Zsyłam upał! Susz Triathlon 2016

A najbardziej to ja się burzy na rowerze bałam i ulewnego deszczu. Poślizgnę się, wypierdzielę, znowu połamię i tyle będzie z tego mojego triathlonowania, myślałam. Tylko nie burza pliss zaklinałam niebo, a meteo sprawdzałam częściej niż facebooka. I wtedy ktoś na górze widząc me obawy i strachy, troskliwie oraz wspaniałomyślnie zadecydował. I rzekł: „Moja mała Bo, mój Ptysiu Miętowy. Zsyłam więc upał. Upał!” I nastał upał.

Tak więc drodzy zawodnicy, którzy dzielnie walczyliście w Suszu w miniony weekend, wiecie już komu dziękować za 35 stopni Celsjusza na trasie. Za warunki, w których już od oddychania i mrugania powiekami człowiek pocił się jak mysz oraz musiał uzupełniać płyny. Za asfalt przepalający opony w rowerze i wodę parzącą pod pianką. Przysięgam, już nigdy nie będę bać się burzy ani zerkać w niebo.

Oczywiście nie tylko burzy się obawiam. Cała byłam w strachu, choć dokładnie nie potrafiłam sprecyzować czego tak naprawdę się boję (to też w sumie ciekawe zagadnienie) (czy jest tu jakiś psycholog). Na pewno nie bałam się dziewczyn oraz rywalizacji z nimi (w sensie, nie że lekceważyłam, broń borze, tylko po prostu nie ściganie było celem nadrzędnym). Oczyściłam głowę z paraliżujących myśli o miejscach, pudłach i konkurowaniu z innymi (dzięki MKON!). I to była super sprawa. Rano tylko w strefie zmian (którą notabene miałyśmy na wyłączność z dużą przestrzenią dla siebie, dziękujemy organizatorom) zmierzyłam wprawdzie zawodniczki wzrokiem i nawet nieświadomie zaczęłam się do nich przyrównywać, ale szybko się opamiętałam i wróciłam do siebie. Do swojego roweru, swojej skrzynki z narzędziami i do własnych myśli. Nie one, dziewczyny, ja tu jestem najważniejsza! Choć zdecydowanie, muszę lepiej panować nad przedstartowymi emocjami. Skupienie, ale też wielkie roztargnienie i gapiostwo, ekscytacja i zdenerwowanie obok zwykłych łez, które po prostu same zaczynają płynąć na myśl o zbliżającym się wystrzale startera, bolący brzuch, uczucie przyduszania pianką… Stres. Bo! Umówmy się, to nie jest normalne. To nie matura czy rozmowa o pracę! To tylko zawody! Które przypomnę sama wybrałaś, do których się sama przygotowywałaś kosztem innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, za które sama płacisz i na które z drugiego końca świata przyjechałaś. Tylko zawody!

Pięćsetdziesiątka

No dobra. Była jedna rywalka, z którą chciałam się ścigać. Mocna (poprawiła się o pięć minut z zeszłego roku), ale do łyknięcia. Jeszcze nigdy z nią nie wygrałam, a moja życiówka (sprzed 3 lat wprawdzie, ale życiówka) znacznie odstaje od jej możliwości. To pięćsetdziesiątka. 510. 5:10. Pięć godzin i dziesięć minut – taki był cel na zawody w Suszu. To z takim czasem chciałam się ścigać, skupiając uwagę przede wszystkim na sobie, to taki wynik na mecie (dziś wiem, że zakładany ze sporym zapasem) chciałam osiągnąć. I wiedziało o tym tylko kilka osób (nie wszyscy chyba wierzyli) – nienawidzę presji i pĄpowania balonika, dlatego było szeptem. I pewnie teraz tak zostanie po cichu, choć nie ukrywam, psst morda w kubieł, że marzy mi się czwórka z przodu.

IMG_2782
Damska strefa zmian. Czesław gotowy.

