IM 70.3 Kraków – smok klaskał jak oglądał

Gdy ostatnio po raz kolejny zamykałam na zielono tydzień w TrainingPeaks, naszła mnie taka refleksja: jestem kujonem. A kujonów nikt nie lubi. Kujoni są smutni, wyalienowani i aspołeczni. Z kujonów się śmieją. Czy ja chcę być takim kujonem? W niedzielę, podczas zawodów Ironman 70.3 Kraków, stwierdziłam, że nie wiem, czy chcę – ale na pewno warto. Bo wszystko to, co wcześniej dzieje się po cichu i do linijki, w trakcie zawodów wybucha ze zdwojoną siłą. Nabiera barw i dźwięków oraz obfituje w cudowne – wcale nie aspołeczne – emocje.

Wszyscy czekaliśmy na tę połówkę w Krakowie. Choć chyba każdy w innym stopniu i z różnymi założeniami. Dla mnie ten start był jednym z etapów w drodze do IM Copenhagen (a może raczej końcem przygotowań). Nie ukrywam jednak, że byłam bardzo ciekawa, jak wypadnie ten debiut i czy Wam się u nas spodoba. Zakrzówka byłam pewna – wiedziałam, że będzie sztosik (ale też przypuszczałam, że może być ciut krócej). Trasa biegowa w ścisłym centrum z metą na Rynku Głównym to również gwarancja sukcesu. Jedynie etap kolarski pozostawał zagadką (niestety nie miałam okazji przejechać go wcześniej). No i ta cała otoczka – czy to się ładnie poskleja i pyknie?

Fot. maratomania.pl

Znacznie większą jednak niewiadomą pozostawała moja forma. Sporo i dobrze trenowałam wcześniej, trener Jacek uskuteczniał swoje czary-mary, ale czy te zaklęcia zadziałają właśnie w niedzielę?

Krócej, ale za to epicko

Zakrzówek na zdjęciach nie wygląda tak spektakularnie jak w rzeczywistości. A naprawdę jest tu prze-pię-knie! Monumentalne skały, zieleń dookoła i szmaragdowa woda. I nawet gdy pływa się tutaj często (mieszkam niedaleko, 10 minut rowerem), to za każdym razem człowiek zachwyca się tą scenerią oraz przejrzystością wody. Oraz wypatruje 2-metrowego suma, który tu mieszka (mam nadzieję, że nie zakłóciliśmy mu spokoju) i który przepływając pod tobą lub obok dodaje emocji i ciarek.

Fot. maratomania.pl

Od etapu pływackiego nie oczekiwałam nic. Zero. Ja już się tak wyjeździłam na tym pływackim rollercoasterze, że po prostu wsiadam do tego wagonika, zapinam pasy i spokojnie czekam, co będzie. Nie ma żadnej – naprawdę żadnej – zależności, czy i dlaczego ja pływam dobrze, albo pływam źle. A że ostatnio bywało raczej gorzej niż lepiej (nawet bardzo bardzo gorzej), to pływanie po prostu chciałam przetrwać i zaliczyć.

Kobiety startowały w jednej fali: na końcu całej stawki, razem z mężczyznami M50+. Oj, były dramy z tego powodu, ale mnie jakoś specjalnie to nie ruszało. Ktoś musiał być przecież tą ostatnią falą. Przeżyłam MŚ w Nicei, gdzie moja AG startowała na samiuśkim końcu, przeżyję i teraz. Ludzie! Żebyśmy tylko takie problemy mieli jak start z ostatniej fali! Które to fale – btw – uwzględniając miejscówkę, specyfikę kolarskiej trasy i liczbę zawodników, były absolutną koniecznością, żeby jako tako zapanować nad tymi zawodami.

Strefa rozgrzewkowa na basenach, a na otwartym akwenie już zawody. Fot. IM Poland

Ustawiłam się gdzieś w pierwszej połowie stawki i czekałam, gdzie tym razem zawiezie mnie ten wagonik i jak szybko (się hehe wykolei). A tymczasem. Dżiz, jak zajebiście mi się płynęło! I to sama samiusieńka! Żadnych bąbelków nie udało mi się złapać, bo po prostu wszystkich wyprzedzałam! Trochę byłam zdziwiona tym faktem, trochę podjarana, ale serio – takiej akcji, że wszyscy wokół są wolniejsi, to chyba dawno nie przeżywałam. Z premedytacją wypatrywałam bojek i obierałam najkrótszy kurs – znajomość tego akwenu naprawdę mi sprzyjała (nie sądziłam, że akurat w pływaniu znajomość trasy może mieć jakiekolwiek znaczenie). Płynęłam! Jakie to wspaniałe wrażenie czuć, że się płynie i przesuwa do przodu. Bez zmarznięcia, bez telepawek i bez dłużyzny.

