Kocierz Extreme Triathlon – i fajrant

Niesiona falą euforii i zadowolenia po Karkonoszmanie, postanowiłam nie kończyć jeszcze sezonu, tylko wspaniałomyślnie zapisałam się na Kocierz Extreme Triathlon. Tłumaczyłam sobie – a trenerowi skutecznie argumentowałam – że dla zabawy, że aby dociągnąć sezon do końca września, a potem zrobić luz w październiku, że góry, że będzie super, że mam jeszcze ochotę na zawody, poza tym to nawet połówka nie jest itd. itp.

Po czym nastała rzeczywistość… Okazało się, że jednak jestem już ciut zmęczona sezonem, że niespecjalnie fizycznie i mentalnie ciągnie mnie do treningów, że rok temu na tych zawodach woda miała 13 stopni, na rowerze pizgało złem, w T2 ludzie odmrażali stopy, a potem taplali się w zimnym błocie na trasie biegowej. No i trochę mi się odechciało… Zresztą. Komu ja będę tłumaczyć to sportowe chojractwo podczas zapisywania się na zawody. Dżiz! Ile my byśmy wtedy ironmanów, nawet pod rząd zrobili! Ile połówek tydzień po tygodniu… Z samymi życiówkami oczywiście. No brawo.

A więc tak już ledwo ledwo dociągnęłam do tej Kocierzy. Serio ostatkiem sił i motywacji. Gdyby nie świadomość, że będzie nas fajna i spora ekipa z TriWise, że pogoda zapowiada się istnie bajecznie i że to jednak w końcu góry, to pewnie nie zebrałabym się w sobie i nie wystartowała. No ale zebrałam się i nie żałuję!

Choć co przeciorał mnie ten dystans – więcej niż ćwiartka, mniej niż połówka górskiego IM – tj. 1100 m pływania, 58 km na rowerze oraz 13 km biegu, wiem chyba tylko ja. Oraz Miłosz, który widział w jakim stanie dotarłam do domu w niedzielę wieczorem.

No trzeba przyznać, że oprócz fińskiej zlewy podczas etapu biegowego na IM, to w tym roku pogoda na zawodach jest dla mnie bardzo łaskawa. Udało się bez piorunów na Śnieżce podczas Karkonoszmana, cudownie było też i podczas Kocierz Extreme Triathlon w Beskidzie Małym. Podziękować! Kolorowo, widokowo, słonecznie, jesienno-cieplutko! Nie wiem, czy organizatorzy górskich triathlonów extremalnych widzą tę zależność, nie chcę się tu jakoś reklamować czy coś, lub wpraszać na ich imprezy, ale myślę, że nie zaszkodzi za rok sprawdzić, czy faktycznie jest korelacja pomiędzy moim nazwiskiem na liście startowej a super pogodą podczas zawodów… Ja bym tam była ciekawa ;)

KET Swim

No może oprócz temperatury wody, było idealnie. Zdecydowanie wolę pływać w polskich wodach otwartych raczej w okolicy lipca i sierpnia, no ale mamy październik i czasu nie cofniemy. Cóż, pływanie w lodowatej wodzie, podczas którego skostniały człowiek nawet nie czuje czy macha lewą nogą czy prawą ręką, gdy nie ma mowy o technice, skupianiu się na chwycie czy ułożeniu głowy, to takie pływanie naprawdę trudno nazwać pływaniem. Jest tylko walką o przetrwanie oraz naqrwianiem kończynami, by krew krążyła szybciej i by nie utracić najważniejszych funkcji życiowych.

