IV Frydman Triathlon czyli jak mi się wygrało…

Boska, boska, ileż można tego słuchać? Owszem, wygrałam po raz pierwszy w życiu jakieś zawody, i to triathlonowe, ale boska już mi się znudziło. Bywam bowiem również…
Przerażona
„Jest 14 stopni, wieje, co kwadrans pada deszcz, a woda na bank jest piekielnie zimna. Już nie chcę być ajronem”. Takiego sms-a wysłałam ok. 3 godziny przed startem, kiedy dotarliśmy do biura zawodów Frydman Triathlon i zobaczyłam co tam się dzieje. Nie kłamałam. Jestem twarda, wiadomo, potrafię się starać, zacisnąć zęby i walczyć kiedy trzeba, ale jest jedna rzecz, która łatwo potrafi mnie złamać: zimno. Nienawidzę marznąć. I wizją robienia czegokolwiek sportowego w takiej temperaturze i w takich warunkach byłam naprawdę przerażona. Tak wiem, sama tego chciałam i od początku wiedziałam, że tri to sport dla twardzieli, ale gdy tylko zerkałam w górę to widok wiszących, czarnych i ogromnych chmur od razu włączał mi w głowie lampkę i uruchamiał alert: Gupia Bo, po co ci to?

O takie były chmurzyska

Na szczęście jakąś godzinę przed startem przestało padać, zrobiło się ciut cieplej, a i te chmury zmieniły barwę na nieco mniej koszmarną. A może to tylko dlatego, że ubrałam swoje pomarańczowe oksy? Albo że jednak lubię ten triathlon i zaczęłam czuć przedstartową ekscytację? I że dajcie mi go tu wreszcie, ten triathlon? Hę?

Zmarznięta
Po pierwsze szacun dla tych co bez pianek!!! Woda nie miała więcej niż 16 st. C, po wejściu myślałam, że odpadną mi stopy i dłonie, a widząc ludzi w samych trisuitach marzłam jeszcze bardziej. Jeszcze tylko napuścić wody do pianki, brrr, nie cierpię tego uczucia, przepłynąć się wzdłuż pomostu, nastawić Garmina (debiut funkcji „Multisport”) oraz machnąć kilka pamiątkowych fotek. I czekać. Zęby szczękają aż miło, a cała reszta mnie również rytmicznie dygoce. Wśród triathlonistów czekających na start w wodzie nie brakuje tematów do rozmowy, wszyscy gadają, jak im kuźwa zimno. Kuźwa, jak zimno (twardziele). Wreszcie sygnał startu i lecimy. Spodziewałam się zamieszania, startowaliśmy wspólnie razem z zawodnikami z dystansu sprinterskiego, łącznie blisko 300 osób, ale było ok. Jakiś taki luźny tor sobie znalazłam, że naprawdę było prawie jak na basenie. Raz, dwa, trzy, oddech, długo leż, sięgaj ręką daleko, potem pamiętaj o łokciach pod wodą oraz końcowym chlapnięciu przy biodrze (naprawdę pomaga). I znowu to samo. I tak do pierwszej boi (już jest mi cieplej), do drugiej (całkiem ciepło), trzeciej (czy mi było zimno na początku?) i znowu do pierwszej bo kolejne kółko, drugiej (co mnie tak kurde znosi w lewo?) oraz ostatniej trzeciej (ooognia!). Na brzegu oby tylko złapać pion i biegniemy do strefy zmian.

Jest nad czym pracować w zakresie nawigacji…

Pływanie wyszło mi bardzo bardzo. 1,5 km w 31:24, można klaskać. W sumie za T1 też (1:37). Nabiera się doświadczenia, nabiera. Dobrze, że Krasus tego nie czyta…

Podmieniona
A na bajku to nie byłam ja. Ktoś mnie chyba podmienił, tak ładnie kręciłam. Zaraz na początku zjadłam żel i luuufa, ojtam że pod górkę. Dodam, że jak na zamówienie wyszło słońce, asfalt wysechł, słowem pojawiła się szansa, że się nie wypierdzielę. Więc kręcę. Jeden facet, drugi i trzeci minięty. Bo, chyba idziesz za mocno, pomyśl, to dopiero początek, potem jest przecież jeszcze bieganie. A ona nie słucha. I napiera nadal. Na pedały sobie staje, czwarty facet już za nią, izotonik popija, oraz piąty pan w zasięgu wzroku. I tylko oczy się jej śmieją… Szeroko. Czy to źle, że diabelską frajdę sprawia mi wyprzedzanie facetów na bajku? Czy to źle, pytam?
I tak sobie jadę mocno pod tę pierwszą górę. Nie że się nie męczę, jasne że tak i głośno sapię jak jelcz, ale jednak takie podjazdy to u nas na Ukrainie mam objeżdżone i nie może być mowy o jakimś specjalnym ómieraniu. Trenowało się, to i efekty są, lubię.

