Siedem tygodni – tyle dzieliło moje dwa najważniejsze (i jedyne) starty triathlonowe w tym sezonie: IM Frankfurt i IM Vichy. Dużo i niedużo. Tym bardziej ciekawa byłam jak mój organizm, zarówno ciało, jak i głowa, poradzi sobie z tym wyzwaniem. Po niezbyt udanym, zwłaszcza mentalnie, starcie we Frankfurcie miałam ogromną motywację, by teraz zrobić tego irona jak należy. Treningi nawet wchodziły i chęci również nie brakowało, choć sportowo czułam, że wielkiego wow z formą niestety nie ma… No nie udało mi się wrócić do tego, co było przed Frankiem :( Nie zważając jednak na to, czułam się dobrze i fajnie mi te tygodnie zleciały.
W Vichy czekała na mnie ciekawa trasa zawodów. Pływanie po jednej pętli w jeziorze Allier, które, co wyczytałam dopiero przed zawodami, raczej nie grzeszy czystością – rok temu etap pływacki z racji jakiegoś skażenia został odwołany. Rower po widokowych górach Bourbonnaise z przewyższeniem ponad 2500 m (choć mi Garmin pokazał, bagatela, 3200 m!). Oraz cztery kółeczka biegu, po promenadzie wzdłuż akwenu, w którym wcześniej pływaliśmy oraz w okolicznym parku. Powiecie, niby nic specjalnego ta trasa. Ot zwykły ironman, tylko z etapem kolarskim w górach. Odpowiem, że racja. Ale dodajmy do tego 35-stopniowy upał i wychodzi już całkiem konkretne wyzwanie do pokonania.
Grochóweczki? Swim
Gdy przyjechaliśmy do Vichy w czwartek, woda miała 25,4 stopnia. W piątek było już 26 z małym hakiem, w sobotę, gdy startowała połówka, temperatura wynosiła 26,5 stopnia, by w niedzielę jeszcze się delikatnie podgrzać oraz zgotować nam prawdziwie ciepłe powitanie. Miała 27,4 stopnia! Moje obawy, że zmarznę – a po wychłodzeniu na jednym z tegorocznych maratonów pływackich, gdy temperatura mojego ciała spadła do 30 stopni, miałam na tym punkcie lekką schizę – zostały prawie całkowicie zażegnane. Choć tak naprawdę to odetchnęłam z ulgą dopiero, gdy do tej wody wskoczyłam, poczułam wszechogarniającą ciepłość (nie, nie sikałam) i zaczęłam płynąć.
Ach, uwielbiam ten moment zetknięcia światów przed i postartowego. Najpierw jest głośno głośno głośno, mnóstwo emocji w głowie, gonitwa myśli i pełno znaków zapytania. A potem słychać tylko wystrzał startera i CYK. Nastaje cisza i człowiek zostaje sam ze sobą.
Przed startem ktoś powiedział, że szykuje nam się fajne pływanko w rosole, podczas etapu stwierdziłam, że grochówka jest tutaj zdecydowanie lepszym określeniem. Było ciepło, brązowo i gęsto. Oj, nie mogłam się jakoś zalogować do tego pływania. Najpierw martwiłam się, czy jak niechcąco napiję się tej wody to nic mi się nie stanie, a potem, gdy faktycznie się jej napiłam, od razu zaczął boleć mnie brzuch i poczułam mdłości. No nieźle się zaczyna. Do tego ta woda serio była jakaś gęsta! I ciut za ciepła na szybkie machanie makaronami, no hehe, nie dogodzisz.
I mimo złapania jakichś nóg, nie było to moje pływanie, zwłaszcza w pierwszej połowie dystansu. Pamiętaj Bo, gdy złapiesz bąbelki i płynie ci się nawet przyjemnie, podziwiasz piękny wschód słońca i generalnie rozmyślasz sobie o tym i owym, to wiedz, że to są złe bąbelki. Za wolne! Zorientowałam się dopiero przy bojce nawrotowej, że coś jest nie halo, udało mi się wtedy podpiąć pod inne bąble i wreszcie zaczęłam płynąć tak, jak być powinno. Zero romantyzmu, tylko nakurwianie ile wlezie. A jedyna myśl, którą wtedy człowiek ma w głowie, to ciśnij Bo i nie zgub tych nóg, bo one naprawdę dobrze prowadzą! Wytrzymaj choć kilkadziesiąt metrów, a potem następnych kilkanaście! Od razu przestał mnie boleć brzuch i minęły mdłości. Wszystko skupiło się na tych bąblach i staraniach, by ich nie zgubić.
