Zawsze z zazdrością patrzę na tych, którzy potrafią otwarcie mówić (i czuć), że są gotowi do startu. Że są świetnie przygotowani i że lecą po swoje. BO ja nigdy nie wiem. Serio. Oczywiście wszyscy się ze mnie śmieją, że jojczę i narzekam, a potem i tak dostaję piątkę. Ale naprawdę moje obawy zawsze są uzasadnione! Zwłaszcza, iż przed zawodami ja z reguły czuję się raczej kiepsko. Stany są wówczas zazwyczaj dwa: jestem drewnem lub jestem flakiem. Plus często boli mnie brzuch, nie wiadomo czy z przejedzenia węglami i słodyczami, czy ze stresu. Jako drewno mam ciężkie nogi, nie mogę przyspieszyć i zebrać się do zrywu. Jestem też taka za duża. Jako flak brak mi sił, czuję się słaba i senna, po prostu „przelatuję przez ręce”. W Gdańsku dzień przed, byłam drewnianym flakiem. Lub sflaczałym drewnem, jak kto woli, oczywiście z bolącym brzuchem – ta temperatura totalnie wyssała ze mnie wszystkie siły i nawet nie miałam podstaw, by wierzyć, że jednak coś pyknie i zaskoczy…
Sprawy nie ułatwiał fakt, że przez ostatnie tygodnie (za wyjątkiem bożociałowego weekendu) nie trenowałam tak, jakbym chciała. Wizyty u lekarza w sprawie jakkolana, badania, diagnozy… Potem 10 dni przerwy od treningów po zastrzyku. Świadomość, że jestem niedotrenowana (nawet pamiętając, że lepsze to, niż przetrenowanie) nie dodawała wiary w siebie… Trener Kuba mi potem powiedział, że on sam nie do końca wierzył, że w ogóle wystartuję, więc i tak dobrze, że w sumie dotarłam do mety :)
W dniu startu czułam się już zdecydowanie lepiej, więc przygotowując Czesława w strefie zmian, jednak wierzyłam, że będzie dobrze. Odganiałam złe myśli i starałam się cieszyć tym, że tu jestem i że znowu dzieje się TO COŚ. Piąteczki, ploteczki, podziwianie maszyn wiszących na wieszakach, upał. Hawaje przeżyłam (wciąż nie do końca ogarniam jak), to nie poradzę sobie z gdańskim ciepełkiem? Noproszęcię.
„Niech bąbelki będą nie fale”
Woda była cudowna. Fajnie jestem rozpływana i po prostu mam teraz mega przyjemność płynięcia, bez względu jakim tempem. Jedynie w tym roku, dziwnie krępuje mnie pianka w górnej części ciała… Jakoś nie mogę złapać piankowego flow i ciągle czuję na sobie to uzbrojenie, mam nadzieję, że więcej treningów OW to poprawi i za kilka pływań nie będzie już tematu. No chyba, że poszło mi w cycki i tak już zostanie… Co w sumie też nie byłoby takie złe.
Fali jako takich nie było ogromnych, ale jednak, z racji iż to morze, to płynie się jednak inaczej niż na Kryspi del Sol. No i niestety trudniej jest złapać bąbelki, które raz są, a sekundę potem już ich nie ma, tylko dwa metry obok po skosie.
Ufam, że to jedynie wypadek przy pracy, wyjątek potwierdzający regułę, oraz fakt, że nawet najlepszym zdarzają się drobne potknięcia, ale to, że mistrzyni bąbelków nie złapała w Gdańsku nic i cały dystans płynęła sama, uznaję za największy skandal tych zawodów! Kto to widział! No ale po prostu nie dało rady się podczepić. Bąbelków albo nie było, albo znikały mi sprzed oczu prawie tak szybko jak ostatnio pieniądze z konta. Nie ma i już. Co nie zmienia faktu, że płynęło mi się fajnie, mocno, z uważnością i skupianiem na elementach, o których mówi Trener Piotrek z TriWise. Czas bez szału (34 z groszami), ale ponoć każdy popłynął średnio o minutę wolniej niż „zwykle”, więc dramatu nie ma – dalej robię swoje. Uwielbiam tę moją pływacką drogę i przygodę!
