Ironman Lanzarote – co gdzie jak?

Dawno, dawno temu, kiedy niektórych z Was nie było jeszcze na świecie, pochodzący z Danii Kenneth Gasque, ówczesny dyrektor sportowy ośrodka wypoczynkowego Club La Santa Lanzarote, spotkał faceta w koszulce z napisem Ironman Hawaii. Gdy zapytał o co chodzi i gdzie można kupić taką koszulkę usłyszał, że… nie można jej kupić. „You can’t buy it, you have to earn it” – można ją zdobyć tylko kończąc zawody Ironman na hawajskiej wyspie.

I wtedy, rezydujący na Lanzarote Kenneth Gasque postanowił nie tylko ukończyć legendarnego ironmana na Hawajach, ale również zorganizować podobne zawody na swojej ukochanej, wulkanicznej „wyspie wiatru”. Pierwsze próby uzyskania zgody centrali Ironman na organizację wydarzenia nie kończyły się sukcesem. Dopiero 30 maja 1992 roku, podczas Narodowego Dnia Wysp Kanaryjskich, udało się postawić „kropkę nad M” i 148 śmiałków stanęło na linii startu pierwszego wyścigu na pełnym dystansie na wyspie Lanzarote.

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Architektem trasy kolarskiej był oczywiście Kenneth Gasque. On również witał finisherów na mecie, wręczając im medale – co czyni do dziś. „Trasa nie została stworzona po to, by była trudna” – miał ponoć powiedzieć. „Mogliśmy z łatwością zaprojektować coś, czego ludzie nigdy nie ukończą, ale nie o to chodziło. Chcieliśmy stworzyć wyścig, który da ludziom fantastyczne przeżycia i powód do dumy z jego ukończenia”. Trzeba przyznać, że to się udało. Dziś pomnik Gasque’a stoi przy głównym deptaku w Puerto del Carmen – miejscowości, która jest centrum zawodów Ironman Lanzarote. A sam Kenneth podczas zawodów pozuje przy tym pomniku i cyka fotki z każdym chętnym, oraz nie pobiera za to żadnych opłat :)

W 2025 roku odbyła się 33. edycja zawodów – nie bez powodu uznawanych za jedne z najtrudniejszych (jeśli nie najtrudniejsze) w całej serii Ironman. Nieprzewidywalne warunki atmosferyczne, w tym silny wiatr i spory upał, w połączeniu z dużą liczbą przewyższeń (blisko 2600 m na rowerze i około 140 m na trasie biegowej) oraz niesamowitą, wulkaniczną scenerią czynią ten wyścig naprawdę wymagającym i niezapomnianym. IM Lanzarote odbywa się zawsze w środkową lub przedostatnią sobotę maja.

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Jak najlepiej ogarnąć to logistycznie, na co uważać na trasie i jak się do niej przygotować, ile to wszystko może kosztować i czy warto wystartować w Ironman Lanzarote (warto) do poczytania w niniejszym wpisie. Bo sama relacja z zawodów i opis moich przygód do poczytania tutaj.

Logistyka i organizacja

Na Lanzarote nie ma bezpośrednich połączeń z Polski, przynajmniej w drugiej połowie maja, kiedy odbywają się zawody. Trzeba więc lecieć z przesiadkami, czarterem albo – tak jak my – polecieć na Fuerteventurę, tam wypożyczyć samochód i przeprawić się promem na Lanzę. Trzeba przyznać, że była to bardzo fajna i całkiem spokojna podróż. Samochód na Kanarach najlepiej wypożyczyć w CICAR – sprawdzona, lokalna wypożyczalnia z dobrymi warunkami i bezproblemową obsługą. Promy przewożące samochody kursują co 2–3 godziny, a sam rejs na trasie Corralejo (Fuerteventura) – Playa Blanca (Lanzarote) trwa około 50 minut.

