniam. Mam osobne konto na wydatki związane z tri: wyjazdy, sprzęt, opłaty startowe, leczenie itp. i od dwóch lat co miesiąc odkładam tam drobną kwotę. Dzięki temu teraz mam i wydaję. Serio to jest sposób, polecam. A jak nie na lekarzy, to zawsze jest skąd wziąć stówkę lub siedem, aby kupić sobie „coś do roweru” :)
Ale dość już tych blogerskich porad, wróćmy do treningów. W Szklarskiej było mocno, choć z racji odpuszczonego biegania, nie tak mocno jakbym w głębi duszy chciała. Wtedy to był jeszcze ten czas, gdy nie potrafiłam pogodzić się z kontuzją, miałam mokre oczy i trzęsącą się brodę na samą myśl o jaknodze oraz kotłowały się we mnie emocje. Wszystkie emocje – od wkurwu, po smutek, żal, nadzieję i rezygnację. Mimo wszystko, dzięki wspaniałej ekipie Neon Team oraz czadowym treningom rowerowym (7,5 km up), wspominam ten czas bardzo dobrze. Wykonałam kawał roboty i przypomniałam sobie jak fajne są treningi w grupie i że uwielbiam trenować z lepszymi.
No i dokonałam kolejnego triathlonowego odkrycia! Po trzech latach treningów, brawo Bo! Jak się regularnie je podczas jazdy, to nie ma eureka bomby i człowiek może kręcić i kręcić. Być może to śmieszne, być może nieprawdopodobne, ale zazwyczaj do tej pory, nawet 3-godzinne jazdy, robiłam na samym izo i wodzie. A odcięcie podczas ostatniej godziny tłumaczyłam sobie brakami treningowymi… A wystarczy tylko jeść. Genialne to jest! :) Dobrze, że się w porę, przed Roth, połapałam! Podsumowując, na 9-dniowym neonowym obozie w Szklarskiej na treningach spędziłam ponad 26 godzin.
Ten jakże inny maj niż wszystkie, przypieczętowałam startem w Swimbike Sieraków oraz udziałem w niezwykle dziwnym wydarzeniu jakim był trening Reebok Fit Fighters (oj, nie moja bajka, ale przynajmniej było śmiesznie). Łącznie w maju na treningach spędziłam 48h i 28 minut + 6h ćwiczeń. Przejechałam z Czesławem 920 km (jaranko!)
- swim: 12h 15′ i 30 km
- bike: 35h 25′ i 920 km
- run: 1h 10′ i 11 km
Ale tak naprawdę, to najciekawsze rzeczy zaczynają dziać się w czerwcu. Nie wiem jak Wy, ale ja już się nie mogę doczekać kolejnego comiesięcznego raportu :)