To jest dziwny rok. Dziwny sezon. Dziwne zawody i przygotowania. Wszystko dziwne. A dla mnie dziwne podwójnie, bo 2020 to rok ważnych decyzji i pochłaniających mnie bez reszty zmian, jaram się tym strasznie, ale przerażona jestem jeszcze bardziej… Już prawie dwa miesiące temu postanowiłam, że nie startuję na pełnym dystansie w tym roku (po czym organizator IM BCN tylko to hehe potwierdził), a na inne zawody w tym całym covidowym marazmie oraz natłoku innych zdarzeń, też mi się pchać specjalnie nie chciało. Ale dobrze, że pchnęło! Nie żałuję!
Plan treningowy? No jest, ale panuje w nim spora anarchia… I choć pewnie trener jakieś tam swoje założenia i własne knowania wobec mnie ma (nie dopytuję – ja z tych mało ciekawskich zawodników), tak mnie jakoś te życiówki i śrubowanie cyferek niespecjalnie zaczęły interesować. Zwłaszcza, że – szczególnie na bieganiu – coś mi ostatnio nie klika i idzie to wszystko bardzo opornie i ciężko! I mimo, że trochę godzin (420h) spędziłam już w treningu w tym roku, to jakoś tak nie czułam ostatnio „że trenuję”. A już zwłaszcza w zestawieniu z innymi ludźmi, którzy przewijają mi się na feedzie facebooka i stravy. Ludzie, serio! Czy wyście poszaleli??? I – jakby to powiedziała moja mama – z koniem na łby pozamieniali?
Oj, kilka dni przed startem w Borównie, miałam w związku z tym, sporo w sobie rozterek i wyrzutów. Że mogłam jednak bardziej cisnąć. Że w pozycji TT się objeździć lepiej. Więcej popływać OW w piance (przez te upały pływałam teraz tylko w stroju). Że trzeba było mniej wpierdalać Korsarzy i lodów oraz lepiej zadbać o dietę. Oraz skrupulatniej trzymać się treningowej rozpiski. I mimo, iż wiedziałam, że nie startuję w Borównie po olimpijską kwalifikację, że to spontan, zabawa, blablabla i nowe doświadczenia, tak jednak lubię mieć tę pewność i spokój w głowie, że swoje wyjeździłam i wytrenowałam. A tu pewności takiej nichu nie miałam. I na dodatek czułam się jednym wielkim drewnem.
Stres? Jak kumpel Tomek zobaczył mnie w sobotę przed startem , to stwierdził, że u mnie wszystko w normie. Przerażenie i strach w oczach, niepewne ruchy, błędne spojrzenie… A tak się starałam nie dać nic po sobie nic poznać.
Nie lubię czekać na start. Dłuższe dystanse mają to do siebie, że zawody z reguły rozpoczynają się rano. Człowiek wstaje, jedzie do T1, poprawia i uzupełnia co tam ma poprawić i uzupełnić, staje na kresce i startuje. A tutaj czekaniu nie było końca! Start 1/2 IM o godz. 11.30 w moim odczuciu nie jest najlepszym rozwiązaniem, zwłaszcza, gdy na dzień zawodów zapowiadają najbardziej upalny dzień roku.
W tym szaleństwie jest metoda
Pływanie rozgrywane na 2 pętlach z wyjściem na brzeg po pierwszej (i znowu Bo, czemu sobie tego nie przećwiczyłaś?) w milutko ciepłej wodzie, która niby nie miała 24,6 st. C (od tego poziomu obowiązuje zakaz pianek), a tak naprawdę to tak. Cóż, żaden triathlonista nad tym faktem płakać nie będzie! XD Do tego sprawny rolling po 3 osoby – pływać nie umierać w takich warunkach! Oraz oczywiście łapać bąbelki!
Zanim się jednak dobrze rozejrzałam, nie miałam już pod co się podpinać, wszyscy mi odpłynęli. Brawo Bo, zaczynasz idealnie! Ale chwila moment i pojawiły się kolejne ofiary, których kończyn usilnie starałam się chwycić, a które to równie usilnie i jeszcze skuteczniej, mi uciekały. Przeskakiwałam więc z jednych nóg do drugich, i starałam się je trzymać najdłużej jak się da. W tym szaleństwie jest metoda, i tak właśnie dospawałam pierwszą pętlę. A gdyby za wdzięk i grację wychodzenia z wody i ponownego doń – hop hop – wchodzenia przyznawano medale, byłabym niewątpliwie pretendentką do tytułu. Stwierdzam nieskromnie. Druga pętla przepłynęła mi się bez specjalnej historii, bąbelki tu, bąbelki tam… No może warto jeszcze tylko odnotować, że tradycji stało się zadość – na ostatniej prostej wszyscy mnie wyprzedzali.
