Już po pierwszym treningu kolarskim na Fuerteverturze zrobiłam proste obliczenia. Chłopaki (nie licząc Mikołaja, to jest rowerowy kosmita) są ode mnie jakieś 40% lepsi. Widać od razu: dobrze czują się w peletonie, odważniej zjeżdżają, mocniej potrafią docisnąć na płaskim. 20% muszę więc nadrobić głową i siłą woli – przekalkulowałam – spox, dam radę, tu jestem mocna. I pozostaje już tylko 20%, które po prostu muszę wyjeździć :) Choćbym miała ómrzeć, nie odpuszczę i nie dam im odjechać. Choćbym tyłek miała sobie odparzyć, uda zakwasić i łydki zmasakrować, nie poddam się i będę walczyć. Postanowiłam.
I walczyłam. Powiecie, głupie to, po co równać do facetów i oglądać się na innych, na treningu się nie ściga i nie popisuje. Poza tym, to jednak aż 40%! Niby racja, i pewnie lepiej skupić się na sobie („trzy dobre skoki”), na własnych słabościach oraz próbie ich pokonywania. Pewnie tak… Ale co zrobię, jak nic nie zrobię, że tak nie potrafię? Że na bajku nie ma dla mnie skuteczniejszej motywacji niż trening z lepszymi? I dopiero wtedy wychodzi, na jak wiele mnie stać. Że nie ma rozkoszniejszego odczucia niż jazda z nimi jak równa z równym czy nawet (nie powiem, zdarzało się) wyprzedzać na trasie? Naprawdę się zawzięłam. Naprawdę bardzo cisnęłam i sumiennie pracowałam na każdym kilometrze. To były najmocniejsze treningi kolarskie w moim życiu ever. Starałam się jak chyba jeszcze nigdy :) I wychodziło! A gdy wychodziło, to była frajda i jeszcze większa moc, by cisnąć bardziej. Perpetuum mobile normalnie, kocham rower!
A rower na wyspie też miałam niczego sobie. Z całym szacunkiem do Kuby, dużo razem przeszliśmy i łączy nas więź szczególna, ale jednak karbonowa szosa (z wypożyczalni, Orbea Orca) wjeżdża w całkiem inny wymiar kręcenia… (Tak, szukam teraz i kupuję budżetową szosę z wungla) (choroba jest nieuleczalna).
Trasy kolarskie na Furteverturze są wymagające. Zwłaszcza jak wieje. A bywał i taki wiatr, że nawet zjeżdżać było ciężko, więc średnia prędkość raczej nie oddaje istoty sprawy. Podjazdy są długie, miejscami naprawdę niekończące się i nawet dość strome. Zjazdy – jak dla mnie – trudne technicznie. Długo trwało zanim się odblokowałam (a i tak nie do końca), nie łapałam za hample, odważyłam złożyć w dolnym chwycie i po prostu mknęłam w dół. Tutaj jeszcze wiele, naprawdę wiele pracy przede mną. Aczkolwiek rekord prędkości jest! 69 km/h :) (nie śmiać się, naprawdę były kręto i stromo, poza tym wciąż się bojam). Muszę popracować również nad kadencją (większą) i nauczyć się dłużej trzymać w peletonie, gdy ten mknie 46 km/h. Z podjazdów jestem dumna.
Jak wspomniałam, jeszcze nigdy tak dużo i tak intensywnie oraz ambitnie nie kręciłam na bajku. Wjechałam chyba w ciut wyższy stopień kolarskiego wtajemniczenia – hihi, kolarze pewnie mają teraz niezły ubaw – ale naprawdę czuję, że zrobiłam spory postęp. Dumam, że może to jedynie zasługa karbonowego bajka, albo też obozowa adrenalina trzymała mnie i nie pozwalała odpuścić. Albo chłopaki cienkie jak dupa węża? :) (mryg) Wierzę jednak, że to praca na trenażerze przynosi efekty i kurde naprawdę warto kręcić po te 7-8 godzin na stojaku w tygodniu. Bo jest #OZD.
W ogóle rower to jest zajebista sprawa, a zimą taki (nawet tygodniowy) wypad na kręcenie w ciepłych krajach to najlepsza rzecz, jaką można sobie wymarzyć w okresie przygotowawczym.
Liczby: 422 km, 5263 m przewyższenia, 16 godz. 12 min. Satysfakcja: miliard.
Pierwsza część opowieści tutaj. Ciąg dalszy nastąpi.