Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że przepłynę wpław 10 km w Morzu Bałtyckim to raczej bym nie uwierzyła. A że jeszcze niespecjalnie przeciora mnie ten dystans oraz że będzie fajnie i w miarę komfortowo? No way! Bujać to my a nie nas, panie szlachta. A tu proszę, jednak stało się! Choć swojego występu w Oceanmanie nie postrzegam w kategoriach wybitnie sportowych. To było super wyzwanie, fajna wytrzymałościowa przygoda oraz chęć sprawdzenia się w nowym kontekście i okolicznościach.
Trudno nazwać mój obecny sezon startowy majstersztykiem strategicznym i organizacyjnym. W zasadzie to dopiero teraz weszłam na jakieś normalne i systematyczne obroty treningowe, do tej pory wszystko działo się raczej w rytmie spontan i YOLO. Nie mogłam więc przepuścić okazji, by do tych doświadczeń nie dorzucić zawodów Oceanman. Długodystansowe pływanie w morzu brzmiało bardzo zachęcająco i kusząco! Na tyle inspirująco, że po mazurskich przygodach z maratonami pływackimi, z których jeden poszedł mi bardzo dobrze, a drugi całkiem źle, trochę na przekór, trochę na przełamanie, a trochę YOLO postanowiłam spróbować swych sił w Oceanmanie. Pierwotnie w grę wchodził jedynie dystans 5 km, nic dłuższego nie brałam nawet pod uwagę, ale wystarczyła chwila i głupie żartobliwe pytanie, czy dałabym radę machnąć dwa razy tyle… I zaczęło się! Myślenie, rozkminka, kalkulacje. Oraz ostatecznie szalony pomysł, by w Gdańsku zmierzyć się z pełnym dystansem Oceanmana. Że ja nie dam rady? Potrzymaj mi czepek!
Czy miałam jakiś cel? Tak, ukończyć to we względnym komforcie mieszcząc się w limicie czasowym (4,5h), nie zmarznąć, podelektować się tym wyzwaniem oraz nie zakłócić podstawowych przygotowań do październikowego ironmana. Czyli jak to mówią, dobrze się bawić i mieć fan.
Pierwsza edycja Oceanman Poland
Oceanman to seria długodystansowych zawodów pływackich na wodach otwartych, które rozgrywane są od 2015 roku na całym świecie. Inicjatorem i pomysłodawcą cyklu jest Aida Molina, a organizatorem hiszpańska firma Culture Sport 365. W roku 2022 zawody Oceanman odbywają się w ponad 20 lokalizacjach, m. in. we Włoszech, Hiszpanii, Grecji, Meksyku, Chile, Portugalii, Panamie, a nawet w Egipcie, Tajlandii czy Dubaju. Są sloty, są coroczne Mistrzostwa Świata, jest siostrzany cykl UltraOceanman, gdzie dystanse są jeszcze dłuższe oraz kolekcja ciuchów z logo… Skądś my to znamy, prawda? Tylko że w tym wydaniu, skala jest znacznie mniejsza, komercja i ceny także na innym poziomie, a sam klimat zawodów – również ze względu na specyfikę pływania długodystansowego – totalnie inny od tego, który prezentuje M z kropką.
W tym roku po raz pierwszy zawody Oceanman zorganizowano w Polsce, w Gdańsku (prawdopodobnie dlatego, że z powodu wojny nie odbyły się zaplanowane na lipiec i sierpień zawody w Kijowie i Odessie). W Gdańsku rywalizować można było na kilku dystansach: sprint (1,5 km), half Oceanman (5 km) oraz koronny Oceanman na dystansie 10 km; odbyły się również wyścigi dla dzieci (OceanKids: 500 m) oraz sztafety (3×750 m). Do wyboru do koloru. Również pod względem narodowościowym (startowało bardzo wielu obcokrajowców) i językowym, po raz pierwszy zapisywałam się na zawody, gdzie formularz zgłoszeniowy był wyłącznie w języku hiszpańskim.
Dystans 10 km w Gdańsku rozgrywany był na dwóch 5km pętlach przy plaży Gdańsk Stogi. Pętle były w kształcie prostokąta, którego dłuższy bok biegł równolegle do brzegu. Zatem nie wypuszczali nas w głąb morza, płynęliśmy jakieś 300 metrów od brzegu, cały czas mając ląd w zasięgu wzroku – w jedną stronę na prawy oddech, w drugą na lewy. Boje kierunkowe rozstawione były co ok. 300 metrów i mimo, iż na początku wydawało się, że są dobrze widoczne, to kiedy człowiek wypłynął już w tę morską przestrzeń to, oprócz fal, nie było czasem widać dosłownie nic.