Jakież było moje zdumienie, gdy na zegarku ujrzałam czas 32:50! (1:44/100 m) Moje najszybsze pływanie ever na połówce! Trzy miesiące bez pływania, ponad dwa miechy bez dotykania pianki! Jeśli to jest sekret szybkiego pływania, to czemu ja dopiero teraz to odkrywam?
Wstydu nie ma, ale do roboty!
Biorąc pod uwagę wiele różnorodnych czynników (w tym fakt, że nie jestem ojeżdżona i mało ostatnio trenowałam „na zadaniach”), etap rowerowy wyszedł mi poprawnie. Bez wielkiego wow, ale też bez wstydu, choć gdybym tak szczerze miała się przyznać do czego było mi bliżej, to do tego ostatniego niestety. No rozregulowali mnie ci kolarze :) Totalnie zapomniałam, jak trzymać równe tempo, nie szarpać i grzecznie leżeć na lemo dumając nad życiem… O generowaniu ładnych watów nie wspominając. Los zesłał mi jednak z nieba Magdę, która jak zaprogramowana rakieta leciała do przodu z lekkością, której mógłby jej pozazdrościć niejeden zawodnik elity. Doczepiłam się więc jak rzep do psiego Cervelo P5X i ze wszystkich sił starałam się trzymać to równe, narzucane przez Magdę tempo oraz rzecz jasna, odpowiednią odległość (pół basenu). Gdyby nie ten Podsiadłowski w spódnicy (te porównania nie są przesadzone!), wątpię czy potrafiłabym wykrzesać z siebie tyle motywacji, siły oraz jechać tak równo. Szacun, podziw i podziękowanie raz jeszcze!
A czy wspominałam już o pogodzie? Chyba nie, a to równie ważny, co sprzęt i zawodnicy element naszego sobotniego ścigania. Otóż wg prognoz, najpierw miał być mega upał, potem na meteo nieśmiało pojawił się jeden samotny zielony słupek sygnalizujący szansę deszczu w okolicach godziny 14-15, a więc idealnie na bieg. A potem to wszystko wzięło i pierdolnęło, całe meteo zalało się zielenią i granatem, przyszedł AlertRCB o niebezpieczeństwie bardzo silnego wiatru oraz burzach z gradem, a miało się to zacząć idealnie z sygnałem startera, czyli o godzinie 11.30. No mówiłam, że dziwny ten rok!
Wszyscy zadawaliśmy więc sobie pytanie nie czy, ale kiedy i na którym kilometrze trasy kolarskiej zacznie się ten armagedon. Dość łaskawie zaczął się jakoś za połową naszego dystansu, tak więc ponad godzinę z hakiem walczyliśmy nie tylko z watami, nie tylko z wąskimi nawijkami (tak Robert, nauczę się nawracać bez wypinania buta), nie tylko z fragmentem dość poszarpanego asfaltu, na którym zgubiłam tylni bidon, a ten z lemo złapałam dosłownie w locie, nie tylko z wiatrem, który nie oszczędzał nas w zasadzie od początku trasy, ale również z kłującym ciało deszczem, mokrym asfaltem, kałużami i rondem, z którego (osłuchałam się od lokalsów) wystrzelić można było ponoć jak z katapulty. I tym oto sposobem, mniej więcej 25% płaskiej jak stół (z dwoma fajnymi hopami) trasy przejechałam na rowerze TT w górnym chwycie! Brawo Bo! No ale przynajmniej dzwona i szlifa nie zaliczyłam, w przeciwieństwie do kilku niepokojąco wyglądających wypadków na trasie. Mam nadzieję, że nic się Wam ludzie poważnego nie stało!
Mam również nadzieję, że kiedyś organizatorzy poprowadzą trasę kolarską przez położone nieopodal naszego kręcenia Bożenkowo! Czuję się zaproszona na te zawody, z przyjemnością zostanę twarzą!
Więc generalnie fajny ten rower, bo bezpieczny i bez odpuszczania (czas: 2:33, prędkość 35,1 km/h, moc NP 200w), ale uda ciut piekły pod koniec! I w głowie, niczym te sygnały dźwiękowe dla pieszych, które całą noc pipczały nam pod hotelowym oknem do ucha, zaczęło niepokojąco powtarzać się to pytanie. Ale jak ty dziewczynko półmaraton jeszcze z tego pobiegniesz? Tego nie wie nikt.
Popsute zaklęcie
Bieg w Borównie bardzo fajny – trzy pętle po urozmaiconej trasie przebiegającej przez las, pola, park i stadion Zawiszy. Asfalt, kostka, trochę trawy, trzy razy wiadukt do wbiegnięcia, trochę cienia i energetyzujący doping kibiców na nawijkach. Temperatura po kolarskim deszczu trochę spadła, ale cały czas było gorąco i parno, poprawiło się dopiero pod koniec, kiedy deszcz znowu lunął ze zdwojoną siłą ku uciesze zawodników, ale już mniejszej kibiców i samych organizatorów.
