To długa (i piękna) historia, jakim cudem i jakim biegiem zdarzeń znaleźliśmy się na linii startu Swimrun Wióry 2019. Może ją kiedyś opowiem ze szczegółami. A może nie. Ale ten start był dla mnie ważny. Nie tyle może (o dziwo!) ze względów sportowych, choć te wiadomix zawsze mają znaczenie, ale również to wszystko było istotne w sensie takim życiowym, symbolicznym, blablabla emocjonalnym i duchowym… Oj, ale zabrzmiało! Hehe. A niby to „tylko” swimrun.
I sportowo faktycznie może to nie był mój (nasz) wyścig życia. Ciężko było zalogować się do biegania, a pływanie też czasem dłużyło się niemiłosiernie. Do tego upał, trasa nienależąca do łatwych, konieczna była ciągła koncentracja, by nie zgubić szlaku oraz ostrożność, by w jakiś głupi sposób nie urwać sobie którejś kończyny i nie nabawić kontuzji. Ponadto czułam w kościach dość trudny treningowo czas przygotowań pod IM, doskwierał mi dziwny ból brzucha i ogólne poczucie dyskomfortu… Słowem: najgorzej! :)
Jedynie fakt, że byliśmy razem jakoś motywował do niepoddawania się i napierania do przodu. A potem pchała nas świadomość, że jesteśmy na dobrej trzeciej pozycji i że warto ją, nawet za sporą cenę, utrzymać. Miłosz pracował dla nas w wodzie ciągnąc mnie na holu, ja starałam się choć trochę dać siebie w biegu i maszyna pracowała. Bez wielkiego wow, ale w sumie z kilometra na kilometr rozkręcaliśmy się, i mimo pojawiającego się zmęczenia oraz rosnącej temperatury (bieganie w czepku – nie lubię!) i zagęszczających się chaszczy, całkiem dziarsko przesuwaliśmy się do przodu. Nawet na jakieś pogaduchy i żarty nam się zbierało czasem, choć prośbę „Na rączki!” to – przynajmniej ja – wypowiadaliśmy całkiem serio!
Nie będę więc – wyjątkowo! – zanudzać Was nudną relacją o tym, jak to weszliśmy do wody, i wyszliśmy, jak się zgubiliśmy na trasie biegowej, a potem odnaleźliśmy. Jak to przedzieraliśmy się przez chaszczory i trzcinę wyższą od człowieka. Jak Miłosz zgubił hol w wodzie, a ja zaliczyłam dzwona na zbiegu. Jak na trzycztery skakaliśmy z pomostu do wody i kto wypłynął szybciej. Jak ślizgały mi się buty na stromych podejściach i trzeba było mnie podsadzać, żeby nie powiedzieć wrzucać na kolejne stopnie zbocza. Jak pokrzywy parzyły i drapały kolce. BO jeszcze się kto zniechęci do tego swimruna, a tego byśmy nie chcieli. Napiszę tylko o kilku rzeczach, które mnie w swimrunie fascynują najbardziej i które sprawiają, że swimrunowe love trwa w najlepsze i absolutnie nie zamierza przestać.
W jak współpraca
Ach, jak ja lubię, że nie jestem tu sama na trasie! Że jest do kogo gębę otworzyć (ojtam, że czasem fuknąć) (sorunia), można na kogoś liczyć i komuś pomóc w razie potrzeby. Że można brać i dawać. A miejsce egoizmu i zafiksowania na punkcie wyniku, zajmuje empatia, pokora i współdziałanie. Że czasem trzeba zwolnić i świat się wówczas nie zawala, a czasem cisnąć tak mocno, że człowiek w pojedynkę to nigdy by się do takiego wysiłku nie zmusił i sam nie dał rady. A tu proszę, okazuje się, że można! Jakie to jest fajowe, że nie trzeba samemu podejmować decyzji! I jak cudownie pływa się na holu!
I jak inaczej
Może to zbyt daleko idąca pararela, ale odnoszę wrażenie, że swimrunnerzy to tacy trochę hippisi sportów wytrzymałościowych. Jest inaczej niż w triathlonie. Jasne, że ważny jest wyścig, i wynik, i rywalizacja. Że liczy się sprzęt i kondycja na trasie. Ale jednak istotne są też inne elementy tej całej układanki, które triathlonistom chyba czasem troszkę umykają… Przyroda, bezpośredniość kontaktów międzyludzkich, wzajemna pomoc, brak zadęcia i swoisty luz. Peace, love and happiness. Zabawa! Pewnie też za sprawą niszowości dyscypliny, ograniczonej liczby zawodników na starcie i faktu, że to żaden festiwal sportu i czy coś innego masowego, ale naprawdę klimat jest świetny! Dzięki Rafał, Ania i Jędrek za stworzenie takiej fajnej i rodzinnej atmosfery.