Do pokonania mieliśmy dwie pętle pływane po trójkącie, a że startowało nas ponad 100 osób, było więc dość gęsto, co niestety nie oznaczało cieplej. Dłonie zdrętwiały mi już przy pierwszej bojce, stopy mniej więcej po minięciu drugiej. Potem powiedzmy, że jakoś się na moment ustabilizowałam i było nawet spoko, by pod koniec już mocno czuć narastający od czoła i rozlewający się jak ciasto naleśnikowe na patelni, ból głowy. Oj, były pinezki pod czepkiem i był lekki strach o przemrożenie mózgu, na szczęście chyba do większych obrażeń nie doszło – relacja napisana, więc chyba nadal tam odpowiednio styka ;)

Jeszcze tylko pokonać tę kilometrową sztajfę pod górę do T2 i można wpinać się w pedały oraz gnać dalej.

Po wyjściu z wody, gdy usłyszałam, że jestem drugą kobietą oraz kątem oka dostrzegłam, że sporo jeszcze ludzi płynie, nie powiem, że się nie ucieszyłam. Były spore obawy przed tym pływaniem, na treningach poprzedzających start miałam wrażenie, że cofnęłam się w rozwoju, dodatkowo ta temperatura i totalny brak czucia ciała podczas samego etapu – oj, mogło to wyjść znacznie gorzej! No ale mogło też pójść lepiej – pływanie cały czas jest dla mnie zagadką. Czy kiedyś odgadnę tę tajemnicę? Hehe, nie sądzę. Wg garmina przepłynęłam 1150 metrów w 20 minut, siadaj Bo, cztery minus. Na zachętę.

Przynajmniej mam cel na rower – to że jestem druga i że mam gonić pierwszą usłyszałam w ciągu tych kilku minut biegu pod górę chyba z dziesięć razy :) No już dobrze, dobrze! Zrobię co będę mogła!

KET Bike

I ruszyłam. Oprócz kamizelki oraz neoprenowych nosków na buty – oraz oczywiście stroju triathlonowego ;) – nie ubierałam na siebie nic, taka lampa na niebie, czy to naprawdę jest październik? I od samego początku raczej się nie oszczędzałam. Ostatni start w sezonie, a ja mam kalkulować, dumać i zachowywać siły na nie wiadomo kiedy? Zaskoczyły mnie co prawda początkowe hopki, gdy ledwo ledwo przepchałam korbę do przodu i było już na granicy wywrócenia się na plecy na ściance, no ale postękałam postękałam i wjechałam. Nawet jeden współtowarzysz delikatnie zasugerował, by zrzucić z blatu, bo górka jeszcze długa, co też niniejszym uczyniłam (dziękuję za radę!), oj – dużo było szarpania i rwanego tempa zanim zalogowałam się do tego wyścigu. Za dużo.

No ale szarpiąc tak i cisnąć, wzięłam i dojechałam pierwszą dziewczynę. Przez jakiś czas kontrolowałam sytuację z tyłu, łapiąc też trochę oddech po tym szalonym pościgu, by potem – uwaga, na zjeździe YOLO – depnąć i ją wyprzedzić. Być może to właśnie tam pobiłam swój nowy rekord prędkości (80,1 km/h), a być może gdzie indziej, na zjazdach podczas tych zawodów nie brałam jeńców! Nie wiem co się stało :) Może coś mi się jednak odmroziło w główce podczas tego pływania i moje strachulstwo zostało unicestwione? Oby na zawsze!

Jak na większości górskich triathlonów, trasa kolarska odbywała się w otwartym ruchu drogowym, więc trzeba było uważać, nie tylko na kierowców, ale też by się nie zgubić. Bo oczywiście nie wgrałam sobie tracka… – czy ja się kiedyś nauczę? A trasa nie była łatwa, nieoczywiste zakręty, dużo interwałowych hopek i sztywnych ścianek, miejscami kiepskawy asfalt oraz kuźwa kanały. Ococho z tymi montowanymi co 3-4 metry kanałami, które trzeba brać raz z prawej, raz z lewej strony nie ogarniam. I które oczywiście są nie po tej stronie jezdni co trzeba… Może ktoś wie, chętnie posłucham.

