W sensie, że na mecie każdego mojego IM jednak płakałam i płakać zapewne będę nadal. Teraz chodzi mi o tego korporacyjnego ajromnema (The Ironman Group) – organizatora ponad 230 imprez sportowych w kilkudziesięciu krajach, gdzie startuje nawet milion (!) zawodników rocznie. I który, w zasadzie od początku 2020 r. z wiadomych wszystkim przyczyn, nie organizuje żadnych zawodów i tylko – smuteczek – liczy straty. Warto odnotować, że w lipcu 2020 r. sfinalizowana została, rozpoczęta jeszcze w grudniu ubiegłego roku, sprzedaż firmy. I tym samym The Ironman Group kupiony został od chińskiego potentata Wanda Sports Group przez amerykańską firmę „rodzinną” Advance Publications za ponoć 730 mln dolarów (z czego 240 ma pójść na spłatę zaciągniętego przez Wandę kredytu).
A dlaczego nie płakałam i nie płaczę? Mimo, iż wiem, że za organizacją wielu imprez spod znaczka IM, obok hehe bezdusznych biznesmenów i zaślepionych zyskiem kapitalistów, stają prawdziwi pasjonaci, którzy na obecnym kryzysie również bardzo wiele tracą? Mimo, iż sama chyba raczej na pewno nie wystartuję w zawodach eM z kropką w tym roku? Jak cała masa moich znajomych?
Kilka razy pisałam już, że twórcom hihi „ideologii IM” należy się nagroda Nobla. Albo z ekonomii, albo z medycyny. Albo z jednego i drugiego, że tak skutecznie potrafili zawładnąć umysłami i ciałami milionów ludzi na świecie, sfokusować ich na celu, zmotywować do przekraczania własnych granic, i jeszcze na tym zarabiać. Grube miliony.
Sama z dumą paraduję w koszulce finishera, czapeczce z daszkiem oraz z odpowiednio obrandowanym plecakiem. I uwielbiam słyszeć na mecie: Bozena, you are ironman! Ulegam „magii” zawodów i oprawie, która czeka człowieka na trasie oraz na zakończenie długich kilometrów zmagań ze sobą i swymi słabościami. Ściskam na kalmarskiej scenie spikera Paula, który wręcza mi hawajski wieniec oraz pieniążek za ponad 4 tysiące złotych. Pieniążek, który potem generuje jeszcze minimum 5 razy tyle wydatków. Sama tak robię!
Ale kurde no. Przyznajcie sami, że z tego całego ajronmena to zrobił się teraz JEDEN WIELKI CYRK. Ogromne biznesy i interesy. Machina do zarabiania pieniędzy. Mega wysokie wpisowe oraz opłaty towarzyszące, a przy tym coraz mniejsza empatia i pochylanie się nad samymi sportowcami. Wywindowane limity uczestników nieuwzględniające przepustowości trasy oraz bezpieczeństwa zawodników. Sztywne procedury (wiem wiem, bez tego by zginęli). Żerowanie na zaangażowaniu wolontariuszy. Chińskie t-shirty za dwie stówki z hakiem, zdjęcia z mety za kilkadziesiąt baksów, biletowane wejścia do stref. Sloty za miliony! Robienie iron bohatera i wielkiego filantropa z szejka Nassera, który najpierw brutalnie pacyfikuje przeciwników politycznych, a potem grzecznie uprawia whitewashing podczas zawodów w Bahrainie. Wirtualne zawody, za które – a jakże – trzeba płacić. Kasa kasa kasa!
Nie wysłać zarejestrowanemu i opłaconemu Mistrzowi Świata IM plecaka z połówki w Nicei, który to (plecak nie mistrz) – znając mKona – poszedłby na charytatywną aukcję? Złodziejskie stawki przeliczania euro w Gdyni? Odwoływanie zawodów na 14 dni przed startem (IM Vitoria-Gasteiz) i przekładanie ich na październik, po czym, co było do przewidzenia, kolejne odwołanie? Brak informacji dla szykujących się do Tallina, że jednak sorunia nie będzie tych zawodów we wrześniu? Bo nie będzie. O mojej Barcelonie nie wspomnę, wszyscy widzimy co dzieje się w Katalonii, a organizator milczy. Albo ostatni myk – przesunięcie o tydzień IM we Włoszech. O ty-dzień. Przecież to żaden problem, zwłaszcza teraz, przebukować bilety i rezerwacje oraz przesunąć urlop. Jakoś Challenge Roth i setki innych imprez mogły być odwołane wiele miesięcy wcześniej bez dawania zawodnikom złudnej nadziei na start i bez zarabiania na odsetkach. Ale Sport Evolution, kiedy właśnie wystrzela nam w kosmos wypłaszczona krzywa zachorowań, rozstawi płyny do dezynfekcji rąk i będzie rozwieszać banery z wizerunkami rodzin w strefie mety w Gdyni. Czego tu nie rozumiesz?
Powiecie, taki dziś świat. Że liczy się tylko kasa. Że przecież jest fundacja IM, że piękno sportu, fantastyczna legenda oraz że tyle osób zmieniło swoje życie. Tatuując sobie eM z kropką. A poza tym, tu nikt nikogo nie zmusza. I że to nie ideologia IM tylko ludzie.
Tak, racja. To przede wszystkim my – ludzie. Ale odnoszę wrażenie, że piękno sportu w skomercjalizowanej rzeczywistości IRONMAN totalnie się gdzieś zagubiło. I po prostu – w swej wrodzonej naiwności i bożenkowości – mam nadzieję, że po covidowym kopniaku w 2020 r, jakoś się na nowo odnajdzie.