Jak zapewne wszyscy wiedzą, każdy szanujący się triathlonista przynajmniej raz w roku zalicza obóz kondycyjno-treningowy (zasada nr 47). Oczywiście za granicą i oczywiście w górach. Oj, poszybowałam w rankingach triathlonowych zajebistości, bo nie dość, że w lutym tyrałam na Fuerteverturze, tak teraz jeszcze odwiedziłam alpejskie Livigno. Gdzie trenowałam na wysokości 1800 m n.p.m., co przyznam, było doznaniem szczególnym i nie zawsze przyjemnym.
Uwielbiam góry. Widzieć, chłonąć i czuć tę ich wielkość. Taka malutka wtedy jestem. A one ogromne, silne i nieprzewidywalne. A kiedy mogę sobie jeszcze tam pohasać (ale nie chodzić, turystyka górska mnie nudzi, za wolno przesuwa się krajobraz), to już prawdziwa pełnia szczęścia.
Turnus zero
Wyjazd do Livigno to jeden z kamieni milowych budowania triathlonowego teamu w Rzeszowie. Razem już pływamy pod okiem Treneiro w GB Sport, zdarzały się wspólne jazdy i wypady na zawody, teraz przyszła kolej na obóz. Obóz szczególny, gdyż nad dwójką zawodników (ja i Kris) czuwało dwóch, a nawet trzech trenerów! Ha, jest się gwiazdą, ma się to życie, nie? :) Byliśmy takim turnusem zero, mieliśmy sprawdzić jak trenuje się triathlon na dość dużej wysokości, jakie warunki daje nam Livigno o tej porze roku, czy fajne trasy rowerowe i biegowe są, co z basenem. Testy wypadły pomyślnie! No dobra, może poza wyjątkiem śniegu… Ale i na niego są sposoby.
Miałam spore wątpliwości czy wyjazd na rower w Alpy pod koniec kwietnia jest dobrym pomysłem, ale chłopaki mnie uciszali i uspokajali, że spoko, damy radę. Że jeżdżą tam od kilku lat i jest piękna pogoda, a śnieg tylko na stokach leży i to nie wszystkich. Że piękna wiosna, że drogi przejezdne i że bez sensu Bo, nie jojcz, o pogodę się nie martw. Poza tym zawsze narty można wziąć, jest basen, a biegać można wszędzie. W sumie racja. Więc się nie martwiłam.
No niestety, los spłatał nam psikusa, w połowie kwietnia przyszła zima, a podczas naszego pobytu jeszcze raz o sobie przypomniała serwując nam w nocy 70-centymetrowy opad. Musieliśmy skorygować plany kolarskie zarówno pod kątem doboru tras (zasypane), jak i czasu trwania treningu, który w niskiej temperaturze (acz w słońcu było przecudnie) nie mógł też trwać zbyt długo. O ile na podjazdach było jeszcze ciepło, człowiek się rozbierał i rozpinał, by w miarę suchym wdrapać się na górę, tak na zjazdach bywało już hardcorowo… Nasza kreatywność w doborze warstw i rodzaju strojów przerastała samą siebie.
Ale i tak udało się pojeździć! A gdy na trasie mijaliśmy Fabio Aru czy Michele Scarponi, to już całkiem nie miałam wątpliwości, że jestem we właściwym miejscu, na właściwym siodle i w czasie najidealniejszym z możliwych. Nie, na Passo dello Stelvio nie udało się wjechać. Poczeka, bo kiedyś na pewno zaliczę. Teraz mam przynajmniej wyobrażenie skali…
Na szczęście woda w basenie nie zamarzała. Pływanie było super. Zwłaszcza jak ma się ów basen na wyłączność, gdyż otwierany oficjalnie o godz. 10.00, był do naszej dyspozycji już od godz. 8.00. Można? Można. Czyściutki (po dnie nocą chodził odkurzacz, sama tafla wody przykryta była specjalną folią), nowiutki, a w szatniach oprócz suszarek do włosów to nawet prostownice były! Pewnie hihi dla mokrych Włoszek.
Przytykanie level hard
Wiedziałam, że będziemy wysoko i że inaczej trenuje się w takich warunkach. Coś tam mówili, coś czytałam, poza tym śmigałam już kiedyś na desce w tych okolicach. Ale że to będą takie doznania, to w życiu bym nie przypuszczała. Po pierwszej długości na basenie czułam jakby mi ktoś zabrał tlen. Jakbym pod wodą na wdechu płynęła, i to 50 m. Oddajcie mi mój tlen! Zdejmijcie tę cegłówkę z klatki piersiowej, która nie pozwala mi oddychać! Po nawrocie ciemno przed oczami… Noo, śmiesznie było. Nasze miny musiały być bezcenne. Treneiro szybko zmodyfikował plan i powydłużał limity o 5-10 sekund, bo zeszlibyśmy w tej wodzie szybciej niż trwa strzał startera. Choć w sumie ja i tak ómierałam. Nie dość, że ta cegłówka na klacie, to jeszcze naprawdę spore objętości (średnio 4-5 km za jednym zamachem, a bywały dwa treningi dziennie) – wystarczyło, abym się nie raz popłakała ze zmęczenia, braku sił, tchu i bezradności, że nie da rady szybciej. Oj, były dramaty. I lekcja pływania jaka jeszcze nigdy.
Albo pierwszy wyjazd na rower. Luźno, po płaskim, na kole, a tu znowu ta cegła, przytykanie i brak tchu. Gdzie jest mój tlen? Oddawać! Czy bieg na zakładce, po 7 kilometrach moje ciało kategorycznie odmówiło współpracy. Pierdolę nie biegnę powiedziało. Nie i już, nie dam rady! Na skiturach nie było inaczej. Co 10 metrów postój na złapanie tchu (i fotkę).
Po kilku dniach to się już trochę unormowało, zwłaszcza na rowerze, wtedy jednak doszło nakładające się zmęczenie i weź tu człowieku trenuj. A tak na marginesie, to uwielbiam takie obozowe styranie treningami. Że człowiek samoczynnie przechodzi w stan: spanie, jedzenie, trenowanie, spanie. Trenowanie, jedzenie, spanie. Nawet komputera nie ma sił otworzyć. A za oknem piękne góry.
W 6 dni zrobiliśmy ponad 23 godzin treningu + dwa wyjścia w góry na skitury. I raz na lody. Oczywiście, gdyby nie pogoda, byłoby więcej roweru, ale i tak nie narzekam. Na tej wysokości – wykonaliśmy naprawdę kawał dobrej roboty. Oby oddało w sezonie. Dziękuję Trenerom: Bartkowi (tak wiem, więcej luzu w wodzie i wyżej łokieć) oraz Patrykowi (cały czas ćwiczę sobie te różne techniki kręcenia). Za rok wracamy, już większym składem i 3 tygodnie później. Stelvio drżyj!