Jak mi się biegło? W sumie nie wiem na jakiej podstawie oczekiwałam, że powinno być ciut szybciej i znacznie lżej, ale gdzieś tam po cichu miałam nadzieję, że tak właśnie będzie. I o ile na pierwszej pętli udawało mi się (wcale nie z łatwością) trzymać fajne tempo w okolicach 4:40-45, tak potem była już tylko walka, oby sub 5:00. Bywały zrywy, podczas których myślałam, że może jednak teraz pyknie i sprawdzi się moje zaklęcie (niestety nie zawsze działa), że „im dłużej, tym dla ciebie Bo lepiej, pamiętaj”, ale to jednak były tylko zrywy, którym daleko do flow z którym chciałabym pokonywać takie trasy. Pozostawała mi więc tylko akceptacja tego, co dziś fabryka daje, starania, by jak najwięcej dowieźć z tego do mety oraz… zaciesz i uśmiechanie się do wszystkich :) Co nie dobiegam, to pozacieszam – jest to jakiś sposób!
Chciałam jeszcze przyspieszyć na ostatnich 4 km, zwłaszcza, że zaczęłam liczyć jak bardzo blisko/daleko jestem od życiówki i w sumie – jak to z reguły bywa w takich zmęczonych sytuacjach, gdy człowiek balansuje hehe na krawędzi – nic nie obliczyłam. Ale stwierdziłam, że miłym akcentem tego jakże dziwnego dnia, będzie dobiec do mety w tempie ok. 4:40, a nie tym nieszczęsnym dotychczasowym 4:5X. Ja nie pobiegnę? Przyspieszam więc i cisnę. Poprawiam sylwetkę, roluję miednicę, rozluźniam ręce by skutecznie nimi pracować, zwiększam kadencję. Cisnę i przyspieszam! A co tam na zegarku? Ano tempo 5:03 proszę pani, to przyspieszenie równie skuteczne jak likwidacja publicznego długu! Ale nie poddaję się i cisnę dalej. Znowu sylwetka, miednica, ręce, krok. Nie ma bata, aby teraz nie było dwóch czwórek z przodu! Normalnie czuję ten pęd powietrza, jeszcze się od niego przeziębię! Ile jest? Ano 4:57! Aaa! No oszaleję zaraz! I tym oto sposobem przyspieszajac, choć tak naprawdę nie przyspieszając wcale, ale czując się jakbym kilometrówki robiła, dobiegam na metę, siląc się na uśmiech do wszystkich okolicznie zgromadzonych. Jak ja się kurwa cieszę, że to już koniec!!! Czas biegu: 1:40 (brakowało ok. 300 m do pełnego półmaratonu) (a ponoć #długośćmaznaczenie hehe)
I że jednak życiówkę (4:53) wyrwałam oraz zacne 4-te miejsce wśród kobiet oraz pierwsze w kategorii wiekowej. Ale przysięgam co się przy tym umęczyłam, to moje!
Jak oceniam ten start? W sumie dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej wysokość drewnowatość, moje przedstartowe rozterki oraz brak sfokusowania się na zawodach. No ale… Pewien niedosyt, zwłaszcza odnośnie biegu, jest. Chcąc (pytanie tylko czy chcę) nawiązać jakąś walkę z dziewczynami z czołówki, trzeba ten półmaraton biegać jednak kilka minut szybciej. I rower też jeszcze trochę podciągnąć. O strefach zmian, w których trochę się zamotałam i np. ubrałam dwa razy skarpetkę piętą do góry (dziękuję za brawa) nie wspominam, choć rower za siodełko nie kierę już prowadzę w strefach – tyle lat w triathlonie musiało w końcu zaprocentować!
Fajna miejscówka (tylko czemu k. tak daleko?), świetna organizacja – bez zadęcia i pompy, ale też bez chaosu i bałaganu, dobra robota! No i fantastyczni ludzie, jak dobrze znowu Was zobaczyć! Dziękuję Nuun za świetne nawodnienie (czy wspominałam, jakie fajne, wygodne i smaczne są te musujące tabletki?), dziękuję Dare2Tri za piankę, która z sezonu na sezon staje się nie tylko hihi mniejsza, ale też szybsza! Dziękuję Immabee za kolarską i pływacką stylówkę na treningach. I oczywiście dziękuję za doping na trasie od zawodników i kibiców! To jest kurde niesamowita sprawa, że ktoś mnie kojarzy i w tym własnym trudzie jeszcze miłe słowo krzyknie i zmobilizuje. Bądź też opierdoli „czemu Bo nie piszesz?” Obiecuję poprawę proszę Pana, niech ta relacja będzie tego pierwszym przejawem.
Do zobaczenia na kolejnych zawodach tri już za niecałe trzy tygodnie! Wracamy – psst – do źródeł.