Gdyby tak ktoś rok temu powiedział mi, że zimą, wieczorem, w temperaturze -15 st. C zamiast pod kocem czytać książkę lub siedzieć w necie sącząc czerwone wino lub herbę z sokiem, będę biegać – to chyba pomyślałabym o tym kimś „wariat”. A dziś pomyśleć mogę tak o sobie… Bo to chyba jednak nie jest normalne…
Bieganie w temperaturze -15 st. C to już jest mały hardcore. Wiatr kłuje w twarz, oczy łzawią, łapy marzną, kominiarka zamarza… Po godzinie zimno w tyłek, kolana i uda.
I pomyśleć, że niektórzy zamierzają pobiec maraton przez zamarznięte jezioro Bajkał… (i tu mryg do wiadomokogo;). Toż tam jest minimum -20 stopni! Brrrr…
Choć tak naprawdę, to nie wiem czy większym hardcorem nie są dziewczynki, które w siarczystym mrozie paradują bez szalika, czapki i w kusych kurteczkach. Mijałam dziś takich kilka.
Tak. Zdecydowanie bieganie po mrozie to całkiem nic. Ot, takie tam wariactwo… ;)