A najbardziej to ja się burzy na rowerze bałam i ulewnego deszczu. Poślizgnę się, wypierdzielę, znowu połamię i tyle będzie z tego mojego triathlonowania, myślałam. Tylko nie burza pliss zaklinałam niebo, a meteo sprawdzałam częściej niż facebooka. I wtedy ktoś na górze widząc me obawy i strachy, troskliwie oraz wspaniałomyślnie zadecydował. I rzekł: „Moja mała Bo, mój Ptysiu Miętowy. Zsyłam więc upał. Upał!” I nastał upał.
Tak więc drodzy zawodnicy, którzy dzielnie walczyliście w Suszu w miniony weekend, wiecie już komu dziękować za 35 stopni Celsjusza na trasie. Za warunki, w których już od oddychania i mrugania powiekami człowiek pocił się jak mysz oraz musiał uzupełniać płyny. Za asfalt przepalający opony w rowerze i wodę parzącą pod pianką. Przysięgam, już nigdy nie będę bać się burzy ani zerkać w niebo.
Oczywiście nie tylko burzy się obawiam. Cała byłam w strachu, choć dokładnie nie potrafiłam sprecyzować czego tak naprawdę się boję (to też w sumie ciekawe zagadnienie) (czy jest tu jakiś psycholog). Na pewno nie bałam się dziewczyn oraz rywalizacji z nimi (w sensie, nie że lekceważyłam, broń borze, tylko po prostu nie ściganie było celem nadrzędnym). Oczyściłam głowę z paraliżujących myśli o miejscach, pudłach i konkurowaniu z innymi (dzięki MKON!). I to była super sprawa. Rano tylko w strefie zmian (którą notabene miałyśmy na wyłączność z dużą przestrzenią dla siebie, dziękujemy organizatorom) zmierzyłam wprawdzie zawodniczki wzrokiem i nawet nieświadomie zaczęłam się do nich przyrównywać, ale szybko się opamiętałam i wróciłam do siebie. Do swojego roweru, swojej skrzynki z narzędziami i do własnych myśli. Nie one, dziewczyny, ja tu jestem najważniejsza! Choć zdecydowanie, muszę lepiej panować nad przedstartowymi emocjami. Skupienie, ale też wielkie roztargnienie i gapiostwo, ekscytacja i zdenerwowanie obok zwykłych łez, które po prostu same zaczynają płynąć na myśl o zbliżającym się wystrzale startera, bolący brzuch, uczucie przyduszania pianką… Stres. Bo! Umówmy się, to nie jest normalne. To nie matura czy rozmowa o pracę! To tylko zawody! Które przypomnę sama wybrałaś, do których się sama przygotowywałaś kosztem innych mniej lub bardziej ważnych rzeczy, za które sama płacisz i na które z drugiego końca świata przyjechałaś. Tylko zawody!
Pięćsetdziesiątka
No dobra. Była jedna rywalka, z którą chciałam się ścigać. Mocna (poprawiła się o pięć minut z zeszłego roku), ale do łyknięcia. Jeszcze nigdy z nią nie wygrałam, a moja życiówka (sprzed 3 lat wprawdzie, ale życiówka) znacznie odstaje od jej możliwości. To pięćsetdziesiątka. 510. 5:10. Pięć godzin i dziesięć minut – taki był cel na zawody w Suszu. To z takim czasem chciałam się ścigać, skupiając uwagę przede wszystkim na sobie, to taki wynik na mecie (dziś wiem, że zakładany ze sporym zapasem) chciałam osiągnąć. I wiedziało o tym tylko kilka osób (nie wszyscy chyba wierzyli) – nienawidzę presji i pĄpowania balonika, dlatego było szeptem. I pewnie teraz tak zostanie po cichu, choć nie ukrywam, psst morda w kubieł, że marzy mi się czwórka z przodu.
