Pierwsze zawody w sezonie są dziwne. A pierwsze zawody w sezonie, które rozgrywane są w kwietniu, to już dziwność rosnąca wykładniczo. Nieopływany człowiek w wodach otwartych, nieojeżdżony w pozycji TT, niezalogowany do tematu startów, za to z głową nadal na trenażerze oraz skupiony przede wszystkim na cyferkach treningowych, a nie wyścigowych. Noo, dziwne te zawody tak wcześnie. Co nie znaczy, że nieciekawe i niezasługujące na osobny wpis :)
Ironman 70.3 w Walencji to nowa impreza na europejskiej mapie eM-z-kropką. Rozgrywana dopiero po raz drugi, ale sądząc po frekwencji, mega wysokim poziomie organizacji, fantastycznym klimacie całej imprezy oraz fajowych trasach – z pewnością nie ostatnia. Zresztą, zapisy na tę edycję skończyły się w połowie października, zatem warto być czujnym i zapisywać się zaraz po ich ogłoszeniu.
Dla mnie zawody te miały być przetarciem przed zbliżającym się już naprawdę wielkimi susami Ironmanem Lanzarote. Przygotowania szły naprawdę dobrze – wyjazd z dziewczynami na Gran Canarię, dyscyplina treningowa, dość sprawnie pokonane problemy zdrowotne (żołądkowo-dietowe), życiówka na półmaratonie miesiąc wcześniej, brak kontuzji… Czego chcieć więcej? No, może właśnie odrobiny szczęścia…
Tydzień przed startem niefortunnie przewróciłam się na rowerze (głupotka: sztywny podjazd, niechcący zrzucona przerzutka, chwila zawahania i jeb) i obiłam biodro. Jak się wkrótce okazało – dość konkretnie. Robocza diagnoza brzmiała: urazowe zapalenie kaletki biodrowej. Może przejść, może nie przejść – generalnie szału nie ma. I nie było. Nie mogłam za bardzo biegać, bolało przy wchodzeniu po schodach i jakimkolwiek obciążaniu nogi. Mój start na połówce stanął pod dużym znakiem zapytania. I pytanie: „ciekawe, ile uda mi się wycisnąć z tych zawodów w Walencji i dlaczego tak dużo?” zamieniło się w dylemat: „czy startować, a jeśli tak – to w ogóle z jakim celem?”. No i strach – co będzie z IM?
Na szczęście ból z dnia na dzień się zmniejszał, co pozwalało mieć nadzieję, że jednak zrobię te zawody w całości, a nie skończę wyścig w T2.
18,5 stopnia, a tak naprawdę to nie
Startowaliśmy dość rano, prosi wskoczyli do wody już o 7:20, my falami, według zadeklarowanego czasu, zaraz po nich. Pływanie odbywało się w porcie, pomiędzy zaparkowanymi jachtami, co z jednej strony było fantastyczne – dodawało niesamowitej scenerii i klimatu oraz chroniło nas przed wiatrem i falami. Z drugiej jednak, oznaczało konieczność skoku do wody z pomostu (ja, ofc, na bombę) oraz natychmiastową głębię i – chyba też – niższą temperaturę wody.

A nie była ona zbyt komfortowa. Według oficjalnego komunikatu: 18,5 stopnia, czyli w sumie całkiem spoko. Według bożenkowego termometru cielesnego – znacznie, znacznie mniej. Nie chcę zwalać winy na temperaturę, że popłynęłam tak fatalnie, ale… jednak trochę zwalę XD Bo zmroziło mnie konkretnie. I mimo iż człowiek stara się nie myśleć o tym dyskomforcie, tak mózg robi swoje, ciało też swoje (kurcze i telepawki pod koniec) – i tyle było z tego całego pływania.
Co ciekawe, kiedy jednak skupiałam się na płynięciu, to wydawało mi się, że robię to zajebiście szybko… I że naprawdę jest dobrze. Na szczęście nie patrzę na zegarek przy wyjściu z wody – ta informacja jest mi absolutnie zbędna, a mogłaby tylko popsuć nastrój i wpłynąć (nomen omen) na dalszy ciąg wyścigu. A popłynęłam 37 minut – na domierzonej, bezfalowej i stosunkowo dobrze oznaczonej trasie :( No dramat. Nie dogadujemy się z pływaniem w tym roku wybitnie… Oj, nie dogadujemy.