Powiedzmy więc, że drugą częścią dystansu uratowałam jakoś swój honor. No ale nie oszukujmy się. To było złe pływanie, chyba najgorsze ze wszystkich moich dotychczasowych na IM. A tak BTW, jakby ktoś szukał zawodów, gdzie pianki będą zabronione, to spoko proszę uderzać do mnie oraz zapisywać się tam, gdzie ja zamierzam. Wliczając Hawaje, to mój trzeci ironman, na którym płynęliśmy bez pianek!
Czas 1:22, średnie tempo 2:08. Przemilczmy może, bo jak inaczej to skomentować?
Gorąco, górzyście i wolno Bike
Na szczęście przy wyjściu z wody nie popatrzyłam na zegarek, więc nieświadoma tej, hehe, grochówkowej katastrofy, w dobrym nastroju i pełna pozytywnych myśli wyruszyłam na etap kolarski.
Zanim jednak opiszę, jak to z tym rowerem w Vichy było, opowiem może o moich rozterkach sprzętowych oraz sporym zamieszaniu z tym związanym tuż przed startem. Wraz ze wzrostem temperatury oraz upałem zapowiadanym na niedzielę, rosły też moje wątpliwości czy jechać z dyskiem czy nie. Bałam się, że w tych warunkach cięższy od zwykłego koła (o ok. 400 g) dysk będzie dla mnie sporym obciążeniem na podjazdach, miałam wątpliwości czy przy mojej obecnej (gorszej) formie kolarskiej faktycznie na tym aero coś zyskam, nie byłam również pewna, czy ta trasa dobrze nadaje się na jazdę z pełnym kołem (analiza wskazywała, że raczej tak). A wiecie, jak to jest przed zawodami – każda wątpliwość budzi (niepotrzebne) emocje, i zamiast na spokojnie wyciszać się, skupiać na starcie, człowiek cały czas duma, kombinuje, zmienia zdania i trwa w niepewności.
Ostatecznie, za radą trenera Kuby, pojechałam z dyskiem i… nie wiem, czy to była dobra decyzja. Znaczy się na łagodnych zjazdach i dłuższych prostych, byłam najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, tak cięliśmy z Czesławem niczym kamień wystrzelony z procy. Aj, to było naprawdę zajebiste! Ale już na licznych hopach oraz na podjazdach w pełnym słońcu, byłam zgoła odmiennego zdania. W sumie to mam do siebie żal, że nie zaufałam intuicji, która podpowiadała mi zwykłe koło, no ale teraz to mogę sobie dumać, co by było gdyby… Myślę jednak, że to cenna lekcja do zaksięgowania w dzienniczku: ufaj Bo intuicji oraz upraszczaj, nie kombinuj!
A jakby tych wątpliwości i rozterek było mało, to jeszcze tuż przed startem zjebał się wentylek w dysku i nie mogłam dopompować koła. Po raz pierwszy skorzystałam z pomocy serwisu rowerowego w strefie zmian, gdzie przemiły pan, po ciemku, mimo presji upływającego czasu, pojawiających się nowych problemów oraz płaczącej mu za plecami triathlonistki, profesjonalnie naprawił tę usterkę oraz pozwolił mi wrócić do gry i realizacji marzeń. Szukałam go potem po wyścigu, by jeszcze raz podziękować i ozłocić, niestety bezskutecznie. Zatem tutaj, wielkie MERCI! Nawet nie chcę myśleć co by było, gdyby ta poranna akcja „ratuj wentyla” się nie udała…
Trasa kolarska w Vichy nie należy do łatwych. Po wgraniu tracka do Garmina, pokazało się co prawda tylko 7 wspinaczek, ale pomiędzy nimi też się sporo dzieje i w zasadzie nudy nie ma wcale! Miejscami jest bardzo interwałowo (na tych fragmentach dysk nie ułatwiał sprawy): góra, dół, góra, dół, góra, siodło, którego nie dojeżdżasz do końca, skręt i zakręt oraz znowu hopka. Pamiętam również kilka trudniejszych zjazdów po serpentynach, do tego podjazdy, z czego dwa o długości 16 km. I w sumie nie wiem co gorsze, konkretne górki z 7-8% nachyleniem, które po prostu czujesz, że jedziesz, czy takie 2-3% wzniosy, które niby płaskie, a optycznie to czasem nawet jakby z górki, a dymasz je po 20 km/h i końca psiaichmać nie widać. W Vichy było tego wszystkiego pod dostatkiem! Do tego pełna lampa z nieba i żar odbijający od asfaltu. Oj, na drugim kółku było bardzo gorąco! Decyzja, by zamiast zabudowanego hełmu z dziubkiem HJC wziąć sprawdzoną pieczarkę z prześwitami Bontrager Balista, była jak najbardziej słuszna. Nie wyobrażam sobie jazdy bez tego przepływu powietrza oraz możliwości wlewania wody pod kask na włosy. Po raz pierwszy miałam też do Garmina wgrany track, który pokazywał długość i nachylenie podjazdów oraz ile jeszcze zostało do końca – na takich górzystych trasach to prawdziwy game changer! Szkoda, że na wcześniejszych wyścigach z tego nie korzystałam (stary licznik nie miał takiej funkcji), ale lepiej późno niż wcale.
