Z medalami jest jak z facetami. Co z tego, że ładny i przystojny, jak nie za wiele znaczy i dawno już zapomniałam. Albo przeciwnie, bardzo wartościowy i cenny, ale niestety plastikowy, niezbyt urodziwy, no i ta wstążka jakaś niespecjalna? ;) Na szczęście są też takie, co i ładne i wartościowe. Medale oczywiście. Choć z uszeregowaniem ich wcale łatwo nie jest – każdy niesie ze sobą inny ładunek emocjonalny, inną chemię i przeżycia oraz różne osiągi sportowe.
Trzy nieprzespane noce, kilkanaście przetasowań w zestawieniu, godziny poświęcone na przypominanie, czytanie poprzednich wpisów oraz przeglądanie zdjęć z biegów i wertowanie wyników. Wzruszeń i łez było hoho. Analizowanie awersów i rewersów medali, wsłuchiwanie się w dźwięk pobrzękiwania ich o siebie, mierzenie długości i szerokości tasiemki oraz fotografowanie ich moim profesjonalnym, milionpikselowym i dwuobiektywnym sprzętem. Gdybym wagę kuchenną miała, to pewnie bym je jeszcze ważyła.
Dobrze, że nie biegam, to choć czas mam na takie durnoty;) Było ciężko, ale oto jest. Lista moich najlepszych, najładniejszych i najbardziej znaczących medali biegowych. Top 10. Oraz niechcąco takie podsumowanie biegowego sezonu startowego 2012.
10. Bieg górski w Iwoniczu Zdroju (7 km)
Sam medal – nie oszukujmy się – licheńki, plastik z jakąś tam naklejką. Nawet nie wisi z innymi, tylko w szufladzie zamknięty leży. Ale w zestawieniu znalazł się przede wszystkim ze względu na szok, którego doznałam w Iwoniczu. To jakaś masakra są te biegi górskie, myślałam między jednym sapnięciem a drugim wspinając się na górę Przedziwną oraz zjeżdżając zeń po błocie. Masakra. Kto by pomyślał, że po tak dramatycznych przeżyciach, będę chcieć gór więcej, i jeszcze więcej? 10-te miejsce w zestawieniu na zachętę.
9. Bieg Sokoła (10 km)
Ładny, choć niezbyt wielki medal oraz pudło i pierwsze miejsce w kategorii wystarczyły, aby w zestawieniu znaleźć się na dziewiątym miejscu. Plecak wygrałam, który do tej pory leży w szafie nietknięty. I dyplom z przekręconym nazwiskiem. Oto i sokół (orzeł?) z rozłożystymi skrzydłami bez rewersu.
8. Półmaraton Jurajski
Prawie jak koniczynka z Lilou, tylko ciut większa. Choć według niektórych to liść dębu. Ładny, duży medal, a i bieg oraz mój rezultat też niczego sobie. Pierwszy nocleg na hali przed biegiem, dużo pozytywnych emocji w trakcie oraz bro na jego zakończenie. Ósme miejsce za śliczną zieloną tasiemkę.
6. Półmaraton Rzeszowski
Sam medal bardzo bardzo. Na tyle bardzo, że powtarza się w zestawieniu i występuje raz jeszcze, bo to ten sam cykl biegów był. A półmaraton ważny przede wszystkim za najlepsze na świecie transparenty mię dopingujące, za trasę pod oknami i pracą swą niemalże, za striptiz na ósmym oraz fantastyczną końcówkę. I podium. Te wygrane słuchawki jabra też są super. Teraz jak nie biegam, to chodzę sobie w nich po domu.
5. Bieg górski pod Radziejową (24 km)
Mój pierwszy taki prawdziwy, dłuższy bieg górski. Było szybko, deszczowo, magicznie i radośnie. Piąte miejsce w zestawieniu za kształt, wagę i wielkość medalu. Choć – jak dla mnie – ciut na nim za dużo wygrawerowanych napisów. Życzę sobie jednak jak najwięcej takich górskich blaszek w kolekcji.
4. Bieg 2,4 Dolin (35 km)
Ten bieg wspominać będę jako miejsce, w którym po raz pierwszy tak na serio zamarzyłam o górskich biegach ultra. (Hehe „pomarzyć na serio” – takie rzeczy tylko Bo). Start po ciemku, deszcz na Jaworzynie, parujące góry nad ranem i ogromna satysfakcja na mecie oraz chęć więcej. Nie wiem czy za rok, czy za siedem, ale na pewno będzie więcej ;) A medal, mimo, iż uniwersalny – dla wszystkich biegów w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy ten sam – to bardzo go lubię. Duży, kolorowy, ciężki, na szerokiej wstążce. I z dziurką, przez którą do zdjęcia spoglądać można ;)
No i teraz jest problem z pierwszą trójką. Bo albo medale cudne, albo biegi niezwykłe. Niech będzie więc jednak tak.
3. Półmaraton Warszawski
Prawie wszystko co z tym biegiem związane – było dla mnie biegowym rozdziewiczeniem. Pierwszy półmaraton, pierwsza taka wielka impreza masowa, pierwsze zające i punkty odżywcze na trasie, pierwsi kibice oraz ta sławna euforia biegacza po wszystkim. I folia na mecie, zawsze chciałam taką folię dostać. Poza tym ja naprawdę pobiegłam tam bosko. Jak dynamit leciałam 30 cm ponad chodnikami, lub wyżej nawet. I tak szczerze, to ten medal jest chyba najfajniejszy ze wszystkich. Jest przeogromny, ciężki, z kolorową wstążką z napisem. Trochę dziwią wprawdzie uwiecznieni nań biuściaści okularnicy, ale i tak jest piękny.
2. Cracovia Marathon
Maratoński debiut. Spełnienie marzeń oraz udowodnienie sobie, że jednak jestem ktoś. Debiutu się nie zapomina. Zwłaszcza, gdy bieg w ukochanym Krakowie, a plan zrealizowany z 8 minutami zapasu. W konspiracji dodam. Sam medal równie urodziwy – duży, ciężki i taki klasyczny, z laurowym wieńcem. A na nim – nie wiem skąd – plamka jakaś. To na pewno wyschnięta łza szczęścia. Przebiegłaś Bo maraton – teraz możesz wszystko. Ta głupia i banalna myśl naprawdę potem w kilku nieciekawych momentach pozwalała mi nabrać dystansu i kazała nie przejmować się idiotami.
1. Maraton Warszawski
Zwycięzca. Zupełnie jak ja 30 września. Same pozytywne emocje i wspomnienia mam z tego maratonu. Mojego drugiego maratonu. A bałam się przeogromnie. Stuprocentowa realizacja planu, życiówka, finisz ładny i piękna (zwycięska) walka ze sobą na trasie. Zostałam Bohaterką pełną gębą, bez żadnej ściemy i marszu. I jaka ja szczęśliwa byłam po wszystkim! I jak mi wszyscy potem gratulowali! I ta fotka z mety jaka radosna! Medal przecudny, duży, kolorowy o ciekawej, niebanalnej kompozycji z motywem nawiązującym do szarfy na mecie oraz Kosza Narodowego. No i dziurkę ma, a nawet dwie ;) I podpisali mię. I za to wszystko zdecydowanie Number One.
Przebiegłam dwa maratony, mogę wszystko. Czasami wciąż tak myślę. I co najgorsze – wierzę ;)