Oprócz wygrania z pięćsetdziesiątką, miałam też inne założenia. Po pierwsze: jedz. Dotarło wreszcie do łba, że na nic mordercze treningi przed oraz zaciskanie zębów już w trakcie, jeśli nie będzie stałego zasilania energią. Aby to wszystko zagrało i aby mieć siły na cały wyścig – trzeba przede wszystkim jeść! Ja wiem, że to oczywiste i że uczą tego w przedszkolu, ale już nie raz adrenalina albo zmęczenie, albo jedno i drugie razem wzięte odbierały mi mózg na zawodach. Że potem, że przecież nie jestem głodna, że nic dzisiaj nie przełknę, że po co. A więc najważniejsze: bez względu na wszystko, żryj kobieto, żryj! Przygotowałam sobie cztery żele na rower, dwa na bieg i jeden rezerwowy w supporcie. Po drugie: pij! Też niby oczywiste i wszystkie przedszkolaki wiedzą, ale w tym upale, trzeba było naprawdę szczególnie uważać na odwodnienie oraz dbać, by w bidonach nie było pusto. I dopiero po odhaczeniu tych dwóch najważniejszych, warunkujących spełnienie pozostałych założeń, mogłam przejść do realizacji następnych. A więc standardowo – moje ulubione założenie startowe – dzida na rowerze. Nie wypierdziel się i pamiętaj, że ty wciąż nie potrafisz jeździć. Oraz jedz i pij. Oczywiście popłynąć też chciałam ładnie, w bieganiu bardziej na cud liczyłam (nie nastąpił), ale również chciałam wyjść z niego z twarzą. No niestety, nie wszystko się udało, zwłaszcza punkt ostatni. Ale czytajcie dalej.

Przemoc – niemoc

Już nie wiem co bardziej pamiętam z pływania, czy fakt jak cieplutko było mi w piance, czy to, że przez pół godziny okładali mnie współzawodnicy. Bo w wodzie to nastąpiła prawdziwa przemoc. Dużą jestem dziewczynką, niejedną pralkę widziałam, niejedną przeżyłam wychodząc z niej zwycięsko. Ale to, co działo podczas pływania w Suszu, to takich rzeczy to ja jeszcze nigdy. I gdyby to choć na pierwszych dwustu metrach było, to bym zrozumiała. Ale nie, pralka non stop!

13533283_1121398287921341_5757346075416952539_n
Pralka, praleczka, pralunia. Fot. Maciek Żywek

Całe wielkie jezioro do dyspozycji, tyle metrów wolnego z przodu, z tyłu i z boku, wszędzie można płynąć! Tylko czemu akurat tam, gdzie ja i czemu na raz pięćdziesiąt osób? Nie wiem. W głowę, po brzuchu (przyznam, że to wymagało już sporej sprawności, by sięgnąć), plecach, ramionach i twarzy. Nogami, rękami, głową mnie bili. Z prawej i lewej strony. Czysta jatka. Oczywiście uciekałam z tego piekła, kiedy naprawdę było gorąco, ale potem znowu pokusa złapania bąbelków pchała mnie do ludzi i znowu dostawałam w łeb. Na dodatek naprawdę było ciepło, ciężko mi było złapać rytm, marzyłam, by wreszcie ściągnąć czepek i piankę, gdzie ten brzeg, niech się to już skończy! Źle wspominam pływanie, 35 minut to chyba ciut poniżej moich możliwości i oczekiwań (choć w przedstartowych kalkulacjach operowałam właśnie takim wynikiem). Nic to, trzeba zapierdalać dalej i po prostu pływać szybciej.

No nie no, znowu ty!

Z tym rowerem to jest u mnie tak, że ja zawsze mam obawy zanim na niego wsiądę. Żeby nie powiedzieć, że z pewną taką nieśmiałością wpinam się w pedały. Ale potem, jak już usiądę, jak wrzucę odpowiedni bieg, jak się wygodnie umoszczę na leżaku, to potem jadę już bez żadnych zahamowań! :)

Oczywiście jest ciężko, bolą uda, czasem muszę odpuścić, by na moment złapać oddech, ale jest coś w tym rowerze takiego (i nie są to tylko wysokie stożki), co pcha mnie do przodu. I każe cisnąć non-stop. Niemaniemogę! Starałam się, by na prostej Garmin pokazywał okolice 38 km/h lub więcej, wciąż dużo tracę na zakrętach i nawrotkach (technika głupcze!) i trzeba nadrabiać w ten sposób. I wychodziło! Trasa kolarska w Suszu jest bajeczna, nawet z tym legendarnym odcinkiem po kocich łbach. Zamknięty ruch, aksamitny asfalt, w większości długa prosta i mniej lub bardziej delikatne hopy. Jako, że z podjazdami nie mam większych problemów, a suskie zjazdy są bardzo przyjemne, ta trasa raczej mi sprzyjała. A uczucie, gdy wyprzedzasz panów na dyskach i to kilkukrotnie, bo przecież zaraz się zrywali nie dopuszczając do sytuacji, by kobieta ich biła i znowu byli (acz niezbyt długo) z przodu, rozkoszne! A potem po kilku minutach ja ich znowu hyc. No nie no, znowu ty! Powiedział mi jeden. Hihi. Że niesamowite dodał.