„Niech nie wieje”
Na mapie ta trasa kolarska wydawała się taka prosta i łatwa. Po ekspresówce wte i wewte. Co może pójść nie tak? Ano na przykład dodanie na każdej z trzech pętli zamotanej agrafki wokół Areny Gdańsk. No piękny jest ten obiekt! Zwłaszcza śmietniki, kanały, płytki chodnikowe na sporym fragmencie zawijki oraz krawężniki, które mieliśmy okazje pozwiedzać. Oraz ślimakowe zjazdy i podjazdy. Jak to powiedział Krasus, ten kto zaplanował to drobne urozmaicenie trasy kolarskiej, powinien dostać rózgą. Ja dodam jeszcze, że po gołym tyłku. Ale przynajmniej się coś działo, można było ludziom pomachać na mijance oraz poćwiczyć technikę ścinania zakrętów i hamowania, bądź nie, przy wejściu do tychże.
No i ten tunel pod martwą Wisłą. Będzie co wspominać! Gdy człowiek ze świata jasności, wjeżdża na bajku dość szybko do strefy mroku, to ciekawe uczucie jest, nie powiem. Zanim zmysły się dostosują do tej innej percepcji otoczenia, ciało nie może popełnić żadnego błędu – trzeba po prostu jechać na tym leżaku i czekać, aż zamkną / otworzą się te wrota ciemności :)
Poza tym kilka naprawdę konkretnych podjazdów, które solo nie powinny robić żadnego wrażenia, ale gdy są pod wiatr, to już zaczyna się dość fajna i wymagająca zabawa. Tak wiało, że różnice w średniej prędkości na trasie z wiatrem i pod wiatr wynosiły nawet kilkanaście km/h. Niemal na kucaka na tym rowerze jechałam, kuliłam się jak do fikołka na wuefie, a i tak byłam żaglem. I stawiałam opór.
No ale fajna ta trasa – świetny asfalt, dużo miejsca oraz uczciwie jadący zawodnicy, mili sędziowie i niezastąpieni wolontariusze. Czego chcieć, oprócz kilku (nastu) watów, więcej? ;)
Rower pojechałam prawie poprawnie (moc NP=191w, średnia prędkość 33,4 km/h), acz wydaje mi się, i mocno w to wierzę, że stać mnie na więcej. Brakowało mi takiego zagięcia się, umiejętności trzymania mocy na zjazdach, no i trochę sił też. Nie czułam w niedzielę mojego depnięcia… Ciekawe czy i ew. jaki wpływ mogła mieć tutaj temperatura, niestety butelkę z wodą do polania się, skutecznie złapałam dopiero po 60 km (patrz: dowód poniżej), a wtedy byłam już lekko zagotowana. Nic to, jeździmy i pracujemy dalej!
„Niech mróz zelżeje”
Tak jak dużo pytań (czy upał zmasakruje mnie bardzo czy tylko trochę, kiedy nastąpi kryzys, czy wczorajsza słabość sygnalizowała coś więcej czy jednak całkiem nic, no i oczywiście jakkolano) miałam przed biegiem. Tak równie dużo znaków zapytania pojawia się teraz, gdy jest już po wszystkim. Znaków, które w skrócie podsumować można słowami: Leo, why? Lub może bardziej: Paulo, why?
Dlaczego nie pobiegłam „swojego”? Gdzie popełniłam błąd? Czy ja jeszcze w ogóle mogę biegać szybciej? A może do tej pory to były tylko jakieś dziwne przypadki, a w rzeczywistości to właśnie stać mnie jedynie na takie człapanie? Skąd ten brak sił? Może za mało było pite i jedzone? Jak ja w oczy Trenerowi spojrzę? Co napiszę w relacji? ;) Tyle pytań, a odpowiedź znana tylko na to ostatnie…
Gdy wybiegałam z nigdy niekończącej się strefy zmian (wcześniej zmierzyliśmy czas, w jakim pokonuje się ją pieszo i wyszło 5 minut), wiedziałam, że nadchodzące dwie godziny łatwe nie będą… Nie było też w pobliżu wody, by się schłodzić, więc już pierwsze kilometry to istne dreptanie w piekarniku z grzaniem „góra-dół”. Tempowo – jak na ten warun – nie było jednak źle, rzekłabym, że biegło mi się nawet spoko, a widząc tempo sub 5:00 na zegarku byłam bardzo zadowolona. Na punkcie dużo wody w siebie i na siebie, łyk izo, lód do topu i za strój – nie taki ten upał straszny! Zwłaszcza, gdy człowiek czuje i słyszy niezawodny doping Smashing Pąpkins oraz miłe słowa od innych zawodników (dziękuję). No i widzi fotografów na trasie ;)
Biegaliśmy 4 pętle po Parku Reagana, gdzie ok. połowa trasy była zacieniona – cień obok wody jest najlepszym wynalazkiem natury, nieprawdaż? Do tego strażacy i wolontariusze z psikawkami – oj, dodawała siły ta zimna woda ze szlaucha. Dodawała!