Długo się nie cieszyłam prowadzeniem na tym wyścigu. Po kilku kilometrach rywalka dojechała mnie – co może nie byłoby dziwne, sporo tasowaliśmy się na trasie, raz jeden z przodu, raz drugi – ale tutaj mieliśmy nie tylko konkretną moc w nogach (naprawdę szacun!), ale też ładną eskortę z tym samym samym nazwiskiem na plecach… Aż się zaczęłam zastanawiać czy mi się kolory kasków nie pomyliły, albo że dziewczyna ma dwa na jeden wyścig, zielony i biały. No ale nie – oto pan i pani Łopaniakowie. Mocno jechali.

Oj, chciałabym teraz na spokojnie odtworzyć ciąg myśli, który przetoczył się przez moją głowę, kiedy jechałam wraz z nimi. Bo tak, przyznaję się, przez minutę może dwie lub trzy, usiadłam państwu Ł. na kole. „Bo! Przecież to twoja bezpośrednia rywalka, skoro ona jedzie nieuczciwie, ty też możesz! Trzym i nie puść” „Bo! To że ona oszukuje, nie znaczy, że ty też masz tak robić, no weź!” „Hmm. Ale przecież skoro rywalizujemy między sobą, to mogę z nimi jechać, przynajmniej jest sprawiedliwie, nie będę frajerką, zwłaszcza, że wpizdu wieje” „Bo! Jesteś parówką, wiesz o tym?” „Ojtam, ojtam” „No kurwa psiaichmać, jestem” Tak to hihi, mniej więcej wyglądało.

I puściłam to koło. Wkurwiona, sfrustrowana, trochę też zasapana, bo serio jechali dość mocno, po prostu przestałam pedałować. Wyparówkowałam się z tego interesu. Jeszcze przez jakieś kilkanaście minut, gdy nie było zakrętów, udawało mi się trzymać z państwem Ł. kontakt wzrokowy, ale potem odjechali mi na dobre. I tyle było z mojego ścigania.

Wiem, powinna tu teraz pojawić się moja sportowa złość, powinnam wznieść się na wyżyny swych umiejętności i mocy oraz zrobić wszystko, by udowodnić, że uczciwie też się da. Walczyć i zwyciężyć. No ale, sorunia, niespecjalnie miałam na to ochotę i siły… Nie było z czego cisnąć, nie było jak. Jedyne co mi zostało, to czerpać frajdę z tego roweru, jarać zjazdami, chować głowę i kulić się przed wiatrem, podziwiać widoczki oraz uważać, by nie zgubić się na trasie. Co też niniejszym uczyniłam.

No niestety, mój mój rower w tym sezonie, pozostawia wiele do życzenia… Wydaje mi się, że jadę mocno, że cisnę, no ale waty i wyniki marniutkie… Nawet podjazdy, które zawsze były moim atutem, teraz też takie bez większego wow. Dużo wniosków wyciągniętych oraz planów na konkretnie przepracowaną przyszłą zimę jest! Mam nadzieję, że „mój rower” wróci i że nadal będę mieć choć jedną z tej trójki dyscyplinę, której mogę być w miarę pewna i wiedzieć na czym stoję (siedzę).

Ostatni podjazd pod Kocierz, to już siłą woli pokonałam :) Już za tym zakrętem na pewno będzie koniec. Okuźwa, no to teraz już na sto procent. Jprdl. Jeszcze nie? No to tym razem już na pewno na bank! Nie! Aaaa! Daleko jeszcze? Wprawdzie w aurze bardzo sprzyjającej oraz scenerii równie pięknej, ale jednak bez wybitnej radości i wielkiego optymizmu, doturlałam się do strefy na szczycie. Blisko 58 km z przewyższeniem up 1200 m przejechałam ze średnią prędkością 26,1 km/h, na średniej mocy 181w oraz NP 201w (3,3w/kg). Teraz tylko nie zgubić się podczas biegu i mamy fajrant na ten sezon!