Fot. maratomania.pl

Jedyne co wydarzyło się niefajnego, to kurcz, który złapał mnie pod koniec etapu. Zaczęłam mocniej pracować nogami i nagle taki beton w prawej łydce, że mało mi czepek nie pękł na głowie z bólu i odrętwienia. Starałam się jednak nie panikować, ciągnęłam tę zabetonowaną nogę za sobą i po jakimś czasie zaczęłam ją delikatnie ruszać. Ufff, puściło. I już z wody wybiegałam na całkiem sprawnych nogach. Ale za to w deszczu.

fot.Paweł Naskrent/maratomania.pl

Etap pływacki był, zgodnie z przypuszczeniami, trochę krótszy i mierzył jakieś 1750-1800 m. Co nie zmienia faktu – fanfary – że miałam 3-ci czas pływania w AG (33:03). Uwzględniając kontekst – jestem mega zadowolona!

Lewa albo prawa wolna poproszę

Jak wsiadłam na rower, to już się naprawdę konkretnie rozpadało. Cóż, nie jestem zmarznięta, to przynajmniej będę mokra. No i tutaj moje kozakowanie się skończyło. Nie wiedziałam, jak nowe opony (w sumie jak stare też nie) reagują na śliską, mokrą nawierzchnię i jakoś niespecjalnie miałam ochotę to sprawdzać podczas niedzielnego wyścigu. Cały czas miałam w głowie, że za dwa tygodnie Kopenhaga i absolutnie nie mogę sobie pozwolić na żadne ryzyko. A ulewa była już konkretna. Więc jechałam w górnym chwycie, czując, że wtedy mam większą kontrolę nad rowerem i – w razie czego – może zdołam się jakoś wyratować przed glebą. To w sumie ciekawe, czy to tylko subiektywne odczucie, czy rzeczywiście są większe szanse na uniknięcie wyjebki w takich warunkach. Zwłaszcza że – w myśl zasady: „nie ma pozycji, to chociaż niech będzie moc” – jechałam trochę ponad założenia, więc było dość szybko. Jeny, jak nieprzyjemnie i straszno jechało się w tej ulewie! No ale przecież się nie zatrzymam – trzeba było napierać i mieć nadzieję, że kiedyś przestanie lać.

Tu w tunelu pod trasą Łagiewnicką, fajnie bo sucho. Fot. maratomania.pl

Przestało! Po jakimś czasie nawet asfalt wysechł i wreszcie można było jechać swoje.

Trudno nazwać tę trasę epicką i porównywać ją np. do etapu kolarskiego na Lanzie, ale kurde – fajna była ta traska. I bardzo prosta. W większości super asfalt oraz żadnych zawijasków, krętych zjazdów czy nawijek o 180 stopni. Tylko: góra–dół, góra–dół, góra–góra, dół–płasko, płasko–płasko i znowu góra–dół itd. Droga była więc prosta, a równocześnie wymagająca, bo na tych hopkach czasami trzeba było naprawdę depnąć, by nie wytracać prędkości i płynnie wjechać na szczyt.

Fot. IM Poland

Strefa kibica w Bochni, gdzie objeżdżaliśmy cały rynek – absolutnie genialna! Jak w Roth, czy w niektórych miasteczkach Austrii. Dziękujemy kibicom i organizatorom za ten legalny doping!

Fot. Bochnia.pl

Spore było zamieszanie w kwestii trzymania strony. W racebooku napisano, żeby trzymać się lewej – co ma sens, bo wtedy środek pozostaje pusty jako pas do wyprzedzania oraz przestrzeń dla motocykli organizatora, jest też mniejsze ryzyko zderzenia z jadącymi z naprzeciwka itd. No ale nie wszyscy to zrozumieli (przyznam, że ja na początku też jechałam źle, myśląc, że „trzymanie się lewej” oznacza jazdę lewym pasem) – i zrobił się niezły chaos. Nie wiadomo było jak bezpiecznie wyprzedzać (startowałyśmy na końcu, więc naprawdę było co robić) – z prawej czy z lewej? Co krzyczeć tym z przodu? I jeszcze w jakim języku? :) Na przyszłość (bo przecież na pewno p. Drelich czyta tę relację) (nie pozdrawiam) warto lepiej zakomunikować i wyjaśnić zasadę ruchu na etapie kolarskim.

