Godzina 5.23, dzwoni budzik. Otwieram oczy, wyłączam go (prawdziwy triathlonista nigdy nie korzysta z „drzemki”) (chyba dopiszę do zasad), siadam na łóżku i myślę. Po ch. to wszystko Bo. PO CH! Ale wstaję, piję wodę, na autopilocie kieruję się na basen lub wbijam w biegowe ciuchy. I po 15 minutach treningu już wiem po co to wszystko. Uwaga, niespodzianka będzie dlaczego. Ja po prostu uwielbiam!
Czasem jest zajebiście trudno. Tonę w rutynie i powtarzalności, na siłę szukam pozytywów w nudnych treningach, które po prostu należy O. Klnę pod nosem, gdy ze zmęczenia nie mogę zasnąć, a nogi napierdzielają mnie jakbym cały dzień łaziła za sukienką po galerii. Wściekam, gdy nie wyjdzie trening – ja jednak nienawidzę przegrywać, a już na pewno z samą sobą. Pomylę w liczeniu, wodę zaciągnę nosem, nie zrobię ćwiczeń, wszak brak kilku wykroków jeszcze przecież nikomu nie zaszkodził. Albo od poniedziałku stresuję piątkowym treningiem, gdyż wiem, że będzie bolało. Noo, czasem jest bardzo trudno.
Ale generalnie to jest mega, super i kosmicznie fajnie! Może nie w tempie i stylu, jakbyśmy sobie tego wszyscy życzyli, ale po cichu czuję, że krok po kroku, robię dobrą robotę i cały czas mam frajdę oraz apetyt na więcej. Szybciej, dalej, mocniej. W lutym wzrosły nieco objętości, intensywności też jakby wyraźniejsze, pojawiły się (wciąż jeszcze) treningowe debiuty – lubię to! Tak sobie czasem myślę, że może fajnie byłoby tu omówić założenia szkoły trenerskiej, której podlegam, jakiś wykresik trzasnąć, na jakim etapie cyklu czy hunołs mikrocyklu jestem napisać, nad czym teraz szczególnie pracuję, za pomocą jakich środków treningowych i dlaczego, ale… Tak, wiem, nie świadczy to o mnie za dobrze, ale ja po prostu nie niem, nie wnikam. Robię co mi każą, nie analizuję, nie mądrzę się, nie pytam o sens każdego treningu, bo skoro jest w planie, to należy wykonać, nie zastanawiam. Bo i tak nie zrozumię! :) Taki mamy układ z Trenerem Kubą. On jest od myślenia i ew. martwienia – ja od robienia i co najwyżej od liczenia powtórzeń. Układ idealny przyznacie, oczywiście marudzenie i jojczenie również biorę na siebie!
W lutym na treningach spędzam tygodniowo średnio 12-13 godzin + godzina ćwiczeń. Cztery biegania, trzy rowery i trzy baseny. Dodać lub wydłużyć jeden rower i będę w triathlonowym raju. Nic mi nie dolega i kocham ten stan! Jest dobrze.
Już się nawet pływaniem przestałam tak bardzo przejmować. Przecież ono i tak nie jest w tym triathlonie ważne :) Robię swoje, pływam z rurką, chowam głowę, pracuję nad rytmem, cisnę te setki i… na razie nie za wiele z tego wychodzi. Ale że cierpliwość to moje trzecie imię, które nadał mi właśnie triathlon, a czwarte to praca, ciężka praca, to wierzę, że kiedyś wyjdzie. A nawet jeśli nie, to przecież pływanie i tak nie jest w tym triathlonie ważne… :)
SWIM: 12h 53′ i 32,5 km
W lutym treningi rowerowe przebiegały pod hasłem Ju putas! A wszystko dzięki Netflixowi i serialowi „Narcos”, który tak mnie wciągnął, że podwójnie (raz, że rower, dwa, że film) nie mogłam doczekać się kręcenia i treningi robiły się jakby same, w tle (niewiarygodnych skądinąd) przygód Pabla Escobara. Ju gringos putas! Niestety serial się skończył, muszę znaleźć coś innego na marcowy trenażer, ale dobrze chociaż, że go wreszcie dopadli, kolejnej ucieczki to już bym chyba naprawdę nie zdzierżyła! :) A wracając do roweru, to nic się nie zmieniło w kwestii mojego umiarkowanego entuzjazmu do treningu mocnych startów i depnięć, no ale skoro trzeba, to robię. Chętniej natomiast biorę się za tlen, 20-minutówki, młynki, generalnie na rowerze, o ile nie jest testem FTP czy minutówkami, to ja mogę długo i bez końca. W tym temacie to wyczekuję cię wiosno jak chyba jeszcze nigdy, bo na szosę chcę. No chodź!
BIKE: 16h 33′ i 452 km
Najwięcej natomiast dzieje się w bieganiu. Nie dość, że regularnie biegam już grubo ponad 50 km tygodniowo, to jeszcze staram się to robić ciut szybciej niż dotychczas. I bywa, że wychodzi. 2-kilometrówki, z premedytacją biegam cały czas na bieżni mechanicznej, którą btw sprawdziłam po raz pierwszy w życiu. Moja sportowa wyobraźnia nie ogarnia jeszcze tempa 4:15 na zwykłej bieżni, ale jak oswoję się z tymi prędkościami, otrzaskam na „szmacie”, przyzwyczaję nogi do szybszego przebierania, co dla nich jest nowością to-ta-lną, to istnieje cień szansy, że outdoor również jest to możliwe. Ómieram strasznie podczas takiego biegania, boję się tych treningów jak niezapowiedzianej kartkówki w szkole, kilka godzin „po” wciąż jestem zombie i poza stanem wszelkiej używalności, a do lustra to z troski o siebie lepiej nie zaglądam, ale jednak jakoś tak dziwnie ciągnie mnie do tego… I mimo, iż kilka razy porządnie z liścia oberwałam, to jednak polubiłam te moje zmagania z szybkością, wszystko jest na styku i wcale nie zamierzam się tu łatwo poddać! Taka nowość. Aha, i podbiegi też są spoko. Odkrycie lutego – w podbiegach ważna jest praca rąk, że też wcześniej na to nie wpadłam :)
RUN: 19h 41′ i 213 km
Razem: 49h 09′ + 3 godziny ćwiczeń
Luty krótki, a i tak pykło, łącznie z ćwiczeniami ponad 52 godziny, przy czym zawsze poniedziałek wolny i naprawdę chwała mu za to! Chyba nie muszę wspominać, że odbębniłam wszystkie treningi (kujon!), a z rozwiązań logistyczno-organizacyjnych, które mi w tym pomogły jestem naprawdę dumna. Marzec zapowiada się równie intensywnie, niestety również w pracy, tym większą mam więc mobilizację, by to wszystko pospinać i jeszcze dobrze odpocząć.
Staram się na razie nie myśleć o tym, co za cztery miesiące (aaa! już za cztery miesiące). Nie wyobrażam sobie, nie przerażam się, nie stresuję, będzie na to czas. Znacznie lepiej idzie mi to wszystko, gdy skupiam się na codziennej pracy, na tym co tu i teraz – konkretnym powtórzeniu, zadaniu, treningu. Mniej więcej znam drogę, wiem gdzie zmierzam, ale patrzę pod nogi, a nie marzycielsko przed siebie. Krok po kroku, cierpliwie, uważnie, by się nie potknąć i nie wpaść w jakąś dziurę, maszeruję sobie więc do przodu! :)
Jutro budzik na 5.31.