Z takich rzeczy, które mogą się jeszcze wydać egzotyczne dla zwykłego triathlonisty, to warto dodać, że pianki były opcjonalne (pływacy z czołówki startowali w specjalnych skinach), asekuracyjna bojka obowiązkowa oraz że na końcu pętli był punkt żywieniowy tzn. łódka odżywcza, co oznaczało dwa punkty odżywcze na całym dystansie 10 km.
Na linii startu stanęło 27 osób: dwudziestu mężczyzn i siedem kobiet, trzeba przyznać, że całkiem zacny parytet, prawda? Który dodatkowo potwierdził się na mecie, pierwsze miejsce open zajął chłopak, ale już dwa następne padły łupem dziewczyn (z Ukrainy). Pływanie jest kobietą!
Ubieranie pianki i smarowanie się różnymi mazidłami, krótka rozgrzewka w wodzie, odprawa w języku angielskim, sprawdzenie ludzi i ich obowiązkowych bojek, odliczanie od 10 do zera i punkt o godzinie 9.00 wystartowaliśmy. Ja grzecznie z tyłu, pokornie znając swoje miejsce w szeregu. No to swim Bo! Baw się dobrze, nie zrzygaj od tego bujania i nie zgub w otchłani morza oraz zmieść się w limicie czasowym!
Łódka z napisem koniec
Nawet nie podejmowałam próby łapania bąbelków, nie chciałam się szarpać i wypstrykać, poza tym i tak nie było to specjalnie możliwe z powodu fal. Po prostu położyłam się na wodzie i zaczęłam spokojnie płynąć jakbym rozpoczynała zwykły trening OW :) Po kilku minutach okazało się, że uformowała się z nas 4-osobowa grupa, choć słowo „grupa” jest tu sporym przekłamaniem. Wystarczyła jedna większa fala i już byliśmy rozproszeni kilka metrów od siebie. Więc tutaj naprawdę klasyczne płynięcie w nogach było – przynajmniej na moim poziomie umiejętności pływackich – dość trudne do wykonania i po prostu frustrujące. A nie po to przecież tu jestem, by się wkurzać i denerwować, tylko by spełniać swe marzenia i dobrze się bawić.
Nawigacja? Mimo, iż boje kierunkowe były naprawdę sporych rozmiarów, tak jednak nie były wyraźnie widoczne. Kolega płynący obok, po każdym minięciu bojki, zatrzymywał się, ściągał okularki i rozglądał dookoła, gdzie ten kolejny biały tik-tak. Ja po prostu płynęłam w ciemno dalej – już rozkminiłam, że po kilkunastu sekundach, na horyzoncie powinna pojawić się kolejna kierunkowa boja. I z reguły właśnie się pojawiała. I tak mijał nam czas: na bujaniu się w falach, wypatrywaniu tik-taków, obserwacji kolorowych bojek innych zawodników oraz rozmyślaniu nad życiem i sensem istnienia. Jedna dziewczyna odpłynęła do przodu, inny chłopak też zniknął z zasięgu wzroku, a ja z kolegą, którego pomarańczowa boja oklejona była silver tejpem, płynęliśmy obok siebie mniej więcej w podobnym tempie.
Nie ścigałam się, nie rywalizowałam, acz myśl, że prawdopodobnie jestem ostatnia i zamykam cały wyścig, nie ułatwiała mentalnie sprawy w początkowej fazie wyścigu. Co będę ściemniać, trudno osobie ambitnej, kochającej rozwój i raczej przyzwyczajonej do bycia w pierwszej części stawki, przejść do porządku dziennego i pogodzić się z faktem, że jest najgorsza. No ale jakoś przełknęłam tę pigułkę porażki XD, wyrzuciłam z głowy negatywne myśli, przekierowałam się na tryb „wyzwanie” i „radość” i poszło! Kiedy skupiłam się na sobie, nie na innych było zdecydowanie lepiej!