O tu sobie z Krzysiem gadaliśmy ile jeszcze :) Fot. Mariusz Włoch- FotoDron

A wracając do mnie. Super mi się jechało. Byłam skupiona i zmotywowana na maxa, trzymałam pozycję, na podjazdach wyprzedzałam (pozdrawiam wszystkich panów, z którymi tasowaliśmy się non stop – ja ich na podjeździe, oni mnie na zjeździe – i tak przez dwie godziny z hakiem), na zjazdach i płaskich cięłam, jakby jutra miało nie być. Ta trasa lubi dysk. Dysk lubi tę trasę. Wydawało się, że wszystko idzie idealnie.

No właśnie – wydawało się.

Czy ktoś, kto na Lanzie popełnił jeden z poważniejszych błędów w triathlonowym universum tzn. zapomniał o nawadnianiu, nie powinien teraz szczególnie się do tego przyłożyć? Hmmm. A osoba, której zdarzało się zaliczać bomby stulecia z racji niejedzenia, nie musi być wyjątkowo czujna w tej kwestii? Być może. Ciąg dalszy możecie już sobie dopowiedzieć.

Fot. maratomania.pl

Tak byłam skupiona na trzymaniu pozycji i watów oraz na bezpiecznym wyprzedzaniu, że serio nie zwróciłam uwagi na jedzenie i picie. Nie mogę jeść bo trzymam waty! Przejechałam wszystko na jednym własnym bidonie przy kokpicie, z którego już potem prawie wyciskałam wodę, bo tak bardzo chciało mi się pić. I mniej więcej na 3 żelach wypitych z bidonu na ramie (miałam tam wlanych 6). Noo, dzieci – nie róbcie tego same w domu! Na końcówce roweru, gdy już się zorientowałam, że kurwa o-oł, starałam się jeszcze wcisnąć w siebie te żele, ale nie sposób było tego całkowicie nadrobić. I tylko miałam w głowie jedno pytanie: czy za to zapłacę i jak wysoki będzie rachunek do zapłacenia podczas etapu biegowego? Oraz nutkę nadziei, że może mi się jednak upiecze, skoro to tylko połówka (uwaga spojler: upiekło).

Etap kolarski (89 km z 900 m przewyższeń) pokonałam w 2:29, ze średnią prędkością 35,7 km/h oraz mocą znormalizowaną 3,18 W/kg (średnia moc: 3 W/kg). To jest taki rower, którego już nie muszę się wstydzić, ale też taki, z którego wciąż jest jeszcze co urwać.

Co ja biegam

„Every second counts” („The Bear” – znacie? polecam bardzo!) – taką miałam mantrę na te zawody. Hasło, które definiuje start, wspiera skupienie i motywację oraz pomaga ułożyć sobie to wszystko głowie. Dlaczego takie? Nowy system rozdzielania slotów przeniósł trochę rywalizację w obrębie AG na rzecz ścigania się w ramach płci (zawody 70.3 IM) lub całej stawki zawodników (IM). No i serio tutaj każda sekunda może mieć znaczenie.

Fot. maratomania.pl

A plan (własny plan) na bieg był prosty. Pierwsza pętla z rozpędu – bez kalkulacji i wybitnego zaciągania hamulca. Druga pętla – to utrzymać. A trzecia – przyspieszyć. Przyznacie, że całkiem fajna rozpiska na pokonanie tego półmaratonu, prawda? I jak zaplanowałam, tak zaczęłam. Choć najpierw kilka chwil musiałam poświęcić na uzupełnienie płynów i ugaszenie pragnienia. Słońce zaczynało już nieźle prażyć, więc zapowiadała się lekka patelnia.

Pierwszy kilometr wyszedł w 4:35 i pomyślałam, że to dobry koncept, by jak najdłużej starać się trzymać sub 4:40. Ciekawe czy, i jak długo się uda. Atmosfera na biegu była cudowna! Mnóstwo kibiców, kilka stref z muzą i znajomi krzyczący „dajesz Bo”. Jeździ człowiek po tych zagranicznych ajronach, przyzwyczaił się do anonimowości, a tu takie cuda i dodatkowa energia od ludzi. Jest moja siostra z mężem, jest trener Jacek z Kają, są znajome twarze widziane na nawijkach. Tak to można biegać! Złapałam fajny rytm, który jak się okazało był dość szybkim rytmem (ok. 4:25) i czerpałam z tych chwil pełnymi garściami.

