Nie ma nic gorszego niż zrealizowany w 100% plan treningowy – mawia mój kolega. A to jest bardzo dobry i doświadczony biegacz, swoje już w życiu przebiegł i nie może się mylić w tej kwestii. W 100% nie może się mylić. Że takie sztywne trzymanie się rozpiski bez uwzględniania aktualnej dyspozycji, warunków pogodowych czy chociażby pojawiającego się nistąd nizowąd lenia, może bardziej człowiekowi zaszkodzić niż pomóc.
Czyli… Znowu. Jak ja to robię, że mi tak zawsze wszystko wychodzi i idealnie się układa zgodnie z obowiązującymi zasadami?
No normalnie, sama nie wiem… Bo zdecydowanie moje treningi nie za wiele miały ostatnio wspólnego z planem. Dość kreatywnie i elastycznie było, raz słuchałam za bardzo siebie, raz innych. W którąś niedzielę na przykład wybiegłam na 'planowe’ 15 km, to „co będziesz Bo biegać tak krótko (w sensie, że jak z małym piwem, nie opłaca się), zrób z nami całą pętlę ok. 24 km” powiedzieli chłopcy. Pętla okazała się mieć 32 km, a ja przepadłam wraz z nimi na ponad 3 godziny i o mało nie kitłam na trasie z głodu i pragnienia szukając ratunku w przydrożnym wiejskim sklepie, w którym dziękibogu mieli Powerada i to nawet mojego ulubionego zielonego. Kiedy indziej miało być 10 km biegu ciągłego w drugim zakresie. Ale skoro dyszkę biegałam już ładnie tydzień temu, to może spróbuję wydłużyć ten dystans choćby o kilometr? I wydłużyłam o dwa, spontanicznie zmieniając też WB2 na BNP dodając mocne przygazowanie w końcówce. Przecież muszę uczyć swój organizm jak wykrzesać siły na finiszu, nie? Sobota miała być z kolei dniem ćwiczeń (deski, pośladki i te sprawy). Ale skoro pływałam rano, a potem zaliczyłam mocne interwały (też ciut zmodyfikowane), to co będę stabilizację robić na zmęczeniu? Jeszcze się kontuzji nabawię jakiejś. Innym razem niechcąco wstało mi się rano na basen myśląc, że to środa. A jak już człowiek wstał, to przecież żal nie popływać, nawet jeśli wieczorem biegać ma coś mocniejszego. Potem coś mi szczykało w nodze, więc całkowicie odpuściłam dwa treningi biegowe. Do dziś nie mogę wyjść z podziwu i zdumienia, że do mojej kontuzji/przeciążenia podeszłam tak zdroworozsądkowo. Wierzcie lub nie, ale to się nie zdarza, abym z powodu jakiegoś tam głupiego bólu odpuszczała bieganie. Jak nic dojrzała nam ta Bo i zmądrzała. Kto by pomyślał… Następnie przeziębiłam się – kaszelek, katarek, gardełko, dziwne uczucie dla kogoś kto nie zwykł chorować – więc w zastępstwie biegania outdoor, coś tam lekko pokręciłam z Cubą pod dachem.
I to tylko przykłady mojego kreatywnego podejścia do planu treningowego. Który dodam, jest złym planem treningowym, bo przygotować ma mnie jedynie do kwietniowego maratonu, a nie do jakiś tam po drodze połówek, czy wiadomoczego w przyszłości. Ale przecież ja się znam, wiem co robię, o taperingu słyszałam, poza tym jaka to trudność w dni, które nie biegam wsiąść na rower lub popływać. Żadna.
No ale z jednego jestem dumna. Kurtyna! Odpoczywam i regeneruję się, z czym – co niektórzy wiedzą – miałam do tej pory mały problem. Nie mówiłam, że zmądrzała? Jeden dzień w tygodniu nie robię nic. Poza tym na masaż chodzę co poniedziałek („piękne długie mięśnie, to dar, takie mięśnie” powiedział mi pan masażysta Darek), w solankach się moczę oraz dużo śpię. Pan Darek masażysta (megapozytywna osoba, zasługuje na osobny wpis, jest kolarzem, triathlonistą, ma ogromną wiedzę o sporcie wyczynowym i wytrzymałościowym i na dodatek straszna gaduła) powiedział mi jedną rzecz o odpoczynku. Zacytuję: jeśli masz stać, a możesz siedzieć – usiądź, jeśli masz siedzieć, a możesz się położyć – kładź się, jeśli masz leżeć, a możesz zasnąć – śpij. Ponoć to stara kolarska zasada dotycząca regeneracji. Kolarz ze mnie żaden, ale zaczęłam się stosować.
Za 3 dni Półmaraton Warszawski. Czy to ja pisałam ostatnio, że jakoś się specjalnie nie przejmuję tym startem? Jeśli ja, no to się zmieniło. I to bardzo. Stresa mam strasznego, denerwuję się, martwię, czy dam radę i co będzie (oczywiście koniec świata) jak mi nie wyjdzie. Pobiec asekuracyjnie czy zaryzykować i w trupa? Z zającem czy bzz? Jeszcze ta pogoda. O problemie więc w co się ubrać nie wspomnę nawet, a kolorystyka to już dawno zeszła na plan dalszy.
A tak w ogóle to jakiś okres zwątpienia przeżywam ostatnio, że za ambitnie, za bardzo i za wysoko mierzę. Może nie od razu, że do dupy jestem (bez przesady!), ale że taka mała, słaba, spowolniona… I wcale nie piszę tego po to, aby mnie pocieszać.
Naprawdę ;)