Od bojki do bojki, ręka za ręką, fala za falą, oddech za oddechem. Pamiętałam, by zbytnio nie zadzierać głowy do góry, by w miarę poprawnie prowadzić rękę pod wodą, by też co jakiś czas machnąć nogami, w końcu po coś je takie długaśne mam :) Mentalnie przygotowana byłam na fizyczną i psychiczną orkę, biegałam przecież długie dystanse i wiem z czym wiąże się taki ultra wysiłek. A tu na razie nie dzieje się nic! Termiczne – totalny komfort, nie za ciepło, nie za zimno, nowa pianka od Dare2Tri świetnie spasowała mi rozmiarem i czułam się w niej jak w drugiej skórze. Zmęczeniowo – super luz, nic mnie nie ciągnie, nie boli, nie kurczy, ani nie cierpnie. Okularki (TriPower Vanya) też idealnie, nie parują i nie przeciekają. Hehe, tyle było strachu, a tu jest tak przyjemnie i miło!
I tak dopłynęłam do żółtego tik-taka, który był boją nawrotową i przy którym „stała” łódka – punkt odżywczy. Towarzyszący mi kolega popłynął dalej, ale ja postanowiłam nie kozaczyć, tylko ugościć się jak należy. W końcu zapłacone. Dostałam żel (wybitnie mi posmakował), poprosiłam jeszcze o pół batona, którego sobie dokładnie pogryzłam – na spokojnie i bez ciśnienia. Podoba mi się ten Oceanman! Niestety na łódce nie było wody ani izo – co akurat, z mojego punktu widzenia i perspektywy wolniejszej pływaczki, było sporym niedopatrzeniem organizatora, słońce już nieźle grzało, a przede mną jeszcze kilka godzin roboty. Tak więc tylko pojadłam, pogadałam z ratownikami i popłynęłam dalej. Nie patrzyłam na zegarek, nie pytałam o mój czas – skoro mnie nie ściągają z trasy, znaczy że jestem w limicie, czyli jest dobrze. Droga powrotna była bliżej brzegu i chyba z mniejszymi falami, zdecydowanie w tę stronę płynęło mi się jakby szybciej i łatwiej. A może to dlatego, że podjadłam? Dla urozmaicenia oraz zmiany relaksacyjnego rytmu, robiłam sobie co kilka chwil krótkie przyspieszenia, bardziej machałam nogami, oddychałam na różne strony – jakoś trzeba było sobie ten czas zorganizować! No i musiałam poprawiać czepek i paski od okularków przy uszach, zaczęło mnie to wszystko bardzo uciskać i wkurwiać. Niestety moja standardowa podczepkowa i podkaskowa fryzura, która świetnie sprawdza się w triathlonie, przy takim dłuższym pływaniu nie zdała egzaminu. Kucyk zaczął ciągnąć, warkoczyk uciskać, nijak nie szło tego ułożyć, ależ to było wkurzające i wybijające z rytmu!
I tak płynąc, bujając się, walcząc z czepkiem i warkoczykiem znalazłam się nagle w okolicach drugiego żółtego tik-taka, czyli bojki nawrotowej, co mogło oznaczało tylko jedno: mam już połowę dystansu za sobą! Ale czad! I w tym momencie już wiedziałam, że kurwa zrobię tego Oceanmana! Że choćby nie wiem co, dopłynę. Ku mojemu zdziwieniu, nie czułam zmęczenia ani innego – poza czepkiem – ultra dyskomfortu. Zaczął mnie trochę boleć brzuch i kilka razy siarczyście mi się odbiło, ale to wszystko było niczym wobec tego, czego oczekiwałam i na co się mentalnie przygotowałam.
Zjadłam (a w zasadzie wypiłam, bo to Dextro) kolejnego żela – w bojce asekuracyjnej miałam przygotowane aż cztery żele, a nuż zniesie mnie do Szwecji, trzeba było uwzględnić różne scenariusze – i ponownie zabrałam się do wiosłowania. Myślałam tylko pozytywnie, z małymi przerwami na wkurw z powodu uciskającego czepka oraz nawarstwiającym się dyskomfortem związanym z bólem brzucha i mdłościami. Po ok. 7 km coraz częściej w zasięgu wzroku miałam łódkę ratowniczą lub panią na skuterze wodnym, pokazywałam tylko kciuk do góry, że u mnie wszystko ok, i żeby się nie martwili, że to jakiś skurcz czy zmęczenie, ja po prostu tak dziwnie i dostojnie pływam :)
I kolejna łódka odżywcza, jeszcze jeden żel, pogawędka z ratownikami i trzeba się już było zawijać do końcowej bramki. Zabawne, bo to przecież ponad 2 km, a więc blisko godzina płynięcia, a człowiek serio myśli, że już z górki. Ręka za ręką, bojką za bojką, fala za falą i oddech za oddechem. Myśl za myślą. „Jeśli ja obejdę plażę dookoła, to plaża zostanie przeze mnie obszednięta czy obesznięta?” A może obejdzięta? „Ciekawe jakie jest pochodzenie słowa bąbelek” „Jak ci ludzie mogą tak leżeć na tym piasku, że też im się nie nudzi” – i takie tam inne egzystencjalne rozkminki. A patrząc jak organizatorzy powoli zwożą już białe bojki z przeciwległej strony trasy, jak nic przypomniałam sobie film „Autobus z napisem koniec” (polecam!) i poczułam się „bohatersko” jak ten Duńczyk.