Fajnie mi się jechało. Nie oznacza to oczywiście, że było łatwo i lekko, ale powiedzmy, że w miarę ok. Nie cisnęłam, nie przepalałam i naprawdę podeszłam to tego etapu dość spokojnie i rozważnie. Cały czas miałam gdzieś z tyłu głowy, że upał może mnie zdjąć z trasy, więc jeśli miałabym jednym słowem opisać etap kolarski to byłaby to „pokora”. Bardzo skrupulatnie dbałam o odżywianie oraz nawadnianie i schładzanie. Muszę przyznać, że wyszło to naprawdę dobrze! Chyba po raz pierwszy na IM udało mi się opracować fajną strategię picia i schładzania. Na każdym punkcie uzupełniałam bidon z izo na kierownicy plus łapałam butelkę z wodą, którą stopniowo wylewałam na siebie pomiędzy punktami. Żadnego motania się, mieszania wody z izo, zastanawiania się co teraz pić i łapać oraz bezsensownego wożenia z sobą balastu z ciepłymi płynami. Idealnie tym zarządzałam! Ani razu nic mi nie zabrakło, ale też nie taszczyłam ze sobą tego, czego nie potrzebowałam.
I tak jadłam sobie tego ironmanowego słonia po kawałku. Od punktu do punktu, od podjazdu do podjazdu, w międzyczasie widoczek jeden z drugim oraz fantastyczny klimat na punktach kibicowskich niczym w Tour de France. Czujecie, że w tym upale niektórzy wolontariusze poprzebierani byli za bajkowe postacie? Je l’aime!
Krajobraz również bardzo urokliwy: mięciutkie przełęcze, nasycona zieleń lasów, klimatyczne, kamienne francuskie miasteczka, ciągnące się winnice. Oglądałam! Niepokoił mnie co prawda brak dziewczyn do wyprzedzania, czułam też, że niestety nie jadę swojego roweru życia – ale w takich momentach gorszego samopoczucia czy niezbyt sprzyjających myśli włączałam sobie sprawdzoną pocieszajkę (polecam stosować): „Defekt jest? Nie ma. A dzwon? Nie ma. Bomba? Nie stwierdzono. Przegrzanie? Nie ma. Jedziesz sobie? Jadę jadę. Zatem jest zajebiście dobrze. Tak trzymaj”.
I jeszcze jedno miałam zmartwienie. Że mi się od tego ciągłego polewania zniszczy bagietka z żółtym serem, którą miałam w tylnej kieszeni stroju. A że wiedziałam, że jest pyszna, oraz że jest słona (francuskie masło z kawałkami grubej soli jest absolutnie genialne), to chciałam ją sobie oszczędzić do czwartej godziny jazdy, kiedy to – z racji dłuższego czasu na rowerze – powinno być szczególnie trudno. Oszczędziłam, nie zalałam, zjadłam, była naprawdę przepyszna! Mówię Wam, dla takich chwil warto robić te ajrony!
