10 Poznań Półmaraton. Pstryczek w drewniany nos

Za rok jeden z tych startów, który po prostu nie wyszedł. Który czegoś tam mnie nauczył, pokazał miejsce w szeregu, ale generalnie niczym szczególnym nie zapisał się na kartach bloga. Dziś jednak – to dość trudna do przełknięcia porażka. Porażka. Choć im dłużej o tym wszystkim myślę, to dochodzę do wniosku, że aż tak strasznie to chyba znowu nie było… :) Nie wyszło idealnie, ale wstydu przecież też nie ma – biegam najlepiej od ponad dwóch lat, a biorąc pod uwagę fakt, że rok temu, to ja jeszcze płakałam nad jaknogą, w listopadzie w tym tempie ledwo dyszkę i to na ómarciu uciągnęłam, to jest w sumie nawet całkiem nieźle :)

Ot kobieta, proszę jak łatwo od porażki możemy przejść do sukcesu!

No ale jednak zadowolona z tego startu nie jestem, bo oczekiwania były ciut większe. Podcięło mi więc trochę skrzydła i po raz kolejny przypomniało to głupie, ale jakże prawdziwe stwierdzenie, że sport to sukcesy, i owszem, ale jednak przede wszystkim sport to ciągłe spadanie i upadanie. Teraz tylko moja (i Trenera) głowa w tym, aby jakoś wstać, otrzepać się i być to po tej glebie mocniejszą.

17390590_1469919573040040_2588084385888184763_o
Ciekawe, czy nadejdą czasy, gdy stanę za taką chorągiewką… Fot. Jakub Kaczmarczyk

Oczywiście wiem, że rok przygotowań do pełnego dystansu to nie miejsce i czas na bicie biegowych życiówek. Wiem, że przecież cel główny na ten rok to lipiec i Wielki Finał Roth. Wiem, że nigdy nie byłam nadzwyczaj szybka, więc z czym to ludzi. Wiem wiem wiem! Ale wiem też, że sporo się pod ten marzec przygotowywałam, nakręcały mnie moje treningowe mikropostępy, byłam w takim fajnym biegowym „ciągu”, starałam się, jarałam, przeżywałam to wszystko jak nigdy. W porównaniu do zeszłego roku zrobiłam kosmiczny sus do przodu, a wiadomo, że apetyt rośnie…

Sytuacji nie ułatwia fakt, że Kuba bardzo (za bardzo) wierzy w moje możliwości, choć wiele razy już mu tłu-ma-czy-łam, że jestem drewno. Bez skutku. DRE-WNO. I choć w głębi duszy, ja bardzo chciałam wierzyć (kto by nie chciał), ba, nawet wierzyłam, że te jego wizje zrobienia ze mnie Bożeny Nadolskiej Polskiego Triathlonu (hehe) mają jakieś uzasadnienie i są choć trochę realne, to jednak na wierzchu wiedziałam, że to raczej – przynajmniej na razie – bez szans.

Wina Tuska

Nie wiem, czy przegrałam te zawody już na starcie właśnie nie wierząc w siebie i w wynik, na który miałam pobiec (ok. 1:33; tempo 4:25/km). Bo ja z reguły (serio!) nie wierzę w siebie, a to moje jojczenie to nie jest zwykłe jojczenie tylko prawdziwe odzwierciedlenie mych realnych obaw i rozterek. Wiem co mówię. Tak więc wątpię, aby to brak wiary był przyczyną niepowodzenia (bo jakaś przyczyna musi być), zwłaszcza, że byłam w naprawdę dobrym i dość bojowym nastroju. Po prostu chyba jednak raczej na pewno może, nie wyszło z innego powodu. Pytanie tylko z jakiego.

Myślę, że przede wszystkim to wina zmiany czasu, dzięki Kierowniku Bartłomieju za podsunięcie tego tropu! Od dawna mówiłam, że to głupota przestawiać zegarki w nocy, a tuż przed półmaratonem to już prawdziwy idiotyzm. I rzecz jasna, trasa była do dupy! Kto wymyślił taką trasę? Się pytam. Podbiegi, hopki, agrafki, zakręty. Bardziej zamotać się nie dało? To nie była trasa na życiówki, zwłaszcza, gdy pada nie niej rekord Polski kobiet (1:09, nie ogarniam), a Dżołi Dżołejek Cacko (mój idol) rozwala system z 1:16. Trasa była chujowa, bez dyskusji. Kolka! To na pewno wina kolki, która złapała mnie na 15-tym kilometrze zmuszając do przejścia w marsz, a potem trzymała jeszcze ze trzy kilo. Myślę, że spory wkład w moje niepowodzenie mogła mieć również woda kranówka podawana na punktach, a bo to wiadomo co tam w niej pływa? Zajęce prowadzili nierówno i mocno szarpali tempo, mało kibiców przy trasie i jacyś tacy niemrawi, numer startowy wielkości obrusa – to wszystko nie mogło nie mieć wpływu! Wiatr. Kurde, ale wiało, kto to widział tak wiać? I czemu wszyscy chowali się za mną, a nie ja za nimi, i oczywiście słońce. Grzało niemiłosiernie.

