Taki mi się poetycki tytuł wymyślił. Ale o tym spokoju i szaleństwie później, a Bieg 2,4 Dolin dlatego, że biegliśmy 1/3 długości Biegu 7 Dolin, więc 7 dzielone na trzy…. Choć tak nie do końca było to 1/3, bo dystans liczył dokładnie 35,6 km, i tych kilka kilometrów (zwłaszcza ostatnich po asfalcie) naprawdę robiło różnicę.
Nie będę pisać, jak bardzo podekscytowana byłam tym startem – to oczywiste, byłam niezmiernie. Po raz pierwszy w nocy, po raz pierwszy tyle kilometrów w górach i wg przewidywań – po raz pierwszy – taki długi nawet i 5-godzinny biegowy wysiłek fizyczny. Miałam więc rozterki nie tylko logistyczne (co, oprócz rac, do plecaka spakować), modowe (jak się ubrać), jedzeniowe (czy śniadanie jeść o godz. 1 w nocy, czy dzień wcześniej, wieczorem o godz. 21 i czy na żelach pociągnę tyle czasu), ale też sporo pytań dotyczących samego biegania i strategii na te zawody. Innymi słowy nie za bardzo wiedziałam jak rozłożyć siły, aby ten start był po prostu mocniejszym treningiem, który swoje zrobi i równocześnie pozwoli mi dobrze zregenerować się przed Maratonem Warszawskim.
Ale od początku. Do Krynicy przybyliśmy w piątek po południu. Faktycznie wszędzie ci biegacze. Odebraliśmy pakiety startowe (koszulka techniczna, taki plecak-worek z logo Festiwalu, czapeczka z daszkiem, różowa!, mlekołaki, lipcowe numery Runner’s World i Men’s Health, jakieś ulotki od sponsorów, numer startowy, kolorowe worki na przepaki), zjedliśmy po darmowym lodzie od Korala (już wtedy polubiłam ten Festiwal) i udaliśmy się do naszego apartamentu tj. na halę sportową. Znowu pełno tych biegaczy. Potem była jeszcze odprawa dla ultrasów, do których zaliczyli również nas pierwszaków planujących pokonać 33 km (czyli 35,5 km). Na odprawie oczywiście mnóstwo biegaczy, charakterystyka trasy i informacje organizacyjne. Ja zapamiętałam swoje: czerwony szlak i czarny worek (w nim pojechały moje rzeczy na metę) oraz limit 5 godz. 30 min, w którym pokonać muszę drogę do Rytra. Prawdziwi ultrasi mieli bardziej skomplikowanie: kolorowe worki na konkretne etapy, różne szlaki, przepaki, punkty kontrolne, odżywcze itd. Wieczorem w apartamencie zjadłam jeszcze bułkę i jogurt, spakowałam plecak i przygotowałam stylizację ciuchową na bieg, aby już o 21.30 leżeć w śpiworku ze stoperami w uszach czekając, aż Morfeusz weźmie mnie w swe objęcia. Nie zeszło mu długo. Zasnęłam i śniły mi się same głupoty.
2.00 w nocy dzwoni budzik. Ohmygod, czyli to już! Wstawaj Bo, szykuj się, przygoda czeka! Rachu, ciachu i byłam już na linii startu. Mimo, iż najpierw o godz. 3.00 startowali ultrasi na 100 km, potem po 10 minutach 66-kilometrowcy, a my dopiero o 3.20, przybyłam wcześniej – chciałam sobie po prostu pooglądać tych szaleńców. Popatrzyłam (z nieukrywanym podziwem i zazdrością) – wyglądali całkiem normalnie, ale niektórzy to mieli naprawdę fajne łydki… oraz życzyłam powodzenia tym co znam. I pooszli! A po 20 minutach my.
Spokojnie, z tyłu bez żadnego szaleństwa ruszyłam razem ze znajomymi, którzy planowali zrobić naszą trasę w ok. 5 godzin. Tupu tupu, no wolno biegniemy, tupu tupu, wolno. Bo, uspokój się, nie denerwuj, potraktuj to jako rozgrzewkę i zobaczymy co będzie dalej. Tupu tupu. Potem skręt w prawo i lekki podbieg. A oni już w marsz. No nie, tak to się bawić nie będziemy. Powiedziałam tylko „Strzałka! To ja uciekam, poczekam na Was ze śniadaniem w Rytrze”. I pobiegłam po swojemu. Noo, teraz jest znacznie lepiej. Ja chyba jednak generalnie wolę biec sama.