Jeśli chodzi o zakwaterowanie na Lanzie, to chyba najlepszym rozwiązaniem jest wynajęcie apartamentu w Puerto del Carmen. Zawody odbywają się niejako poza głównym sezonem na Lanzarote (największy ruch „turystyczny” przypada tam na luty–kwiecień), więc nie powinno być problemu ze znalezieniem dobrej miejscówki w przystępnej cenie. My spaliśmy dosłownie 500 metrów od strefy startu, tuż przy brzegu morza.

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Oczywiście jest też opcja spania w legendarnym ośrodku Club La Santa, który jest tytularnym sponsorem imprezy. Znajduje się on na drugim końcu wyspy, a organizator zapewnia transport dla uczestników (bezpłatny) oraz osób towarzyszących (5 euro) – zarówno przed zawodami, jak i na start oraz zakończenie. Moim zdaniem to świetna baza, jeśli planuje się przyjechać wcześniej i potrenować na wyspie w standardzie premium. Na same zawody jednak wygodniej znaleźć nocleg jak najbliżej miejsca startu.

Jeśli spodziewasz się wypasionego expo i Mshopu, w którym półki uginają się pod ciężarem towarów Ironman, to raczej się rozczarujesz. Tutaj nie ma tu wielkich ciężarówek IM, nie ma brandowych bojek na pływaniu, ani typowego dla serii oznakowania. Wszystko jest zrobione trochę „po domowemu”. Sklepik oferuje tylko uniwersalne (bez daty) gadżety z logo Club La Santa Ironman, a pamiątkową koszulkę z nazwiskami startujących, ułożonymi w literę M na plecach, zamawia się wcześniej przy zapisach i odbiera razem z pakietem (uwaga – nie ma wersji damskiej). Nie oznacza to jednak, że organizacja jest kiepska albo że nikt nie wkłada serca w każdy element zawodów. Wręcz przeciwnie – opieka nad zawodnikiem i cała otoczka są naprawdę tip-top!

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

W kwestiach organizacyjnych polecam dołączyć do tej grupy na Facebooku. Są tam zarówno uczestnicy (nowi oraz z ubiegłych edycji), jak i osoby z zespołu organizacyjnego. Można się tam dowiedzieć wielu rzeczy, umówić na wspólny trening, coś pożyczyć czy sprawdzić szczegóły, których nie ma w oficjalnych komunikatach (czasem jest też tam trochę boomersko, gdy ludzie wrzucają po prostu swoje treningi i gratulują sobie nawzajem, ale mimo to chyba warto).

Trasa pływacka

Pływanie rusza z piaszczystej plaży Playa Grande w Puerto del Carmen i rozgrywane jest na dwóch pętlach z tzw. australijskim wyjściem z wody w połowie dystansu. Ta plaża uchodzi za najbardziej spokojną i przewidywalną pod kątem ewentualnych fal i prądów – choć oczywiście na Lanzarote trzeba być na nie przygotowanym. Trasa ma kształt prostokąta: najpierw płynie się w prawo (u nas było z prądem), potem nawrotka i długa prosta (pod prąd), kolejna nawrotka (z prądem), wyjście z wody i powtórka drugiej pętli. Start odbywa się z brzegu, w formule rolling według zadeklarowanego czasu. Woda jest słona (uwaga na obtarcia), o dość komfortowej temperaturze i niezwykle przejrzysta. To sprawia, że pływanie jest naprawdę przyjemne, a w połączeniu z błękitem nieba, zabudowaniami miasteczka majaczącymi w oddali i górami w tle – wręcz zjawiskowe. Po wyjściu z wody dostępne są prysznice, by spłukać z siebie sól.

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote
Trasa kolarska

Największą zagadką pozostaje trasa rowerowa. Czy będzie wiało? Będzie. Jak bardzo i jak nieprzewidywalnie? To zależy. W którą stronę? Się okaże. Jedno jest pewne – na wiatr trzeba być przygotowanym i traktować go jako stały element tych zawodów. Odradzam wysokie stożki, one najbardziej są podatne na podmuchy. Najlepsza opcja to niski stożek przód i tył albo – jak miałam ja – niski stożek (48 mm) z przodu i dysk z tyłu. Serio serio, lekki dysk na tej trasie to naprawdę dobry wybór: większa stabilność, klejenie do asfaltu i dodatkowa przewaga na prostych, gdzie miejscami naprawdę można pocisnąć.