No, skoro już mamy winnych, spokojnie mogę Wam tu opisać, co to się na trasie 10 Półmaratonu w Poznaniu powydarzało. A dlaczego w Poznaniu, bo pewnie niektórzy się zastanawiają czemu jechałam ponad 600 km w jedną, by potruchtać niecałe dwie godzinki w mieście koziołków i rogali. Otóż dlatego, że właśnie tutaj (dla odmiany), nie w Warszawie, nasza ekipa Smashing Pąpkins postanowiła wspólnie rozpocząć sezon. Nie mogło mnie zabraknąć.

17498668_667828580061486_346077390684067587_n
Fot. Piotr Oleszak

Startowaliśmy tuż obok terenu Międzynarodowych Targów Poznańskich. Wszędzie pełno tych biegaczy! Uwielbiam atmosferę startu biegów masowych. Ekscytacja, adrenalina, ramię w ramię, w obliczu starcia z własnym ja i przed sprawdzianem możliwości swego ciała i głowy. Nie wiem czemu, ale zawsze się wzruszam, gdy tak czekamy na sygnał startera i mam gęsią skórkę. Przed dużymi triathlonami zresztą podobnie. Było chłodno, 3-4 stopnie, i rześko (start o godz. 9.00 czyli po staremu o 8.00), słońce gdzieś tam skrywało się za budynkami, co jakiś czas przemykał róż Smashing Pąpkins, zapowiadał się piękny dzień!

3-2-1 i pobiegliśmy

Niby wierzyłam, niby wierzyłam w te ambitne założenia startowe, ale ponieważ ja już jestem dużą dziewczynką i niejeden start w życiu spierdoliłam zbyt mocnym początkiem, teraz iście po profesorsku ruszyłam spokojnie i wolno. A z górki było, więc naprawdę się hamowałam. Próbowałam znaleźć sobie w miarę dobre i przestrzenne miejsce, bez zbytniego ciśnienia i ciągłego patrzenia na zegarek, po prostu biegłam wraz z nurtem tej półmaratońskiej rzeki. Skłamałabym jednak pisząc, że biegłam na lajcie. Tempo poniżej 4:30 nie jest moim lajtowym tempem i zapewne nigdy takowym nie będzie.

17435973_1469919069706757_6008106940452965391_o
Fot. Adam Ciereszko

Od początku też nie czułam niestety żadnego flow i przypływu mocy, która dodatkowo pojawia się (ponoć) na zawodach. Nie było „wow, jak mi się zajebiście biegnie” i „który by tu kiosk rozpierdolić”. Bardziej skupiałam się na utrzymywaniu i kontrolowaniu tempa, na oddechu, pracy rąk. Na zadaniu. Nie było łatwo. I już wtedy wiedziałam, że do końca łatwo nie będzie. Po czterech-pięciu kilometrach, kiedy zorientowałam się że Garmin trochę oszukuje i że chcąc biec wg założeń powinnam mieć na wyświetlaczu przynajmniej 4:24, stwierdziłam, że to za szybko na dzisiaj. Niestety. I że już teraz trzeba skorygować plan i biec tak, by nie ómrzeć w połowie. Przyznacie, że zarówno spokojny początek, jak i ta decyzja to mądre były, jak nic robię się starym biegowym wyjadaczem! :) Trzymałam więc tempo „oby poniżej 4:30” i biegłam dalej.

17434527_1469924316372899_1279627332581632547_o
Żółwik! Fot. Jakub Kaczmarczyk

Zbliża się ósmy kilometr jest nawet dobrze, dziewiąty, pora na żel, dziesiąty i popicie wodą. Działaj żelu, będziesz mi tu dzisiaj bardzo potrzebny! Na zawijce zauważyłam, że baloniki z 1:35 coraz bardziej się do mnie zbliżają, co na pewno nie poprawiło nastroju. Postanowiłam skrupulatniej przyłożyć się do tempa i zrobić wszystko, by mnie skubane nie dopadły. I nastał ten pieprzony jedenasty kilometr z dość mocnym podbiegiem na wiadukt, na którym to chciałam utrzymać założone tempo bez względu na wznos. I… i dzisiaj byłoby już na tyle z trzymania się przeze mnie planu i z mojej biegowej mądrości, by nie spalać się w takich sytuacjach.