Ciemność widzę. Ciemność! |
I tak sobie biegłam, maszerowałam sama przez prawie cały czas. Sama, choć zawsze ktoś był w zasięgu wzroku. Najpierw była noc i wielki podbieg na Jaworzynę Krynicką. Tam głównie maszerowałam, a jak mi się już nudziło (nudne to łażenie) to podbiegałam kilkadziesiąt metrów i znowu szłam. Naprawdę spokojnie. Chłonęłam atmosferę, którą tak naprawdę trudno tu opisać. Rząd świecących czołówek za mną i przede mną, połyskujące odblaski z plecaków i ubrań innych biegaczy, chlupocząca woda w bukłakach, jakieś tam rozmowy innych, a w oddali gdzieniegdzie światła wsi lub całkowita ciemność. Pół księżyca było i sporo chmur. Z których – już na szczycie Jaworzyny – zaczął padać deszcz. Śmieszne, deszcz w świetle czołówki wygląda jak śnieg. I ten deszcz padał tak ze dwie godziny. Trochę też wiało, a i błota było wcale nietentego.
Bardzo fajnie mi się biegło. Bez szaleństw, ale też bez lenistwa specjalnego. Zapewne taką ostrożność wymuszała też ciemność i konieczność poruszania się w świetle czołówki, ale było ok. Powoli mijałam innych. Jedna kobiałka, druga, trzecia, facetów nawet nie zliczam ;) Wszyscy, których mijałam mieli dość wolne tempo, więc wydedukowałam, że powoli dochodzę do ultrasów, którzy wystartowali wcześniej. I kiedy minęłam kolegę biegnącego na 100 km, byłam już tego pewna. Zauważyłam, że osoby (oczywiście nie elita) planujące pokonać 100 km to głównie idą (nie tylko pod górę, ale i na niewielkich wzniesieniach), a biegną jedynie – ale też bardzo powoli i ostrożnie – w dół. Kurcze, to musi być bardzo nudne takie oszczędzanie sił. Ale i tak ich podziwiam, są wielcy.
Profil trasy Biegu 2,4 Dolin |
Wracając do mnie – to kiedy zrobiło się już jasno, gdy pożywiłam się bananem i trzema rodzynkami na punkcie kontrolnym i kiedy po prostu poczułam ten bieg, to jednak zaczęło się małe szaleństwo. Czyli wiatr we włosach, radość na twarzy, zbieganie susami i podbieganie gdzie tylko się da. I wymijanie, wymijanie, wymijanie. Daawaj Bo!!! Ale było fajnie. Nawet zagadywać innych zaczęłam, co nie zdarza mi się często. Ciut odpuściłam jednak, kiedy zaliczyłam jedną, kontrolowaną przewrotkę oraz zaczęłam trochę czuć kolana na zbiegach, ale i tak była radość. Przez jakiś czas miło też biegłam z Robertem z naszego teamu ;) I w takim szaleńczo optymistycznym nastroju, mając na Garminie 32,5 km dobiegłam do asfaltu, gdzie – jak sądziłam – czeka mnie piękny 500-metrowy finisz. No i był finisz, ale 5 razy dłuższy, bo przebiec trzeba było przez całe Rytro. Wszyscy już maszerowali. Wszyscy. Oprócz takiej jednej. Przejdziesz w marsz jesteś leszcz pomyślałam i biegłam do tej mety. A za metą, gupie to, ale się wzruszyłam. Że tak mi ładnie poszło, że nie umieram ze zmęczenia i że w sumie to mogłabym tak dalej…
Trasa, moja meta a ich przepak i medal |
Trasę o długości 35,5 km i łącznym przewyższeniu 2400 m pokonałam w czasie 4:14:41. Byłam (baczność) czwarta w OPEN! (spocznij). 4 minuty do podium zabrakło, chlip chlip. Gdybym się nie obijała na początku i pobiegła ten bieg, jak zawsze, na maksa…. Ojtam, i tak jest bosko i jestem bardzo zadowolona. Cieszę się, że pobiegłam swoje i że nie leniłam się na trasie (wciąż nie rozumię, jak można zawody biegać treningowo i odbierać sobie tę radość i końcową satysfakcję z dobrze wykonanej roboty?). A uczucie gdy w Krynicy, rano przed godziną 10, uciurani po kolana w błocie szukamy otwartej knajpki, by napić się bro dla uczczenia biegu, bezcenne…
Dodam jeszcze, że poważnych uszczerbków na zdrowiu i strat nie odnotowałam. Poza sporymi zakwasami (moje nózie potrzebują masażu na ASAP), jednego odcisku pod pod prawą kostką oraz zgubionych nie mam pojęcia gdzie i jak (???) spodenek.
A gdy tak po południu, kibicowałam tym, którzy w Krynicy wbiegają na metę kończąc swoje 100 km, widząc ich zmęczenie, ale i ogromne szczęście malujące się twarzach – to przez moment pomyślałam nawet, że może bym tak ja? Ale tylko przez moment tak pomyślałam. Mryg, mryg ;)