W strefie spędziłam chyba pół życia. Telepawki całkiem uniemożliwiły ściągnięcie pianki, a zmarznięte kończyny nijak nie chciały się słuchać: zakładać numerka, zapinać kasku i butów. Cała byłam sztywna – i jak tak teraz wspominam ten swój stan, to taka trochę odklejona byłam. Jakbym była gdzieś indziej: myślami, ciałem i głową. Dziwne to było…

Pomiędzy rondami
Zaczynam więc tę jazdę na rowerze. I wszyscy mnie wyprzedzają. Dosłownie wszyscy. Ja cały czas w górnym chwycie. Przestraszona. Sztywna. Skostniała. Nawet nie podejmowałam próby, by cokolwiek zmienić, cisnąć, gnać – po prostu tak trwałam, zawieszona, czekając na niewiadomoco. Może na słońce? Albo podjazd jakiś, który mnie rozgrzeje? Na cud?
Puściło dopiero po jakichś 30 minutach jazdy… I wtedy jakby ocknęłam się i zaczęłam jechać. Oczywiście trochę teraz przesadzam z tym całym odrętwieniem – licencia poetica XD Ale serio, nie byłam sobą na początku tej trasy kolarskiej i nie jestem z tego powodu ani dumna, ani zadowolona.

Na etapie rowerowym było blisko 700 m przewyższenia, więc miejscami było co robić. Pogoda dopisała – wiało, ale umiarkowanie i łaskawie, jeśli chodzi o kierunek jazdy. Był tylko jeden, mega wkurzający odcinek: prosto i delikatnie pod górę, gdzie totalnie wiało nam w twarz i odbierało nadzieję na cokolwiek. A panom, którzy bezczelnie siadali mi wtedy na koło, ten wiatr to – oprócz nadziei – odebrał też chyba rozum i godność. Shame on you!
No wkurwiłam się wtedy, nie powiem. Żeby chociaż jakieś pozory zachować, żeby trzymać te cholerne kilka metrów odstępu, żeby coś zagadać, zasymulować zmianę, maskując swoje lenistwo czy niemoc. Ale nie, kurwa – koło w koło, dosłownie kilkanaście centów za plecami, wieźli się jak gdyby nigdy nic. Na początku chciałam opluć lub osmarkać jednego z drugim. To sobie kask i strój sama ufajdałam. Potem ostentacyjnie podnosiłam się w górny chwyt i zjeżdżałam do środka trasy – wtedy panicze łaskawie decydowali się odpuścić. Chociaż na chwilę.

Jeśli chodzi o drafting, to bywało z tym różnie. Raz dojechała mnie jakaś grupa i musiałam mocno zwolnić, by ją puścić. Innym razem – depnęłam i na moment uwolniłam się z obstawy. Sędziowie jeździli, ale nie byli wybitnie stanowczy ani konsekwentni w swoich decyzjach, a namioty stały raczej puste. Trochę szkoda.
A sama trasa? Baardzo fajna. Nie była bardzo trudna, ale lajcikiem i nudą też bym jej nie nazwała. Jedna pętla, zróżnicowana, w większości z dobrym asfaltem, sporo górek, zjazdów (jeden tylko bardziej techniczny) oraz długich prostych na pasie autostrady, gdzie BOlesław nie wiedział, co z sobą zrobić ze szczęścia.
Mnóstwo rond… Ach, te ronda. Tak jak w Polsce na każdym rogu kościół i apteka, tak w Hiszpanii nie ma kilometra drogi bez mniejszego lub większego ronda. A Bożenka – wiadomo – na każdym rondzie w górnym chwycie, i wolniej, i ostrożniej, by nie wypaść z trasy… Bez komentarza.