Za podjazdem zazwyczaj jest zjazd, tak też było w tym przypadku. Asfalt gładki, samochodów prawie zero (a zawody odbywały się przy otwartym ruchu drogowym), delikatne zakręty. Podoba mi się. Do tego stopnia, że nie tylko nie hamuję (ja!), ale nawet dopedałowuję sobie, czujecie? A kiedy już pedały nie działają nawet na najwyższym biegu, to zgodnie z instrukcją przesuwam tyłek za siodło, przód siebie daję nieco niżej i dawaj nura w dół. Ale fajnie! Rower na treningu jest cudowny, ale dopiero na zawodach jest tak naprawdę zajebisty. Takie odkrycie. Choć i tak minął mnie na zjeździe jakiś jeden triathlonista :( Potem pytałam chłopaków jaka może być tego przyczyna, i powiedzieli, że to dlatego, że jestem za lekka. Okej, przyjmuję takie wytłumaczenie, okej… :)

Trzy wykrzykniki na drodze czyli zaraz będzie rondo, na którym, pamiętaj Bo, w prawo. Ooo, udało się bez dodatkowego kółka na rondzie, fajnie, no to lecim dalej. I… o-oł. Nie da się. Wiatr. Ściana wiatru, mur wietrzny, wjazd do innej atmosfery niemalże, w której im mocniej kręcisz, tym bardziej jedziesz w miejscu. Lepszy wiatr niż deszcz i mokry asfalt myślę, no i jest sprawiedliwie, bo wieje wszystkim po równo, więc trzeba po prostu robić swoje. I napieram dalej. A był to długi, upierdliwy, ponad 13-kilometrowy podjazd. Nie wiem czy bardziej on był długi czy upierdliwy, zwłaszcza że po dziurawej drodze i pod ten wiatr. Co jednak nie przeszkadzało mi wyprzedzać kolejne ofiary. Jeden facet, następny (śmieją się oczy), jedna dziewczyna (!), a potem druga (!!!). Nie może być! Gdzieś tu musi być jakiś haczyk! Gdyby ktoś powiedział mi, że kiedykolwiek będę wyprzedzać na bajku coś więcej niż drzewa i traktory, w dodatku pod górę i pod wiatr, nie uwierzyłabym, w życiu. A jednak. Choć był jeden moment, w którym miałam dość. Stromy podjazd w okolicach 24 km. Zrzuciłam wtedy bieg na najmniejszą, trzecią (tak tę, którą używają tylko leszcze i jeszcze się do tego nie przyznają) zębatkę i jechałam sobie wolno i lajtowo jak na miejskim deptaku. Nie da się cały czas być the best ;) Nie da. Były też momenty, w których korciło, aby schować się przed tym wiatrem za jakieś fajne łydki. Oj korciło. Ale regulamin to regulamin, „no drafting” i już, co ja potem na blogu napiszę, trzeba grać uczciwie. I grałam. Ponoć w przeciwieństwie do innych, ale nie wnikam. 

A taki był profil trasy rowerowej

Od 25 km było już z górki. Dosłownie i w przenośni (raz mi się tylko pomyliła droga i musiałam zawracać). Na 38 km zjadłam kolejny żel, by mieć moc na bieg i radośnie udałam się do strefy zmian.

40 km na przewyższeniu ponad 570 m pokonałam w czasie 1:24 (średnio 29 km/h + nowy ekhm… rekord prędkości, nie śmiać się, 64 km/h), a w T2 zeszło mi półtorej minuty (bo skarpetki). 