I nagle na ok. 140 km zaczynam wyprzedzać dziewczyny. Okurwa Bo – myślę sobie – to pływanie to naprawdę musiałaś zjebać, skoro dopiero teraz dojeżdżasz inne laski (oraz kalkulacje w głowie, że one chyba musiały wyjść z wody ze 20 minut przede mną, skoro dopiero teraz się spotykamy, masakra). Po czym jednak trybię, że ja te dziewczyny dubluję nie dojeżdżam… Co nie powiem, że nie poprawiło mi nastroju i nie dodało energii do dalszej jazdy. Potem jeszcze na podjeździe upuściłam bidon z żelami – wszystko było mokre i po prostu wyślizgnął mi się z dłoni. I znowu kalkulacja, zatrzymywać się czy nie? Byłby świetny pretekst, aby już tych żeli nie jeść (miałam tego ciut dość), ale jednak przeważył rozsądek. Na spokojnie zatrzymałam się więc, położyłam rower na skraju drogi i wróciłam biegusiem po bidon, który na szczęście nie poleciał daleko. Normalnie rozważna i romantyczna!
Podsumowując ten etap zawodów. Wyszło poprawnie, nie popełniłam chyba żadnego błędu, cały czas miałam kontrolę nad sytuacją, a równocześnie cieszyłam się tą jazdą i starałam się z niej czerpać wszystko, co najlepsze. Trudniejsze podjazdy wynagradzały fajne i mocne zjazdy, odcinki w pełnym słońcu też się kiedyś kończyły i można było ciut odsapnąć w cieniu. Jak w życiu :) Ostatnie 30 km, które były chyba najłatwiejszym fragmentem trasy, pojechałam troszkę mocniej. Fajnie tak wyprzedzać i czerpać z tego dodatkową moc i siłę.
Zjadłam (prawie) wszystko co miałam przygotowane (tj. 10 żeli Humma z bidonu, trzy batony, po pięć żelków i tabletek Dextro, trzy saltsticki, kawałek bagietki z żółtym serem i jeszcze pół złapanego na punkcie banana), wypiłam ok. 6-7 bidonów izo plus wylałam na siebie dwa razy więcej wody. 182 km (tak, trasa była dłuższa) z przewyższeniem 2500 m przejechałam ze średnią prędkością 27,2 km/h, mocą NP 174W, w czasie 6:41. Cóż. Bywało lepiej, bywało szybciej, bywało mocniej…
Ale ale Bodzen, ale! Run
Gdy zatrzymałam rower i tym samym wyłączyłam chłodzenie podmuchami powietrza, dosłownie zalała mnie fala gorąca. Jakbym otworzyła piekarnik. Zaczęłam więc od najbardziej oczywistej i powtarzalnej rzeczy tego dnia, czyli od oblania się wodą na punkcie, a potem krok po kroku stopniowo wchodziłam w bieg bez specjalnego zastanawiania się co to dziś z tego i jak będzie. Plan na bieg również sponsorowała literka P (jak pokora). Od początku marsz w każdej strefie odżywiania, a od połowy, lub wcześniej jeśli będzie taka potrzeba, galołej w proporcjach 5/1 (5 minut biegu, 1 minuta marszu) oraz oczywiście odżywianie oraz zero rezygnacji i ulegania negatywnym myślom. Błędom popełnionym we Frankfurcie mówimy stanowcze nie!
Z zaskoczeniem obserwowałam, jak moje ciało dobrze radzi sobie z tymi tropikalnymi warunkami. Strefy nie były długie, więc zaplanowany marsz trwał może z 8-10 sekund, ale było to wystarczające, by napić się, obficie oblać wodą oraz złapać oddech. Utrzymywałam tempo w okolicach 5:15, cały czas miałam mnóstwo frajdy i czerpałam dodatkową moc od kibiców zgromadzonych dość licznie wzdłuż trasy. Na ok. 5 km widzę Miłosza, co jeszcze dodaje mi skrzydeł i naprawdę niesie do przodu. Równie mocno jak informacja, że jestem pierwsza w kategorii (wierzyć mi się nie chciało, jakim cudem po takim niespecjalnym rowerze?), a nawet mam szansę na dobrą lokatę overall, tylko muszę dalej biec swoje, a także nie podpalać się, bo wyglądam naprawdę dobrze. Jak dziwne są definicje piękna, albo może potęga miłości, że człowiek mając ponad 190 km w nogach słyszy takie komplementy, prawda?