Kiedy już się rozgrzałam, naprawdę podobała mi się ta jazda. Teraz widzę, że mi się podobała, bo… nie cisnęłam tak, jak powinnam. Nie pojechałam swojego. Waty niby jeszcze mieszczą się w przewidzianych widełkach (Moc NP 3 W/kg), ale bliżej temu wysiłkowi do pełnego dystansu niż napierania na połówce. Chyba mi się po prostu trochę zapomniało, że to jednak trzeba się ciut bardziej wysilić i zasapać na takich krótszych zawodach. Z minusów dodatnich całej sytuacji to przynajmniej zostały mi siły na bieg, ale nie spojleruję, czytajcie dalej. Rower pokonałam z prędkością 33,9 km/h, w czasie 2:37, zjadłam 6 wyciśniętych do bidonu żeli oraz kilka pastylek Dextro.
Czary mary
Wjazd do T2 to dla mnie jedna wielka niewiadoma. Na etapie kolarskim miejscami trochę czułam to biodro – nie był to jednak sygnał alarmujący i wieszczący coś poważnego. Po zejściu z roweru sytuacja nie uległa zmianie: bez dramatu, ale idealnie też nie było. Kolejne pół życia spędzone na ubieraniu Nike Alphafly – nie są to buty sprzyjające szybkiej strefie zmian, gdy się ma wysokie podbicie stopy – i lecimy sprawdzić, czy i ewentualnie jak uda się coś dziś pobiec.

Pierwsze kilometry raczej z tych sztywnych, nie było lekkości i speedu, które czasem dostaje człowiek po zejściu z roweru. Nie panikowałam jednak i pozwoliłam sobie spokojnie logować się do tego biegu – to była bardzo dobra strategia! Napięcie w biodrze trochę czułam, ale nie skupiałam się na tym chcąc wszelkie siły mentalne przekierować tam, gdzie będą bardziej potrzebne. Liczyło się teraz trzymanie tempa, pilnowanie picia i jedzenia oraz mimo wszystko czerpanie radości z chwili, że mogę tu teraz być i robić swoje rzeczy. A że nie wiedziałam, która jestem i o co gram (wszyscy „moi ludzie” startowali i byli na trasie), starałam się wycisnąć max z każdej chwili i każdego kilometra na trasie.
Biegliśmy dwie pętle nieopodal spektakularnego Miasteczka Sztuki i Nauki, ścieżką Turia River – było płasko, trochę po kostce i szutrze, ale w większości na asfaltowej nawierzchni, miejscami ocienionej, z mnóstwem kibiców i bardzo pozytywnej energii. Naprawdę, świetna była ta trasa.

Utrzymywanie tempa sub 4:40 było wymagające, ale pod kontrolą. I wtedy założyłam sobie plan: do 12 km biegnę normalnie (Tofik, idź normalnie!), potem przez 5 km staram się to utrzymać, a końcówka na YOLO – to znaczy przyspieszam. Czyż nie był to plan idealny?
Chyba najtrudniejszy był etap drugi – ten pomiędzy 12. a 17. kilometrem – gdy tempo trochę zaczęło spadać, a do końca wyścigu zostało jeszcze sporo kilometrów. Około 13 km poczułam silny ból w biodrze/pośladku. Taki niepokojąco silny. Wtedy szybka debata z samą sobą: jeśli się utrzyma – schodzę z trasy. Trochę poprawiłam sylwetkę, rozluźniłam ręce, starałam się zwiększyć kadencję (czyli pewnie, hehe, z 150 weszłam na 158) i biec bardziej z pięty. I ufff, puściło. Można było wrócić do realizacji planu: byle tylko do 18 km, gdzie planowałam przyspieszyć. Dłużyło się trochę, więc zniecierpliwiona postanowiłam zagęścić ruchy już wcześniej i zobaczyć co się wydarzy.
I tym samym od 16 km rozpoczął się prawdziwy koncert bożenkowego biegania w triathlonie. Jak na jakimś haju biegłam! Wyprzedzanie, wyprzedzanie, wyprzedzanie. Jakby jutra miało nie być! Woda w siebie i na siebie, łyk coli (ostrożnie, hehe, żeby sobie stroju Fusiona za miliardy monet nie poplamić) i dawać mi tu tę metę! Przez moment przeszło mi wprawdzie przez myśl, że chyba ciut za wcześnie zaczęłam ten finisz (kilometry wychodziły poniżej 4:30), ale stwierdziłam, że pomartwię się tym później. Już przecież tak niedaleko.