Jakby ktoś wyciągnął wtyczkę. Z kilometra na kilometr biegło mi się coraz trudniej, a tempo, mimo usilnych starań trzymania go w granicach przyzwoitości, nieubłaganie spadało o kilka sekund oddalając mnie od realizacji celu. Niby to wszystko działo się na długiej prostej, która niestety nie dość że pod wiatr, to cały czas, delikatnie wprawdzie, ale upierdliwie wiodła jednak do góry. Tak więc teoretycznie ten spadek tempa mógł wystąpić, bo jednak pod górkę i pod wiatr było, ale kurwa nie w takim stylu i czasie jakie prezentowałam i pod warunkiem, że potem będą siły, aby tę stratę odrobić! Minęły mnie baloniki (choć to raczej husarskie chorągwie były) na 1:35, a jedyna rzecz, którą stwierdziłam próbując przez 300 metrów trzymać ich tempo, to okurdens, ale oni zajebiście szybko biegną. Załamka. Bez szans.

Piętnasty kilometr to już wołanie o litość, zajebista kolka, która tak mną skręciła, że aż się kibice zaniepokoili i chcieli pomóc. Zanim się obejrzałam, to już sobie szłam wzdłuż krawężnika próbując wcisnąć pięść pod żebra, by coś tam puściło. Nie puszczało, zgięta w pół, galołejem, 15-ty kilometr zrobiłam w 5:06, i było już naprawdę po zawodach. I szczerze mówiąc, nie chciało mi się już wtedy totalnie walczyć… Jedynie usiąść na przystanku i zapłakać. Dziś przyznam, ze trochę martwi mnie to moje zerojedynkowe postrzeganie startów: albo życiówka albo nic. Że już nie warto walczyć, bo przecież nie ma po co. A dokładnie tak wtedy myślałam. I serio widziałam już siebie, zrezygnowaną i truchtającą po 6:20 do mety… Bo! Zabraniam ci tak myśleć, zabraniam tak zachowywać!

dsc_2369
Na obiad już chyba nie zdążę (a prosiłam, żadnych zdjęć!) Fot. Marcin Biegający Foto

Nie wiem, nie pamiętam co się stało i co zmotywowało mnie do zebrania się w sobie i podjęcia dalszej walki. A szkoda, bo byłaby to cenna wiedza i wskazówka na przyszłość. Kolka wciąż trzymała, sił jak na lekarstwo, normalnie czułam, że biegnę jak pokraka, niczym Pinoko jakiś, na dodatek cały osmarkany, a wyglądam jeszcze gorzej. Ale… gówno mnie to obchodziło. Tylko mi plis nie róbcie zdjęć pomyślałam – o to własnie martwi się kobieta walcząca na końcówce półmaratonu :) Po 4:40, wyszarpane, ómęczone, wycharczane, bez kontaktu z otoczeniem – choć słyszałam „dajesz Bo”, bardzo pomagało i dziękuję z całego serca wszystkim za ten doping! – jakoś przemieszczałam się do mety. Widać „Akumulatory”, dużo kibiców, jeden zakręt, drugi i wlot do hali, gdzie czerwony dywan, jakieś kolorowe światła i zajebiście duszno. Koniec. 1:37:32, średnie tempo 4:36/km. Położyłam się, popłakałam. Jak ja się dziś kurwa zmęczyłam tym bieganiem! I jak bardzo boli.

Jedyne co mi w tym biegu wyszło, to to, że się jakoś pozbierałam w końcówce. I jeśli po to była ta lekcja, aby potem lepiej walczyć w Roth, to bardzo się cieszę, że ją odrobiłam. I jeszcze ekipa Smashing Pąpkins wyszła mi dobra. Najlepsza! Gratulacje dla wszystkich za piękne wyniki na tak hehe dupnej trasie! :) A ja już nie lamentuję i nie rozmyślam co poszło nie tak – Poznań miasto doznań, dostałam pstryczek w nos, dziękuję, idę dalej. A już najlepiej to na rower idę! Tu przynajmniej, żadna husaria mnie nie goni i nie zamierza wyprzedzać…

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.