Uciekająca

Na bieg pogoda się już całkowicie ustabilizowała czyli im bardziej grzało słońce, tym wiał większy wiatr, oby tylko sił starczyło, bo to jednak 10 km. Tylko i aż 10 km. Biegaliśmy 2 pętle po wsi, z czego połowa każdej zawsze była – oczywiście że – pod wiatr. Taki wiatr, że dwa razy zwiał mi czapkę z głowy, a raz rozwiązał sznurówkę. 
Nie miałam zielonego pojęcia która jestem i jakoś niespecjalnie mnie to interesowało, chciałam to po prostu pobiec lepiej niż w Malborku, i jeśli się uda przyspieszyć w końcówce. Oraz – będę szczera – aby nie dogoniły mnie dziewczyny, które wyprzedziłam na bajku i aby całość ukończyć, jakbógda, poniżej 2:45. W końcu Bo. Rozpoczęłam spokojnie, w okolicach 4:50 chcąc też sprawdzić, na ile wykończył mnie ten rower i czy jeszcze jest z czego cisnąć. Było z czego! Pod wiatr ciut ciężko, ale z wiatrem biegło mi się nawet przyjemnie (o ile można mówić o przyjemności, gdy człowiek ma w nogach ponad 40 km i gdy zaczyna już boleć). Co jakiś czas wyprzedzałam facetów (śmieją się oczy), paczałam na łydki (jeszcze bardziej się śmieją), standardowo pytałam kibiców „daleko jeszcze?” oraz przybijałam piątki dzieciakom. Kilka razy obejrzałam się jednak za siebie, gdzie jest „ta druga” (wiem, że to oznaka słabości, ale ciekawość była silniejsza), bo widziałam na nawrotach, że jest już całkiem blisko. Bo, umrzyj, ale niech cię ona nie dojdzie, ok? Okej. Od 8 km jeszcze mocniej podkręciłam i ostatecznie dobiegłam tę (niepełną) dychę w 43:58 (średnio 4:40, co na triathlonowe bieganie, jest dla mnie mega mega wynikiem!). Nie doszła, zabrakło jej 40 sekund, ufff. Na mecie – miły gest ze strony organizatorów – szarfa, którą każdy „finisher” przecinał sobą niczym prawdziwy zwycięzca oraz drewniany, podhalański medal. I wielka, ogromna, kosmiczna wręcz szczęśliwość z ostatecznego wyniku 2:43:10

Czekająca
Gdy emocje już opadły oraz gratulacje i gadka szmatka ze znajomymi starymi i nowymi (pozdrawiam) się skończyły, przyznam, że po cichu zaczęłam liczyć na jakieś pudełko… W kategorii wiekowej powinna być szansa, wszystkie dziewczyny, tak na oko z mojego rocznika i okolic (18 l. się rozumie) przybiegły raczej po mnie, więc warto się zainteresować. I stoję jak sęp pod tą tablicą i czekam. Stoję i czekam. I czekam. Jeszcze 10 minut mówi org, jeszcze 20, za 5 minut powinny już być wyniki po uwzględnionych protestach. Oto i one, są wyniki. 
Osłupiała
Paczam więc na te wyniki, paczam i oczom nie wierzę. Odchodzę od tablicy, biorę głęboki oddech, podchodzę jeszcze raz, paczam i widzę to samo. Pierwsza w Open Kobiet. To się nie dzieje naprawdę. A jednak się dzieje. Świat zwariował, piekło zamarzło, Bo zwyciężczynią IV Frydman Triathlon na dystansie olimpijskim! 40 sekund przed drugą i niecałe 2 minuty przed trzecią kobiałką oraz 42 w generalce na 158 zawodników. Takie rzeczy!

A taki outfit na pudło. Koszulka z napisem „dziadostwo” ;) 
Wnioskująca
Wynik fajny, jestem bardzo zadowolona, ale nie oszukujmy się, to najwyższe pudło (przepraszam, pieniek) jest dosyć przypadkowe. Wystarczyłoby, że utalentowana młodzież zamiast w sprincie wystartowała w olimpijce i tyle byłoby ze szczęścia. Albo, gdyby rozwiązała mi się druga sznurówka. Albo gdyby był mokry asfalt i padał deszcz. Co jednak nie zmienia faktu, że radość jest i to ogromna! O-gro-mna! Cieszę się też, że widzę efekty treningów (dziękuję trenerowi). Lepiej jest z pływaniem, a z rowerem to już naprawdę inna galaktyka w porównaniu z tym co było 2 miesiące temu. Aż strach pomyśleć ile bym ujechała, gdyby nie ten wiatr… ;) Same zawody, mimo drobnych organizacyjnych potknięć, bardzo mi się podobały, świetna atmosfera, sympatyczni wolontariusze, głośni kibice, miłe towarzystwo (dziękuję Darkowi za transport) oraz lejący miód na serce triathloniści zaczepiający mię pytaniem „czy to ty jesteś Bo?”, „fajny blog” (pozdrawiam). Noo, to ja!

Czyli znowu wracamy do punktu wyjścia. Normalnie boska jest ta Bo :)

====

A oto wyniki konkursu. 
Najwolniejszy, sklasyfikowany pan (poza limitem wprawdzie, ale jego rezultat widnieje w oficjalnych wynikach) ukończył IV Frydman Triathlon z czasem 3:45:05. Zatem najtrafniej różnicę wytypował DarkTri (myląc się zaledwie o 4 minuty) i do niego wędruje nagroda. Gratulujemy!
About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.