Po czym dziwne ktoś lub coś mi tę siłę na raty odbierał. By ostatecznie pozbawić wszystkiego, i to dość szybko, bo jeszcze przed 10-tym kilometrem biegu. Tempo zaczęło spadać, wola walki i nadzieja również. Zaczęłam się nakręcać, jak bardzo jest źle, co jeszcze potęgowało poczucie niemocy i totalną słabość. Brakowało sił. Już nawet w żadne motywacyjne sztuczki nie chciało mi się bawić, nie patrzyłam na garmina, nie czekałam na kibiców. NIC. Nie działo się nic. Obojętność, brak wiary i walki, łzy i zero zabawy. Nie tak to miało być Bożenko!
Na ostatniej pętli ogarnęłam się jednak i postanowiłam coś zawalczyć. Jakże człowiek jest zdziwiony, gdy przyspiesza i przyspiesza i przyspiesza, a tu na zegarku widzi 5:30 :) Więc przyspiesza jeszcze bardziej, a tam 5:32! Ten nasz organizm i nasze zmysły to jednak kawał skomplikowanej maszyny jest. I trochę też głupiej – uśmiechać się na mecie po takim czymś? Półmaraton pobiegłam w średnim tempie 5:18 min/km – cóż, powiedzmy, że zdarzało mi się biegać szybciej na połówce…
Niby człowiek wie, że to raczej niemożliwe, aby z każdych zawodów wracał z życiówką. I niby też wie, jakie były okoliczności i że forma ma przyjść w sierpniu, nie w połowie czerwca. Ale jednak w środku gdzieś tam wierzy, że będzie dobrze. I z pełną gotowością na ból i wychodzenie ze strefy komfortu, oczekuje również tej startowej radości, zabawy i funu. W Gdańsku u mnie tej radości nie było zbyt wiele… Choć się starałam! Zwłaszcza podczas ostatniej godziny biegu :)
Zjadłam 4 rozpuszczone w bidonie żele Huma, 2 saltsticki oraz 2 płynne żele Dextro na biegu, które są absolutnie genialne pod kątem przyswajalności podczas tego etapu zawodów. Wypiłam 4 bidony (m. in. Nuun) plus trochę kubków izo i koli na biegu. Może trochę za mało? I stąd taka bomba? Leo, Paulo, co myślicie?
Wynik 5:13 na mecie, dał mi ostatecznie 3-miejsce w AG, co w sumie jest nawet okej. Szczególnie, gdy pierwsza lokata jest już w zasadzie z góry zarezerwowana dla niesamowitej Kasi Kaczkowskiej (nie było okazji pogratulować i ukłonić się w pas, zatem czynię to teraz i powtórzę w Suszu). Ale niedosyt duży jest…
Zawody Challenge Gdańsk zorganizowane na najwyższym poziomie. Wolontariusze, byliście bohaterami weekendu! Świetna jest ta trasa (choć wiadomo, rózga za objazd Areny), cudowne miejsce, fantastyczna woda, zarówno ta morska, jak i ze szlaucha. Dziękuję!
Jeśli się zastanawiacie, czy za rok wystartować w Gdańsku, już się nie zastanawiajcie. Naprawdę warto! Pewnie zbijemy nawet piąteczkę, bo ktoś ma tutaj rachunki do wyrównania! I zamierza za rok zostawić duży napiwek.
Do zobaczenia!