Stan zadumy i medytacyjnego zen przerwał mi nagle pan w ratowniczej łódce, który na ok. cztery bojki przed metą, pokazał mi dłońmi koszykarski znak czasu krzycząc, że za 10 minut koniec. Jak to kurwa koniec? Tak bez żadnego wcześniejszego ostrzeżenia? Ależ szkoda, tak dobrze żarło, a zdechło. No nie dam rady w 10 minut dopłynąć do mety! Ale alarm na szczęście okazał się być fałszywy. Druga pani w łódce szybko zrugała towarzysza, a mi pomachała, że wszystko jest w porządku i że mam czas. Po czym ów pan usilnie zaczął mnie przepraszać po angielsku, co było jeszcze śmieszniejsze, bo wcześniej mówił do mnie po polsku.
No i dopłynęłam. Jeszcze tylko ostatnia boja, którą w przeciwieństwie do pozostałych trzeba było minąć lewym ramieniem i już prosta dzida do bramki. Nie była to meta rodem z IM. Nie było fajerwerków, tłumu kibiców, ani wielkiego dopingu. Był za to zegar pokazujący czas 3:44, był medal, picie i uścisk dłoni organizatora oraz czekający Miłosz, który – bagatela – przepłynął ten sam dystans bez pianki (!) pół godziny szybciej (!!!). A także uśmiech i gratulacje od Oli Bednarek, naszej mistrzyni w zimowym pływaniu, która pokonała wpław Kanał La Manche. Och, to była bardzo przyjemna meta! Rozpierała mnie radość i duma. A także spore zdziwienie, że poszło w miarę lekko, bez dram, rozpaczy, cierpienia i wielkiego bólu. I jak cudownie jest ściągnąć czepek. Zostałam Oceanwomanem! Zajęłam 22 miejsce, 7 wśród kobiet oraz hihi, byłam 20-ga w AG.
Czy warto? (spojler: tak)
Czy start w pełnym Oceanmanie jest dobrym pomysłem dla „typowego” triathlonisty? Treningowym i sportowym zapewne nie bardzo – to nie ten dystans i nie te intensywności. Ale dla sprawdzenia siebie, przełamania jakiś wewnętrznych barier, jako niestandardowe wyzwanie czy fajna przygoda ultra, to może być kuszące! THINK LESS SWIM MORE! Na pewno warto rozważyć dystans 5 km lub 1,5 km. To świetna lekcja pływania bez bąbelków, radzenia sobie z falami i nawigacją oraz po prostu posmakowania pływania długodystansowego. Super są też sztafety (3x750m) – osobiście nie widziałam, ale oglądałam filmiki i zdjęcia i tam naprawdę idzie ogień z pianki, a współpraca i rywalizacja, które się tam dzieją, to totalna kwintesencja sportu.
Same zawody logistycznie nie wymagają wiele zachodu, można płynąć w piance można bez, limity czasowe są przychylne triathlonistom, a cena również nie zabija (100 EU za pełny dystans) i mieści się w granicach rozsądku.
Za rok druga edycja Oceanman Poland – będę Was gorąco namawiać do startu i może nawet jakieś kody rabatowe oferować, tak więc trenujcie, pływajcie i wstępnie rezerwujcie sobie środkowy weekend sierpnia. Pływanie nie jest przereklamowane. Ono jest niedoreklamowane i najwyższy czas to zmienić!
Aha! I niezmiennie zapraszam wszystkie fajne dziewczyny, zarówno te, które kochają pływać, jak i te, które za tym nie przepadają, na TRZECI DAMSKI TRI CAMP W PLUSKACH, który odbędzie się już we wrześniu! (21-25.09.22)