KET Run

Jednak bieganie na górskim triathlonie nijak ma się do ostatniego etapu na zwykłych płaskich zawodach. W zasadzie to całkiem inna dyscyplina jest. Która też – nieskromnie muszę przyznać – wychodzi mi lepiej niż na płaskim. Po chwili lansu w okolicach strefy, rozdawania uśmiechów i napawania się sławą oraz rozpoznawalnością, wzięłam się więc do konkretnej roboty. Biegnij Bo tak jakby Rav był tu z tobą (mój support z Karkonoszmana) – bez rozkminek i bez opierdzielania się. I tak też biegłam. Dzida pod górkę (niech chociaż raz przyda mi się do czegoś ta długość parówek), mocno na płaskim oraz w miarę rozsądnie z górki (z umiejętnością zbiegów jest jak z mózgiem, nietrenowane – zanikają) plus jeszcze się nie zgubić.

Było sucho, warunki więc doskonałe, sporo kamieni jedynie (spodziewałam się bardziej miękkiego podłoża) oraz turystów, którzy jednak miło nas wspierali i dopingowali. Fajnie mi się biegło! Wyprzedzałam, napierałam, patrzyłam pod nogi i dookoła, było superancko! Jedynie przerażała mnie długość jednego ze zbiegów, który ciągnął się i ciągnął. Do samego zbiegania nic osobiście nie mam, wręcz przeciwnie, jak jestem obiegana w terenie, to idzie mi to nawet sprawnie, ale fakt, że ten zbieg nie chciał się wcale kończyć, nie napawał optymizmem. Oznaczało to bowiem tylko jedno. Przed metą czeka nas jeszcze spora góra do pokonania – pytanie tylko kiedy i jak będzie stroma. Była. Stroma. Bardzo stroma. I bardzo była :) Dosłownie na „już końcóweczka”.

W połowie dystansu oszacowałam, że uda mi się zrobić całe zawody łamiąc 4 godziny, ale właśnie te ostatnie kilometry zakończone dość sztywnutko oraz fakt, że bieg liczył nie 12 a 13 km bez kilku metrów, sprawił, że jednak nie wyszło (średnie tempo biegu: 6:21 min/km, przewyższenie 520m). Choć same zawody – mój czas 4:03 – oceniam nawet nawet. Nie był to szczyt formy (nawet pagórek)ale dałam z siebie tyle, ile na obecną chwilę miałam i potrafiłam. Byłam 20-tą osobą na mecie, drugą kobietą, zdobywczynią trzech koron na bajku (wszystko na zjeździe!) i jednej biegowej (pod górę). Hmm, choć w sumie może ważniejsze jest to, czym nie byłam? :)

Uwielbiam górskie triathlony! To jest tak inne od płaskiego ścigania się na pętlach! Czy trudniejsze nie wiem… Każde zawody, które człowiek robi na maksa, są trudne, więc nie ma tutaj co roztrząsać, są po prostu inne. Więcej szaleństwa jakby i wolności, mniej rozkmin i kalkulacji, poza tym góry, widoczki, ludzie. Ciupagi! No super to jest. Dzięki Kocierz Extreme Triathlon za fajną imprezę i nie ma za co, że załatwiłam Wam/nam taką fajną pogodę i słońce. Polecam się!

Aha, i jeszcze prezenty :) Przypominam, że do końca października macie zniżkę do sklepu Butyjana.pl – kod rabatowy brzmi: runbobj – warto skorzystać! I czy może jest tu ktoś z Beskidu Małego chętny na masaż ciała w Hotelu Kocierz Spa – wygrałam voucher i chętnie oddam.

Teraz miesiąc (lub dłużej) odpoczynku, czy zasłużonego nie wiem, ale i tak zamierzam skorzystać :) I zaczniemy tę zabawę od nowa! 

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.