13503066_1219837341382178_7146360721626492257_o
Moje pierwsze zdjęcie oreo z Czesławem! Jaram się słońce w Suszu. Fot. Alicja Misiak

Z roweru – 90 km w 2:32 ze średnią 35,2 km/h – jestem bardzo bardzo zadowolona i dumna. I wybaczcie, ale ja jeszcze przez jakiś czas będę głośno to przeżywać oraz jarać się tym wynikiem! Oczywiście kolarze i wytrawni triathloniści powiedzą, że wielkie mi co i nie ma się z czego cieszyć. Że oni na szosie robią takie rzeczy i że to tylko zasługa czasówki. Jasne, zdaję sobie z tego sprawę. Ale dziś, dla mnie, te osiągi są po prostu KOSMICZNE! Zrobiłam wielki postęp i chyba powoli dorastam już do Czesława i nie musi się mnie chłopak wstydzić. Osiągnęłam to ciężką pracą, tysiącami kilometrów i godzinami spędzonymi w siodle. Bez żadnego wsparcia trenerskiego, na wyczucie, z internetu i książek, pod pogodę i samopoczucie. I po prostu najzwyczajniej w świecie, tak po ludzku, cieszę się, że widać tego efekt! Tak bardzo cieszę, że chyba zrobię z tego nawet osobny wpis :)

fot.Piotr Naskrent/Maratomania.pl
Jadę sobie jadę. fot.Piotr Naskrent/Maratomania.pl

Miałam kilka chwili słabości na bajku. Druga pętla, pod wiatr, zgubiony jeden żel i zmartwienie czy dotrwam. Oj, jaka była wtedy pokusa, by pociągnąć się za kimś. Usiąść na kole, odpocząć, zebrać siły na resztę wyścigu. Chociaż kilka metrów, na moment – zaczęło coś mi gadać w głowie – na jeden mały momencik. Przecież inni draftują, pociągi jeżdżą jak na Centralnym, poza tym nikt tego Bo nie zauważy, a sędziowie daleko. I wiecie co? Pogoniłam diabła co mi tak podpowiadał! Spierdalaj mu powiedziałam. Zebrałam się, zmobilizowałam, zacisnęłam dłonie na rogach kokpitu i napierałam dalej. Dziś czuję szczerą satysfakcję, że się nie poddałam i że przejechałam wszystko o własnych siłach. I to jak przejechałam! A parówkom współczuję, że do końca sezonu muszą żyć ze świadomością, że są luzerami i oszustami.

DSC01249
Ta sławna, suska kostka brukowa… Oj, wytrzęsło nas z Czesławem. Fot. Aga

Ale ale! A czy wspominałam, że bez większych problemów trzykrotnie chwyciłam w locie bidony z wodą od wolontariuszy? I zgrabnie uzupełniłam ten na kokpicie? Oraz, że się nie już wypinam na nawrotkach? Możecie mi wierzyć lub nie, ale z tego jestem równie dumna co prędkości przelotowych. Jeszcze tylko nauczę się wsiadać i zsiadać na bosaka i na serio przestanę być Bożeną triathlonu.

Bezradność

Tak ładnie żarło i zdechło, powiedziałaby teraz moja pani z liceum. Bo przechodzimy do mniej radosnej części relacji czyli rzecz będzie o biegu.

