Co zrobić, aby na starcie nie paraliżował człowieka strach i jak przytłaczające oczekiwania wynikowe zamienić w pozytywne nastawienie i taką radosną mobilizację? Już mówię. W dzień przedstartowy, oprócz pięciu godzin spędzonych na szkoleniu innych, zrobić jeszcze trzy (lekkie i krótkie wprawdzie, ale jednak trzy) treningi przy mega silnym wietrze. Można jeszcze do tego (choć niekoniecznie) rozciąć sobie pół pięty stając na wspinaczkowy kilof ukryty w materiałową torbę obok łóżka. A na koniec poprawić humor czytając trenerski oksymoron, że człowiek ma pobiec tę połóweczkę po 4:35 na luzie i z uśmiechem. I zastanawiając, gdzie podziało się „lub”??? Bo przecież albo po 4:35, albo na luzie i z uśmiechem, helloł!
Tak więc rekomenduję ten sposób. Idealny na przekłucie balonika presji, oczekiwań, spiny i niepotrzebnego stresu. U mnie zadziałało, wiedziałam, że nic nie muszę, ale z drugiej strony miałam też straszną motywację i ochotę sprawdzić, czy a nuż dam radę.
Wynik końcowy nie jest może jakimś wielkim wow (pół minuty gorzej niż w Poznaniu), ale sam styl, nastawienie, dziarskość (hehe) i optymizm, które mi towarzyszyły, plus atmosfera biegania na swoim sprawiają, że znacznie lepiej wspominam te zawody niż poznańską walkę sprzed dwóch tygodni.
To był mój czwarty start w rzeszowskim półmaratonie. A bywało różnie… Pierwszy raz przebiegłam go w 2012, tydzień po drugim maratonie w życiu. Następnego, mimo zapisania się i odebrania pakietu startowego nie pobiegłam, bo na noc przed takiego bólu brzuchu dostałam, że wylądowałam na SORze i przez kilka godzin lekarze starali się zidentyfikować co mi, po czym stwierdzili, że to nerwoból, gigant jakiś, dali zastrzyk i że spoko mogę wracać do domu. Jak się denerwować to już konkretnie prawda, rano byłam tak sponiewierana, że o bieganiu nie mogło być mowy. Kolejny półmaraton rzeszowski pobiegłam trzy tygodnie po barcelońskiej życiówce w maratonie. Żal było nie skorzystać z maratońskiego przygotowania, zrobiłam więc dubla, a życiówka ta cały czas czeka (i się psiajejmać doczeka) na detronizację. Następny półmaraton w Rzeszowie skończyłam na 10 km, kiedy zasłabłam i prawie nie ómarłam. Zdarza się :) Ochłonęłam jednak, poleżałam ok. 15 minut z nogami do góry i… dołączyłam do Bartka prowadzącego grupę na 2 godziny zającując z nim do końca. Dostałam medala! Tak więc patrząc logicznie na ten układ rzeczy oraz analizując ciąg wychodzi-niewychodzi, ta połóweczka jak nic powinna wyjść. I w sumie nawet wyszła, szkoda jednak, że tylko prawie…
Od początku biegło mi się dobrze. Nie jakoś totalnie łatwo i lekko, zejdźmy na ziemię i stąpajmy po niej twardo, ale fajnie zalogowałam się do tematu i tempa, które oprócz ciut za szybkiego początku, udawało mi się trzymać zgodnie z założeniami. Wprawdzie dłużyły mi się te kilometry, co może dobrym sygnałem już na początku biegu nie jest, ale biegłam równo i byłam dobrej myśli.
Starałam się biec w grupie, łapać krok chłopaków obok, kiedy było pod wiatr chować za ich plecy. Sorrunia, ale taki lajf, jak ktoś chce – zapraszam – za mnie też można się schować, jest za czym :) Zauważyłam, że mimo iż ciągle zmieniał się „nasz skład”, to jednak zawsze obok biegł jeden chłopak i postanowiłam trzymać się właśnie jego. To dziwna sprawa, bo człowiek ów (jak się potem okazało Maciek, dziękuję raz jeszcze i pozdrawiam!), mimo, iż biegł bardzo równo i wydawało się nadzwyczaj lekko, ubrany był na długo! A lampa i 15 stopni! Długie czarne leginsy i ciemna ocieplana bluza na górę. Albo debiutant myślę, albo jebańczyk do jakiegoś badwatera czy innego maratonu piasków się przygotowuje i celowo ugotować chce się na trasie, przegość! Jak się potem okazało, debiutant :) Biegliśmy razem przez ponad 14 km, aż mi było trochę głupio, że się tak przyczepiłam do niego bez pytania, ale w sumie co miałabym zapytać: „Cześć, pobawimy się? Ja jestem rzep, a ty pies z ogonem i za zadanie mamy biec razem po 4:35 do mety?” No wiem, mogłam. Następnym razem spytam.
A kibice krzyczą i dopingują. Ale nie „Dajesz Bo”, nie, albo „Ogień z dupy” (o przepraszam, raz było, dzięki Andrju!). Tylko „Brawo Bożenka” krzyczą, „Bo-że-na! Bo-że-na!” drą się, „Pięknie Bożenka” wołają. Ludzie no! Ja dziękuję, uwielbiam doping i kocham kibiców, ale nie róbcie mi wstydu przy chłopakach, myślę :) Zaraz mi któryś nogę podstawi, bo dość będzie miał już tego bożenkowania. A tak na serio, to wielkie dzięki! Super jest biec u siebie i wielkie zdziwko ile osób wspierało mnie na trasie. Ukłony dla wszystkich!
Ale wróćmy do biegu, bo nadal biegnę równo lub poniżej 4:35, na luzie i z uśmiechem i wcale nie trzeba tu na razie wpisywać żadnego „albo”. Ale nastał 11 km, na nim żel i punkt z wodą, agrafka na kolejną pętlę, machanie do kibiców, odrobina zamyślenia i i o-oł. Garmin zabzyczał, że 4:51, no co jest kurwa, run Bo! I pognałam chcąc nadrobić stratę, ale chyba troszkę za mocno, bo mimo, iż wróciłam do starego tempa, udało na nowo złapać z Maćkiem, to jednak biegło mi się coraz trudniej i ciężej. Od 15 km stopniowo gasłam… Trochę pomagała myśl, że na 17-18 km będzie Kris z wodą, który jakby co pociągnie mnie w końcówce, ale jednak to nie jest przecież jazda na kole. I człowiek sam samiutki, tymi nęgami własnymi, tymi siłami przebiec ma jeszcze AŻ 5 km do mety. Zrywałam się więc na 100-300 metrów, po czym opadałam i walczyłam o życie, potem znowu zryw, i znowu lekka rezygnacja. Wiatr, zakręty, trzy podbiegi nie ułatwiały sprawy, a fakt, że już wcale nie patrzyłam na zegarek tylko starałam się po prostu biec, najszybciej jak się da biec, to dowód, że naprawdę było trudno. Zebrałam się jeszcze na koniec, ostatnia prosta niczym finisz na 800, nowe hrmax (192) i byłoby na tyle.
Całkiem spoko ten półmaraton. 1:38:12, średnie tempo 4:38. Szkoda trochę tej niechlubnej końcówki, szkoda też ostatecznego wyniku, ale jak widać głowa i odpowiednie nastawienie to nie wszystko… A z zawodów oprócz fajnych wspomnień i maszynki do golenia, która zawsze jest w pakiecie startowym rzeszowskich biegów (taki lokalny koloryt), pozostało mi coś jeszcze. Ale o tym to już może następnym razem… Wpadajcie.