Na ostatnim punkcie chwyciłam sobie jeszcze dwa żele Maurtena (cebula deal) – w nagrodę za tak piękny bieg – i dzida do mety. No piękne to było. Półmaraton na połówce IM w średnim tempie 4:36/km! W życiu tak nie biegałam i w życiu nie pomyślałam, że mogę tak biegać. Nie wiem, co tam trener Jacek Tyczyński czaruje w tym moim treningu biegowym (biegam teraz średnio 50 km tygodniowo, są jednostki dość wymagające, ale nigdy na upodleniu), ale to jest naprawdę jakaś magia! Wydaje mi się również, że w takim półmaratońskim bieganiu pomagają mi też buty z karbonem (normalnie czuję tę sprężynkę przy odbiciu) oraz ciut mniejsza objętość człowieka (zawsze kilka kg do dźwigania mniej) – ale to już moje domysły z kategorii dowodów anegdotycznych.
Całe zawody zamknęłam w 5:00:51 :) No szkoda tej minuty… Ale przecież, cytując (i pozdrawiając) klasyka: „triathlon is not mathematik”. Byłam czwarta w kategorii, do pudła zabrakło 6 minut (sporo). Pływanie – fatalne, rower – dobry minus, bieganie – celujący. Czyli: siadaj, Bo, dostateczny plus :) Lub naciągana czwórka.
Mimo pewnego niedosytu, myślę, że to był dla mnie bardzo ważny i tym samym dobry start. Wyraźnie ukazał braki – również te mentalne i odczuciowe (nad którymi można jeszcze popracować) – oraz dał sporo wiary, że mogę i potrafię. Teraz tylko doleczyć biodro (niestety kosztem BPS przed pełnym), by móc z tym pozytywnym nastawieniem stawić się na linii startu w Lanzarote już 17 maja.
A potem… ktoś wyłączył prąd. Na szczęście nie mi, tylko w całej Hiszpanii i Portugalii. I internet wyłączył. I telefony. I nagle człowiek znalazł się w równoległej rzeczywistości. Jak się potem okazało – w centrum największej awarii elektryczności w historii Europy. Blackout. Na początku pełen luz: „na pewno zaraz włączą”. Ale z każdą kolejną godziną niepewność zaczęła rosnąć, a pytań przybywało. Był ładny, słoneczny dzień, pojechaliśmy rowerami na rege ride nad morze. Uderzyła mnie cisza i spokój – potęgowane przez kojący widok morza i szum fal. Ktoś obok zapalił jointa, ktoś inny w samochodzie włączył radio, by śledzić komunikaty. Hiszpańska maniana w jednym obrazku.
Pojechaliśmy do sklepu (duże sklepy były otwarte; płatność tylko gotówką albo kartą wkładaną do czytnika, co działało w 30% przypadków), kupiliśmy bagietki i coś do nich, wino oraz świeczki zapachowe. Wieczorna kolacja – na zimno i unplugged. Ciekawe to było doświadczenie, jakże kontrastujące z przyziemnymi, głośnymi i wyrazistymi emocjami dnia poprzedniego! Dało sporo do myślenia nad naszymi ograniczeniami, w które sami się wpędziliśmy oraz priorytetami i prawdziwymi wartościami w życiu.
I na koniec jeszcze kilka słów o samych zawodach w Walencji. Według mnie – idealne na początek sezonu: cudowna lokalizacja, bardzo przyjazne trasy i naprawdę dobra organizacja (świetnie zabezpieczona trasa kolarska, mnóstwo wolontariuszy, pełne bufety odżywcze, strefa finishera na bogato). Zaskoczyła mnie skala imprezy – startowało nas ponad 2100 osób, a liczba ciuchów i gadżetów z logo IM 70.3 Valencia w Mshopie z powodzeniem dorównywała ofercie z Mistrzostw Świata w Nicei. Jedynym utrudnieniem są dwie strefy zmian (niezbyt daleko położone od siebie, ale jednak dwie), które trzeba ogarniać samodzielnie – zarówno w sobotę, jak i w niedzielę (organizator nie przewozi rzeczy z T1 na metę). No i wyzwaniem może być też niska temperatura wody oraz ewentualny przeskok do wysokich temperatur w trakcie dnia, jeśli człowiek wyruszy z zimnej Polski. Do Walencji łatwo dolecieć, są połączenia chyba z każdego lotniska w Polsce, a w samym mieście działa metro, które szybko dowozi z lotniska do centrum. Miejsc noclegowych również pod dostatkiem, a sama Walencja – bardzo urokliwa i wdzięczna do zwiedzania po zawodach. Idealny pomysł na przedłużony weekend sportowo-rodzinny oraz udane rozpoczęcie sezonu startowego. Także znak jakości Bo niniejszym został przyznany.
Następny przystanek Ironman Lanzarote.