Mimo tych przewyższeń na trasie kolarskiej, pierwszym wyborem jest wg mnie rower czasowy. Jeśli chodzi o przełożenia, organizator w Racebooku zaleca konfigurację: przód 52/39, tył 11–25. Jednak na forach i grupach pojawiają się też inne rady: przód 52/36 i kaseta 11 lub 12–28 (generalnie lepsza będzie kaseta z szerszym zakresem, która pozwoli łatwiej podjechać i której na prostej z wiatrem nie zabraknie zębów).

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Trasa kolarska Ironman Lanzarote to jedna pętla (w kilku miejscach zawija i nawraca) o długości 182 km i przewyższeniu ponad 2500 m. Jest prze-pię-kna! Objeżdża się praktycznie całą wyspę. Nie jest to trasa trudna technicznie – daleko jej np. do Nicei – ale trudność potęgują tu silny wiatr oraz crosswindy, które pojawiają się znikąd i potrafią dosłownie zdmuchnąć zawodnika z asfaltu.

Wyjazd jest w miarę spokojny, choć już potrafi dać popalić – jedziemy cały czas lekko pod górę, a u nas dodatkowo było pod wiatr. Ale piękne wulkaniczne widoki dookoła oraz sporo sił, które człowiek (zazwyczaj) ma na początku, pozwalają fajnie chłonąć chwilę i cieszyć się tym etapem zawodów. Z parku Timanfaya trasa prowadzi przez słynną z winnic dolinę La Geria, dalej przez Tinajo i rozległe wulkaniczne pustkowia El Jable. Z dłuższych podjazdów mamy: 10-kilometrowy podjazd z Teguise na Los Helechos (średnie nachylenie 4,3%) oraz 7-kilometrowy podjazd z Máguez do Mirador del Río – ale tu, ze względu na cudowne widoki, człowiek niespecjalnie skupia się na kadencji czy watach. Cokolwiek bym nie napisała o epickości tego punktu widokowego zawieszonego nad klifem, to i tak nie odda to rzeczywistości. Po prostu trzeba się tam wtarabanić i zobaczyć to na własne oczy. Wzrusz gwarantowany.

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Warto z kolei uważać na: zjazd do Harii (ok. 100 km trasy) – techniczny, z ostrymi zakrętami i potencjalnymi bocznymi podmuchami oraz zjazd z Mirador del Río (ok. 113 km) – również z silnym, często niespodziewanym wiatrem, gdzie zdecydowanie nie polecam kłaść się na baty. Poza tym jest kilka agrafek, na których mijamy się z jadącymi z przeciwka, a ostatnie kilkanaście kilometrów to głównie zjazd: najpierw wąską, miejscami krętą drogą, a potem już główną szosą, gdzie boczny wiatr potrafi solidnie szarpnąć – trzeba się tam mocno trzymać siodła i kierownicy!

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Podsumowując: wiatr wiatr wiatr, czarna lawa, pustka, urokliwe miasteczka i epicki klif. Do tego dobrej jakości asfalt i sporo wypłaszczeń, na których trzeba przyjąć kształt pocisku i gnać – niezależnie, czy z wiatrem, czy pod wiatr.

Trasa biegowa i meta

Bieg rozgrywany jest na 3 pętlach. Pierwsze kółko ma 21 km i wiedzie aż za lotnisko, kolejna dwa są krótsze o połowę i biega się już głównie w obrębie miasteczka. Trzeba przyznać, że dla głowy taki rozkład kilometrażu jest bardzo dobry. Przeżyć pierwszą petlę, drugą jakoś utrzymać, a trzecią to już siłą woli dociągnąć do mety.