Oprócz wygrania z pięćsetdziesiątką, miałam też inne założenia. Po pierwsze: jedz. Dotarło wreszcie do łba, że na nic mordercze treningi przed oraz zaciskanie zębów już w trakcie, jeśli nie będzie stałego zasilania energią. Aby to wszystko zagrało i aby mieć siły na cały wyścig – trzeba przede wszystkim jeść! Ja wiem, że to oczywiste i że uczą tego w przedszkolu, ale już nie raz adrenalina albo zmęczenie, albo jedno i drugie razem wzięte odbierały mi mózg na zawodach. Że potem, że przecież nie jestem głodna, że nic dzisiaj nie przełknę, że po co. A więc najważniejsze: bez względu na wszystko, żryj kobieto, żryj! Przygotowałam sobie cztery żele na rower, dwa na bieg i jeden rezerwowy w supporcie. Po drugie: pij! Też niby oczywiste i wszystkie przedszkolaki wiedzą, ale w tym upale, trzeba było naprawdę szczególnie uważać na odwodnienie oraz dbać, by w bidonach nie było pusto. I dopiero po odhaczeniu tych dwóch najważniejszych, warunkujących spełnienie pozostałych założeń, mogłam przejść do realizacji następnych. A więc standardowo – moje ulubione założenie startowe – dzida na rowerze. Nie wypierdziel się i pamiętaj, że ty wciąż nie potrafisz jeździć. Oraz jedz i pij. Oczywiście popłynąć też chciałam ładnie, w bieganiu bardziej na cud liczyłam (nie nastąpił), ale również chciałam wyjść z niego z twarzą. No niestety, nie wszystko się udało, zwłaszcza punkt ostatni. Ale czytajcie dalej.
Przemoc – niemoc
Już nie wiem co bardziej pamiętam z pływania, czy fakt jak cieplutko było mi w piance, czy to, że przez pół godziny okładali mnie współzawodnicy. Bo w wodzie to nastąpiła prawdziwa przemoc. Dużą jestem dziewczynką, niejedną pralkę widziałam, niejedną przeżyłam wychodząc z niej zwycięsko. Ale to, co działo podczas pływania w Suszu, to takich rzeczy to ja jeszcze nigdy. I gdyby to choć na pierwszych dwustu metrach było, to bym zrozumiała. Ale nie, pralka non stop!
Całe wielkie jezioro do dyspozycji, tyle metrów wolnego z przodu, z tyłu i z boku, wszędzie można płynąć! Tylko czemu akurat tam, gdzie ja i czemu na raz pięćdziesiąt osób? Nie wiem. W głowę, po brzuchu (przyznam, że to wymagało już sporej sprawności, by sięgnąć), plecach, ramionach i twarzy. Nogami, rękami, głową mnie bili. Z prawej i lewej strony. Czysta jatka. Oczywiście uciekałam z tego piekła, kiedy naprawdę było gorąco, ale potem znowu pokusa złapania bąbelków pchała mnie do ludzi i znowu dostawałam w łeb. Na dodatek naprawdę było ciepło, ciężko mi było złapać rytm, marzyłam, by wreszcie ściągnąć czepek i piankę, gdzie ten brzeg, niech się to już skończy! Źle wspominam pływanie, 35 minut to chyba ciut poniżej moich możliwości i oczekiwań (choć w przedstartowych kalkulacjach operowałam właśnie takim wynikiem). Nic to, trzeba zapierdalać dalej i po prostu pływać szybciej.
No nie no, znowu ty!
Z tym rowerem to jest u mnie tak, że ja zawsze mam obawy zanim na niego wsiądę. Żeby nie powiedzieć, że z pewną taką nieśmiałością wpinam się w pedały. Ale potem, jak już usiądę, jak wrzucę odpowiedni bieg, jak się wygodnie umoszczę na leżaku, to potem jadę już bez żadnych zahamowań! :)
Oczywiście jest ciężko, bolą uda, czasem muszę odpuścić, by na moment złapać oddech, ale jest coś w tym rowerze takiego (i nie są to tylko wysokie stożki), co pcha mnie do przodu. I każe cisnąć non-stop. Niemaniemogę! Starałam się, by na prostej Garmin pokazywał okolice 38 km/h lub więcej, wciąż dużo tracę na zakrętach i nawrotkach (technika głupcze!) i trzeba nadrabiać w ten sposób. I wychodziło! Trasa kolarska w Suszu jest bajeczna, nawet z tym legendarnym odcinkiem po kocich łbach. Zamknięty ruch, aksamitny asfalt, w większości długa prosta i mniej lub bardziej delikatne hopy. Jako, że z podjazdami nie mam większych problemów, a suskie zjazdy są bardzo przyjemne, ta trasa raczej mi sprzyjała. A uczucie, gdy wyprzedzasz panów na dyskach i to kilkukrotnie, bo przecież zaraz się zrywali nie dopuszczając do sytuacji, by kobieta ich biła i znowu byli (acz niezbyt długo) z przodu, rozkoszne! A potem po kilku minutach ja ich znowu hyc. No nie no, znowu ty! Powiedział mi jeden. Hihi. Że niesamowite dodał.