Wiedziałam, że szału z moim bieganiem nie ma. Brak obiegania, brak szybkości i lekkości (hłe hłe), którą kiedyś czułam. Udawało mi się wprawdzie na treningach biegać ciągły po 4:50, ale było to raczej na styk, zero zapasu i zawsze na świeżości, a nie po rowerze. Zakładałam więc, że półmaraton w Suszu pokonam w 1:45-1:50. Plan był, by jak najdłużej utrzymać się w okolicach 5:00. Jakże optymistyczny to był plan! I jak bardzo nierealny.

jo
To chyba pierwsze kółko, bo jeszcze miałam siłę uśmiechnąć się do fotografa. Fot. Alicja Misiak

Zmęczenie po rowerze (eksperci powiedzą, że to mocny rower był najważniejszą przyczyną biegowej zapaści), niemiłosierny upał i najzwyklejszy brak biegowej formy – dały druzgocący efekt. Bardzo było ciężko. Polewałam się wodą, po raz pierwszy w życiu lód na kark upchnęłam (za mądrą radą Maćka próbowałam też kostki umieścić w okolicy pachwin ale wylatywały skubane nogawką), pod każdą kurtynę wodną wbiegałam, starałam się szybciej, no ale nie dawało rady. Nie miałam siły walczyć, czułam się bez szans.

fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl
Miss mokrego podkoszulka. fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl

Pamiętam pomyślałam nawet – a potem Bo będziesz sobie wyrzucać czemu nie pobiegłaś szybciej, przecież mogłaś. Otóż nie mogłam. Gdym mogła to bym pobiegła. Przestałam patrzeć na zegarek, tempo nie miało już znaczenia. Jedyne z czym walczyłam, to z pokusą przejścia do marszu, nie udało się dwa razy, przy punktach odżywczych. I gdyby nie fantastyczni wolontariusze (im też było ciężko, a świetnie dawali radę), kibice (z którymi niestety nie miałam już kontaktu), mieszkańcy Susza polewający nas wodą z węży ogrodowych i organizujący partyzanckie punkty odżywcze (dziękuję!), to albo bym naprawdę tam ómarła, albo do tej pory biegła. To było prawdziwe piekło, jeszcze nigdy chyba tak nie cierpiałam, nie walczyłam i nie upadałam. Tak bardzo byłam bezradna niewiedząc jak sobie z tą niemocą poradzić.

Potem okazało się, że upał zbierał naprawdę spore żniwa. I że nie tylko mi odebrał siły na biegu. No ale jednak mnie ograbił najbardziej! I trochę niestety myślę, że jednak za mało walczyłam, że odpuściłam i nie dałam z siebie wszystkiego… Fatalne to uczucie. Źle mi z tym i już nigdy, absolutnie nigdy nie chcę się tak czuć!

fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl
Beksa! fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl

Na metę wbiegałam ze łzami w oczach. Łzami zmęczenia i ulgi, że to cierpienie wreszcie się kończy. Ale też ze łzami szczęścia (zwłaszcza jak zobaczyłam na zegarze wynik 5:09) i wzruszenia, że jednak dałam radę. A potem oparłam się tylko o bramę, nogi się pode mną ugięły, jakieś mroczki przed oczami chyba… i poleciałam w dół.

Noo, wylądowałam w tym sławnym namiocie medycznym i na żółtym materacu, na którym wcześniej leżały same tuzy polskiego triathlonu :) A jak już doszłam do siebie (odmówiłam kroplówki, wolę jedzenie przez buzię niż żyłę) to troszkę się nawet wytarzałam w tym materacu, niech moc przejdzie na mnie :)

DSC01707
Arbuzy, woda, pomarańcze! I materac chwały! Fot. Aga

Mój ostateczny czas to 5:09, pięćsetdziesiątka łyknięta. YES! Dodatkowo zajęłam 10-te (ostatnie z nagradzanych) miejsce w OPEN i 1-sze w kategorii.

Cel został osiągnięty, ale chyba tylko dlatego, że okazał się być mało ambitny… Grzechem byłoby się jednak nie cieszyć z takiego wyniku. Cieszę się, a jak!  Ale też grzechem będzie, jeśli nie wyciągnę z tego odpowiednich wniosków. A raczej jednego wniosku: żeby biegać trzeba biegać. Trenować, wychodzić poza strefę komfortu, cisnąć. Jak rower. I jeszcze nie zrobić sobie przy tym krzywdy (to już troszkę trudniejsze). Nie wiem czy w tym sezonie bieganie jest jeszcze do uratowania, w sumie to przecież nawet tak miało być, że biegam rozruchowo, niech jaknoga okrzepnie. Ale jak już kiedyś, wreszcie, w przyszłości gdzieś, w odległej galaktyce zacznę biegać. To normalnie strach pomyśleć, co ja jeszcze nawyczyniam w tym triathlonie! :)

Dziękuję: Veloart, Huub, Natural Born Runners, Zeropoint.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.