Fot. maratomania.pl

Na pierwszym kółku Jacek krzyczy, że jest dobrze, że jestem w czubie, i że trzymaj tak Bo. Hmm, jestem w czubie, czyli pewnie 4 lub 5 w AG. Kurczę, dobrze i niedobrze. Myślałam, że jednak ciut wyżej i że kręcę się jakoś w okolicach pudła. Ja pierdolę, znowu jakaś szybka Niemka psuje mi szyki, albo nawet cztery Niemki. I to jeszcze u siebie pod domem. No ale nic. Jak to powiedziała Asia przed startem: „nigdy nie wiesz kto dostanie sraczkę” więc trzeba walczyć do końca. Poza tym, every second counts.

Fot. Kaja

I tak biegłam, starając się trzymać tempo, dbać o nawadnianie (w samą kurwa porę), schładzanie i jedzenie (żel na każdym kółku). Nie było wybitnie lekko, ale nie było też umierania, nad wszystkim miałam kontrolę, a klimat zawodów naprawdę robił robotę. Może i traciłam trochę energii na interakcji z kibicami i na przybijaniu piątek dzieciaczkom, ale dostawałam jej znacznie więcej. Rzekłabym, że ROI na tym etapie zawodów miałam naprawdę niezłe.

Drugie kółko najtrudniejsze – byleby je przetrwać, utrzymać rytm i nie popełnić błędu. Every second counts. Choć w sumie… Gdy po raz kolejny dostałam mega kopa dzięki kibicom, a szczególnie od pana, który na deptaku wzdłuż Wisły uprawiał rapowy freestyle i nawijał takie rymy, że głowa mała, to ja sobie zmodyfikowałam tę moją mantrę. „Every second and every smile count” – i to niosło mnie do mety.

Fot. Kaja

Jak w transie, jak natchniona, jak zaczarowana biegłam. No mówię, tyczyńskie czary-mary. A kiedy Jacek krzyknął, że jest super, że jestem pierwsza, to kolejny wyrzut adrenaliny i dodatkowa moc biegowa. Zdołałam jeszcze odpowiedzieć, że ja pierdolę, że co ja tutaj biegam (nie żebym hihi miała jakieś pretensje) – bo chyba naprawdę wszyscyśmy byli tym faktem nieco zdziwieni – i dalej długa w kierunku Wawelu.

I tak cisnę już ostatnie 2 kafle do mety i dumam. Skoro mam już tego slota z urzędu, to przecież nie trzeba tak gnać. Poza tym, im bardziej się teraz naginam, tym mocniej śrubuję wynik końcowy, który potem ciężej będzie mi pobić. Więc racjonalnie byłoby już zwolnić i na spokojnie, ciesząc się chwilą, dotruchtać sobie do końca.  Po czym przyspieszyłam jeszcze bardziej. Cóż, kujonem się jest, a nie bywa :)

fot.Paweł Naskrent/maratomania.pl

Ostateczny wynik – 4:48:05 i półmaraton (trasa była o 500 m dłuższa) w średnim tempie 4:31 (do tej pory nie ogarniam jak).  1 miejsce AG, 7-ma (!) wśród wszystkich amatorek oraz zdobywczyni tytułu Mistrzyni Krakowa i gratulacje od samego prezydenta Miszalskiego. Chyba lepiej nie mogłam sobie końcówki przygotowań do IM oraz debiutu połówki w moim mieście wymarzyć.

Fot. maratomania.pl

Czy nowy system przyznawania slotów jest ok? Już podczas dekoracji pojawiły się w aplikacji IM dwie nowe listy dla mężczyzn i kobiet: Age Graded Results. I tam są nasze wyniki przeliczone wg „standardu Kona” oraz ułożone w tej nowej kolejności. No nie da się ukryć, że premiowani są tutaj ekhm… bardziej dojrzali zawodnicy (tzw. silver standard XD). Ja uplasowałam się na 3. miejscu, za takimi kotami jak Ewel i Olga (wyszło, LOL, że mój czas to 4:24). Było po 30 slotów dla każdej płci, z czego gwarantowany idzie dla zwycięzców AG (i ew. roluje do 3 miejsca), a potem po kolei właśnie wg tej listy. W Krakowie był ostatecznie spory rolling wśród kobiet – ostatni slot przyznano dla 61 miejsca (za znormalizowany czas 5:13). Ciekawe jak będzie na IM, gdy wrzucać nas będą do jednego worka razem z panami… Wtedy serio every second counts.

fot. Bartłomiej Zborowski

Do IM Copenhagen zostało 9 dni. To ten najgorszy czas odpuszczania, uważania, karuzeli myśli i emocji oraz zalewu gdybań i strachów. Trzymajcie kciuki, by nic się nie spierdoliło. A ja – mam nadzieję – zapraszam Was do Krakowa za rok. To naprawdę mega impreza, w strefie finishera dają obwarzanki, a Kraków jest gościnny, piękny i po prostu zajebisty.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.