Z roweru – 90 km w 2:32 ze średnią 35,2 km/h – jestem bardzo bardzo zadowolona i dumna. I wybaczcie, ale ja jeszcze przez jakiś czas będę głośno to przeżywać oraz jarać się tym wynikiem! Oczywiście kolarze i wytrawni triathloniści powiedzą, że wielkie mi co i nie ma się z czego cieszyć. Że oni na szosie robią takie rzeczy i że to tylko zasługa czasówki. Jasne, zdaję sobie z tego sprawę. Ale dziś, dla mnie, te osiągi są po prostu KOSMICZNE! Zrobiłam wielki postęp i chyba powoli dorastam już do Czesława i nie musi się mnie chłopak wstydzić. Osiągnęłam to ciężką pracą, tysiącami kilometrów i godzinami spędzonymi w siodle. Bez żadnego wsparcia trenerskiego, na wyczucie, z internetu i książek, pod pogodę i samopoczucie. I po prostu najzwyczajniej w świecie, tak po ludzku, cieszę się, że widać tego efekt! Tak bardzo cieszę, że chyba zrobię z tego nawet osobny wpis :)
Miałam kilka chwili słabości na bajku. Druga pętla, pod wiatr, zgubiony jeden żel i zmartwienie czy dotrwam. Oj, jaka była wtedy pokusa, by pociągnąć się za kimś. Usiąść na kole, odpocząć, zebrać siły na resztę wyścigu. Chociaż kilka metrów, na moment – zaczęło coś mi gadać w głowie – na jeden mały momencik. Przecież inni draftują, pociągi jeżdżą jak na Centralnym, poza tym nikt tego Bo nie zauważy, a sędziowie daleko. I wiecie co? Pogoniłam diabła co mi tak podpowiadał! Spierdalaj mu powiedziałam. Zebrałam się, zmobilizowałam, zacisnęłam dłonie na rogach kokpitu i napierałam dalej. Dziś czuję szczerą satysfakcję, że się nie poddałam i że przejechałam wszystko o własnych siłach. I to jak przejechałam! A parówkom współczuję, że do końca sezonu muszą żyć ze świadomością, że są luzerami i oszustami.
Ale ale! A czy wspominałam, że bez większych problemów trzykrotnie chwyciłam w locie bidony z wodą od wolontariuszy? I zgrabnie uzupełniłam ten na kokpicie? Oraz, że się nie już wypinam na nawrotkach? Możecie mi wierzyć lub nie, ale z tego jestem równie dumna co prędkości przelotowych. Jeszcze tylko nauczę się wsiadać i zsiadać na bosaka i na serio przestanę być Bożeną triathlonu.
Bezradność
Tak ładnie żarło i zdechło, powiedziałaby teraz moja pani z liceum. Bo przechodzimy do mniej radosnej części relacji czyli rzecz będzie o biegu.
Wiedziałam, że szału z moim bieganiem nie ma. Brak obiegania, brak szybkości i lekkości (hłe hłe), którą kiedyś czułam. Udawało mi się wprawdzie na treningach biegać ciągły po 4:50, ale było to raczej na styk, zero zapasu i zawsze na świeżości, a nie po rowerze. Zakładałam więc, że półmaraton w Suszu pokonam w 1:45-1:50. Plan był, by jak najdłużej utrzymać się w okolicach 5:00. Jakże optymistyczny to był plan! I jak bardzo nierealny.