No ale biegnę dalej i jest zajebiście fajnie. Jasne, że lepiej byłoby tu napisać, że było mega ciężko, że warunki ekstremalne. Że walka, że żar z nieba, że trud i cierpienie. Ale prawda jest taka, że 1) adrenalina i doping niesie, 2) oblewanie wodą działa, 3) picie na każdym punkcie również robi robotę, więc po prostu należy uczciwie powiedzieć, że bieganie zawodów w takiej temperaturze jest zdecydowanie łatwiejsze niż np. zrobienie w tym samym czasie zwykłego treningu. Ponadto na każdym z czterech kółek, przez ok 3 km biegliśmy w parku, w cieniu, więc to też bardzo pomagało.
Niestety organizator nie zapewnił lodu na punktach, więc trzeba było sobie radzić z wodą i polewaniem. Wolontariusze bardzo pomagali, na niektórych punktach oferowali wycięte z dużych plastikowych butelek pojemniki do polewania, na innych po prostu stali z wężami z wodą psikając na człowieka, gdy tylko o to poprosił. Zimna woda na spalony od słońca kark, a także odparzone od otarć ciało, była absolutnym zbawieniem. Stałabym pod tym szlauchem i stała! Niestety trzeba było szybko wracać na trasę, ten maraton się przecież sam nie przebiegnie!
Końcówka drugiego kółka utwierdziła mnie w przekonaniu, że galołej jest naprawdę całkiem niezłym pomysłem na domknięcie tych zawodów :) Ale ponieważ czułam się nawet nieźle, postanowiłam pokonać to trzecie okrążenie nie 5/1 tylko 5/0,5 (tj. 5 minut biegu, 30 sekund marszu), gdzie potem przerwę w marszu wydłużyłam sobie do 40 sekund.
Mała uwaga odnośnie tego galołeja, co zrobić, by faktycznie działał. Otóż nigdy na oko czy do następnej ławki lub latarni, tyko konkretny plan oraz cyferki! Postrzeganie rzeczywistości na tym etapie zawodów jest naprawdę mocno zakrzywione i na oko nie zadziała nic. Poza tym, kierowanie się liczbami daje poczucie kontroli i władzy nad zmęczeniem oraz pozwala podejść do tego po prostu zadaniowo, jak na treningu. Czyli, słuchajcie drogie dzieci, robimy ten marszobieg na lapach pilnując w zasadzie każdej sekundy i nie ulegając żadnym dyskusjom i negocjacjom z głową. A że w Garminie w trybie Multisport lapy nie działają, należy „zakończyć” cały triathlon, który się tam nam odlicza od rana, po czym szybko „wznowić” aktywność (wtedy działają już lapy) i można dalej lecieć oraz odliczać swoje. Spokojnie, track się nie popsuje, i na Stravie wszystko jest potem pięknie i w jednym kawałeczku. Oczywiście, że czasem trasa weryfikuje ten plan i np. jak jest podbieg to lepiej zrobić go marszem, a nie usilnie trzymać się biegu, podobnie też w strefach odżywiania, ale zawsze lapy, zawsze kontrola i pilnowanie sekund oraz ustalonych zasad. To my tutaj rządzimy, nie zmęczenie! Aha, i ten marsz to nie jest spacerek i powłóczenie nogami, to jest żwawy marsz w tempie najlepiej 8, maksymalnie 9 minut na kilometr.
Kibice, doping, wolontariusze byli naprawdę wspaniali. Oprócz jednego redbullowego didżeja na trasie, nie było wprawdzie więcej zorganizowanych punktów kibicowskich, ale ludzie – mimo tego upału – naprawdę robili robotę. Było głośno, było wesoło, było mega sportowo. Totalnie rozwaliła mnie jedna starsza pani, która na 4 km przed metą stała pod parasolką z taką mgiełką do ciała i psikała na ludzi. Ciągle słychać było: Ale ale! Kuraż! Ale ale Bodzen! (zagiął mi się numerek z końcówką imienia, więc niniejszym zostałam „Bozen”).
Udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę overall, potem drugą. Przez pewien czas biegłam razem z Francuzką Celine (F25-29), co było o tyle fajne, że znał ją na trasie chyba każdy kibic, więc podpinałam się pod doping i ogrzewałam w świetle jej chwały. A co. Potem jednak musiałam odpuścić i oddać honor młodszej koleżance, ale było to bardzo energetyczne i pozwalało skutecznie utrzymać rytm i tempo. W zasięgu była jeszcze jedna dziewczyna w generalce, niestety ostatnia pętla nie była, że tak powiem, odpowiednim momentem na podjęcie rękawicy… Było mi już wtedy naprawdę ciężko.