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Z tymże to pierwsze okrążenie daje sporo popalić. Na początku przez 10 km biegnie się totalnie pod wiatr. Nie pomagają (no może trochę) kibice i nie pomagają widoczki, gdzie z jednej strony plaża i szum fal, a z drugiej startujące samoloty. Do tego podbiegi, których człowiek raczej się wcześniej nie spodziewał na tej trasie, potrafią zabrać sporo sił i humoru. Noo, ciężki jest ten początek. Dwie pozostałe pętle, jak wspomniałam, są już krótsze: 5 km tam (pod wiatr) i 5 km z powrotem. Jest trochę zamieszania z wydzieleniem toru biegowego dla zawodników – czasem są pachołki, czasem ich nie ma, tu zwężenie, tam krawężnik i ulica. Ale generalnie trasa jest spoko, choć naprawdę te hopki mogłyby być ciut płastsze. Strefy odżywiania rozmieszczone są dość często, acz nie są one tak obfite i długie jak ma to miejsce na dużych wyścigach IM. Trzeba się więc uwijać, żeby w biegu złapać co trzeba i nie zapomnieć pić jak niektórzy XD

Fot. Club La Santa IRONMAN Lanzarote

Potem już tylko meta i strefa finishera, której akurat niespecjalnie udało mi się zwiedzić, bo od razu wylądowałam w namiocie medycznym. Kiedy już doszłam do siebie, a kroplówka nadal leciała mogłam się dokładnie rozejrzeć i poobserwować, jak idzie robota w takim miejscu. Duży namiot z przygotowanymi łóżkami i fotelami (ponad 20 „stanowisk”) oraz ekipą lekarzy, ratowników i wolontariuszy. Widać, że znają się na rzeczy i już niejednego zawodnika wyratowali. Sprzęt medyczny do pobierania i badania krwi, pomiaru ciśnienia, podawania kroplówek, waga do kontroli utraty masy ciała (porównywana z pomiarem, który robili nam przy odbiorze pakietów), stosy kocy, ręczników i folii NRC. Była nawet suszarka do włosów, którą wolontariusz ogrzewał mnie, gdy dostałam telepawek. A inny wolontariusz miał za zadanie – o ile pacjent sobie tego życzył – przynieść rzeczy z depozytu lub wykonać telefon do rodziny. Nikomu oczywiście nie życzę znalezienia się w tym namiocie, ale w takim miejscu i z taką opieką człowiek prawie od razu staje na nogi.

Oficjalne zakończenie zawodów wraz z dekoracją odbyło się nazajutrz i było równie dobrze zorganizowane jak całe zawody. Pokaz tańca w wykonaniu młodzieży, obfity i zróżnicowany poczęstunek, dużo radości, wzruszeń, podziękowań i gratulacji. Naprawdę widać było ile zaangażowania, pracy i serca włożono w organizację tych zawodów.

Ponoć co roku jest plotka, że następna edycja zawodów nie odbędzie się. Po czym zawody się jednak rozgrywane. Ale faktycznie, liczba zawodników nie jest tak imponująca jak na innych imprezach IM (u nas finisherów było ok. 900 osób), a na same zawody zapisać się można nawet 3 tygodnie przed startem. Zapewne odstrasza poziom trudności oraz wczesny majowy termin, który – zwłaszcza dla mieszkańców zimniejszej części Europy – nie wydaje się dogodny. Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że jednak to tylko plotki i że impreza utrzyma się. Biorąc pod uwagę nowy system przydzielania slotów na MŚ, zawody na Lanzie mogą być całkiem spoko szansą na wyrwanie biletu na Hawaje. A przy tym naprawdę fajną przygodą i niezłym sportowym wpierdolem.

BO daje okejkę! (i nie wyklucza ponownego startu)

Koszty

Wpisowe (1 osoba): 3300 zł

Bilet lotniczy (2 x osoba i 2 x rower): 2500 zł

Wypożyczenie auta (duży samochód bo musiał 2 walizki rowerowe zmieścić): 780 zł

Prom w obie strony (samochód i dwie osoby): 600 zł

Apartament (2 osoby, 6 nocy): 2800 zł

Razem: 9680 zł

Zachęcam do poczytania innych wpisów dotyczących organizacji wybranych zawodów IM (jest m. in. Roth, Kalmar, Frankfurt, Klagenfurt, Vichy, Nicea, Cervia i in.) w ramach BOradnika.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.