Zmęczenie po rowerze (eksperci powiedzą, że to mocny rower był najważniejszą przyczyną biegowej zapaści), niemiłosierny upał i najzwyklejszy brak biegowej formy – dały druzgocący efekt. Bardzo było ciężko. Polewałam się wodą, po raz pierwszy w życiu lód na kark upchnęłam (za mądrą radą Maćka próbowałam też kostki umieścić w okolicy pachwin ale wylatywały skubane nogawką), pod każdą kurtynę wodną wbiegałam, starałam się szybciej, no ale nie dawało rady. Nie miałam siły walczyć, czułam się bez szans.
Pamiętam pomyślałam nawet – a potem Bo będziesz sobie wyrzucać czemu nie pobiegłaś szybciej, przecież mogłaś. Otóż nie mogłam. Gdym mogła to bym pobiegła. Przestałam patrzeć na zegarek, tempo nie miało już znaczenia. Jedyne z czym walczyłam, to z pokusą przejścia do marszu, nie udało się dwa razy, przy punktach odżywczych. I gdyby nie fantastyczni wolontariusze (im też było ciężko, a świetnie dawali radę), kibice (z którymi niestety nie miałam już kontaktu), mieszkańcy Susza polewający nas wodą z węży ogrodowych i organizujący partyzanckie punkty odżywcze (dziękuję!), to albo bym naprawdę tam ómarła, albo do tej pory biegła. To było prawdziwe piekło, jeszcze nigdy chyba tak nie cierpiałam, nie walczyłam i nie upadałam. Tak bardzo byłam bezradna niewiedząc jak sobie z tą niemocą poradzić.
Potem okazało się, że upał zbierał naprawdę spore żniwa. I że nie tylko mi odebrał siły na biegu. No ale jednak mnie ograbił najbardziej! I trochę niestety myślę, że jednak za mało walczyłam, że odpuściłam i nie dałam z siebie wszystkiego… Fatalne to uczucie. Źle mi z tym i już nigdy, absolutnie nigdy nie chcę się tak czuć!
Na metę wbiegałam ze łzami w oczach. Łzami zmęczenia i ulgi, że to cierpienie wreszcie się kończy. Ale też ze łzami szczęścia (zwłaszcza jak zobaczyłam na zegarze wynik 5:09) i wzruszenia, że jednak dałam radę. A potem oparłam się tylko o bramę, nogi się pode mną ugięły, jakieś mroczki przed oczami chyba… i poleciałam w dół.
Noo, wylądowałam w tym sławnym namiocie medycznym i na żółtym materacu, na którym wcześniej leżały same tuzy polskiego triathlonu :) A jak już doszłam do siebie (odmówiłam kroplówki, wolę jedzenie przez buzię niż żyłę) to troszkę się nawet wytarzałam w tym materacu, niech moc przejdzie na mnie :)
Mój ostateczny czas to 5:09, pięćsetdziesiątka łyknięta. YES! Dodatkowo zajęłam 10-te (ostatnie z nagradzanych) miejsce w OPEN i 1-sze w kategorii.
Cel został osiągnięty, ale chyba tylko dlatego, że okazał się być mało ambitny… Grzechem byłoby się jednak nie cieszyć z takiego wyniku. Cieszę się, a jak! Ale też grzechem będzie, jeśli nie wyciągnę z tego odpowiednich wniosków. A raczej jednego wniosku: żeby biegać trzeba biegać. Trenować, wychodzić poza strefę komfortu, cisnąć. Jak rower. I jeszcze nie zrobić sobie przy tym krzywdy (to już troszkę trudniejsze). Nie wiem czy w tym sezonie bieganie jest jeszcze do uratowania, w sumie to przecież nawet tak miało być, że biegam rozruchowo, niech jaknoga okrzepnie. Ale jak już kiedyś, wreszcie, w przyszłości gdzieś, w odległej galaktyce zacznę biegać. To normalnie strach pomyśleć, co ja jeszcze nawyczyniam w tym triathlonie! :)
Dziękuję: Veloart, Huub, Natural Born Runners, Zeropoint.