Na ok. 28 km doznałam prawdziwie maratońskiej ściany, tj. nagle zalało mi nogi betonem i nichu nie było jak tych parówek podnieść i poderwać do biegu. Przeszłam więc w tryb „szurania” i przenoszenia stóp kilka milimetrów nad ziemią, równocześnie przepraszając moje karbonowe alfaflaje za taką profanację. No ale sorunia! Innego wyjścia nie było. Ostatnie kółko to galołej w proporcjach najpierw 4, potem 3 minuty biegu, na 40 sekund marszu. Odliczane oczywiście co do sekundy mimo pokus, by pierdolić to wszystko i na spokojnie dojść sobie do mety. Oraz niezapomniane arbuzy w strefach odżywania. Ależ to było pyszne!
I jakbym pięknie i epicko nie opisała tego etapu zawodów, a także kreatywnie nie analizowała statsów na Connect, to nie ma się co oszukiwać, to nie był mój, hehe, „bieg” marzeń. Ostatnie okrążenie to już totalna rzeźba, usilne trzymanie się lapowych cyferek na Garminie oraz utęsknione wypatrywanie prostej, na której będzie już widać most, z którego tylko 2 kafle do mety. Wtedy też naszła mnie refleksja, czy ten ironman to faktycznie taki fajny, jak wszędzie, zawsze i do każdego naokoło nawijam. Otóż niekoniecznie, wykoncypowałam XD. Zajebiście bolały mnie nogi, bolało też trochę serce, że jednak nie spięłam się i nie dogoniłam tej piątej lokaty. Bolał brzuch i chciało mi się do tojka, ale stwierdziłam, że zaryzykuję i spróbuję załatwić już tę sprawę na mecie. Piekło mnie całe, odparzone od polewania ciało. Bolała sportowa duma, że za dużo tego marszu, a sam wynik baaardzo daleki od poziomu przyzwoitości. Gotowała się od tego upału głowa.
A równocześnie, gdzieś tam w środku, po cichutku i nieśmiało, kiełkowała radość i wielki zaciesz, że kurwa znowu mamy to! Że za moment będzie po wszystkim. A uczucie przekraczania mety resetuje – wprawdzie jedynie na kilka sekund – cały ból i cierpienie. Bodzen, you are an ironman! Yes, I am! I to nie jest moje ostatnie słowo.
Maraton w IM Vichy zbierał ogromne żniwa. Temperatura dochodziła ponoć nawet do 40 stopni. Mnóstwo ludzi marszem pokonywało trasę i ciągle było słychać sygnał karetki. Fakt, że takim „biegiem” wyprzedziłam dwie dziewczyny na trasie, a także, że całościowo była to moja najlepsza dyscyplina na zawodach (pływanie ukończyłam jako 14, na rowerze miałam 8 czas, na bieganiu byłam 6) jest tego najlepszym potwierdzeniem. Maraton pokonałam w tempie 5:57 min/km i z czasem 4:12, a całe zawody zamknęłam, że tak powiem NA BOGATO: 12 godzin i 26 minut. To mój, chlip chlip, najwolniejszy ironman ze wszystkich. Byłam szóstą kobietą na mecie (na ponad 80 startujących) i pierwszą w kategorii. Wzięłam też slota na przyszłoroczne Mistrzostwa Świata, które odbędą się w Nicei.
Jak to mówią: „doświadczenie to coś, co dostajesz, kiedy nie dostajesz tego, co chcesz”. I myślę, że właśnie doświadczenie to najważniejsza (oprócz pieniążka i pierwszego miejsca na podium, co jednak nie zdarza mi się zbyt często na imprezach em z kropką) rzecz, jaką przywiozłam z Vichy. Odebrałam wiele cennych lekcji. Że intuicja to ważna rzecz i że warto jej czasem posłuchać. Że w upale liczy się rozsądek i pokora, a także – oprócz schładzania i nawadniania – dobre smarowanie. Że jeśli będę chciała robić dwa ironmany w przyszłości, to chyba jednak jako dwa osobne mikrocykle przygotowawcze z dłuższą przerwą pomiędzy. Że z uśmiechem i pozytywnymi myślami naprawdę jestem silniejsza. Oraz że może już czas pogodzić się z faktem, że lepsza na dystansie IM nie będę i trzeba po prostu czerpać radość z tego, co jest?
Choć nad tą ostatnią kwestią to chyba jeszcze sobie pomyślę :)