<No po prostu musi być kolejny wpis, pod którym można mi życzyć powodzenia ;)>
A więc niech się dzieje! Maratonie przybywam!
Wzięłam się w garść i już nie jojczę. Trzy razy przeczytałam wpis kgb (ależ to jest pięknie napisane! jeszcze sobie potem poczytam kilka razy) no i podbuzowana jestem! Podjarana na maxa. Leeet’s go Bo!
A czy się uda, czy nie zrealizować plan 3:45 – who cares? W końcu kamon, biegnę swój drugi maraton! (no i się znowu w tym momencie wzruszam). Ponad 2360 kilometrów przebiegniętych od stycznia, nie mniej niż cztery, a zazwyczaj pięć treningów w tygodniu, mróz, upał, deszcz, bolące biodra, kolana i stopy, zakwasy. Długie godziny przed lustrem w biegowych stylizacjach. Ciągła walka z diabłami oraz organizowanie życia, tak by zawsze znaleźć czas by potruchtać… Nie. To nie przebiegnięcie maratonu czyni mnie mocniejszą. To małe kroczki, kroki, susy, którymi się do niego zbliżam, dopiero tak naprawdę sprawiają, że rosnę.
Czy zrobiłam wszystko, aby dziś móc powiedzieć sobie, że zrobiłam wszystko? Pewnie nie. Zabrakło treningów uzupełniających i siłowych, zdarzało mi się skracać te cholerne interwały, czasem był zbyt owczy pęd, a czasem zupełna stagnacja. Ale zrobiłam naprawdę dużo. A oceniając mój ostatniotygodniowy brak mocy, może się nawet i przetrenowałam. Bo przecież zawsze musi być dalej, szybciej, więcej.
Ale lecem! Co ma być to będzie. Proponuję tak: ja w niedzielę robię swoje najlepiej jak tylko umię (i nie robię dramatu, gdy się nie uda). A Wy kibicujecie realnie bądź wirtualnie i po 12.30 ze wszystkich sił dmuchacie w stronę Narodowego. Stoi?
Aha. I będę jednak na czarno.