Ó jak ólga
Wyobraź sobie, że jest gorąco. Że ciężko ci się biegnie i kiepsko oddycha. Że jest błoto i chaszcze, które ranią nogi. Że pokonujesz upierdliwie, niekończące się podbiegi oraz ledwo łapiesz pion na zbiegach. Że zaczynasz mieć dość, a to przecież dopiero początek wyścigu! I nagle możesz, bez specjalnego zastanawiania się, przygotowywania, rozbierania czy ubierania, po prostu wejść do rześkiej wody. Zanurzyć się. I schłodzić. Zmienić pozycję z wertykalnej na horyzontalną i zacząć płynąć. Wyobraź sobie tę błogość, którą zmęczonemu ciału niesie zimna woda i równocześnie tę świadomość, że wyścig trwa nadal, a ty jedynie w jakże przyjemny i odmienny niż dotychczas sposób, zmierzasz sobie hopsa do przodu. Na dodatek na holu, więc jest szybciej i łatwiej. Bez tej bezradności, która pojawia się w samotnej walce z żywiołem. To właśnie jest ta ÓLGA.
R jak ratowanie Ziemi
W swimrunie jak chyba w żadnej innej dyscyplinie sportów wytrzymałościowych jesteśmy blisko, bardzo z blisko z naturą. Pokonujemy bariery i wykorzystujemy ułatwienia na trasie, które daje nam przyroda. Nie ma schodków przy wyjściu z wody czy wysprejowanych na pomarańczowo korzeni wystających z ziemi. Jeśli trzeba ciśniemy na czworaka lub zjeżdżamy do wody na tyłku. W zbożu, w mule, po błocie i na skalistym wybrzeżu. Po fiordach oczywiście też, choć nie dane mi było jeszcze, ale wszystko w swoim czasie. Uwielbiam ten kontakt z przyrodą! W sposób więc niejako naturalny chcemy dbać o to, co nas otacza. Nie niszczyć, nie śmiecić, szanować.
Organizatorzy Swimrun Wióry kupili mnie totalnie swoją troską o przyrodę. I piszę to bez żadnej przesady. Musieliśmy mieć swoje kubki wielorazowego użytku do korzystania na punktach, co w biegach górskich czy trailowych też już jest wymagane, więc niby żadna nowość, ale tutaj jednak wymaga od nas dodatkowego sprytu, gdzie taki kubek upchnąć, bo przecież trasę pokonujemy bez plecaka czy nerki. Nogawka od pianki okazała się być wygodnym i całkiem ergonomicznym rozwiązaniem. Mieliśmy też startować we własnych czepkach z jedynym wymogiem zachowania kolorystyki dystansów – każdy triathlonista wie, ile się takich czepków uzbiera po sezonie i potem pałęta pod nogami. Co więcej! Czujecie, że na mecie dostawialiśmy plastikowe medale z recyclingu? Medale, z których każdy był rzecz jasna inny, wykonane m. in. ze śmieci znalezionych nad jeziorem Wióry oraz z uzbieranych nakrętek. Do tego standardowe segregowanie śmieci w strefie mety, posiłek regeneracyjny w kartonie nie plastiku, orzeszki z opakowania zbiorczego i nawet zimna kola nie od potentata ryku, tylko rodzimego producenta napojów gazowanych, więc i ślad węglowy mniejszy. Jak bardzo takie rozwiązania kontrastują z podejściem wielu organizatorów zawodów sportowych, zachowaniem niektórych zblazowanych triathlonistów lub biegaczy czy widokiem punktów odżywczych na popularnych imprezach masowych. Małe kroki, drobne działania. A jednak jakie wielkie! Szacun.
Y jak YOLO
Być może nadejdzie czas, że i w swimrunie będę planować, kalkulować, liczyć i przewidywać. Jak na razie jednak działam(y) wg zasady YOLO. You only live once! Nie wiem dokładnie ile jest odcinków biegowych, ile pływackich oraz jak długich. Nie rozkminiam profilu trasy, przecież i tak tego nie spamiętam. Nie analizuję listy startowej. Ba! W Wiórach na kwadrans przed startem nie miałam jeszcze gotowego pullboya z gumką i na kuchence turystycznej podgrzewaliśmy śledzia od namiotu, by zrobić w nim (tym pullboyu) dziurkę. Z powodzeniem! Niespecjalnie też dbam o swimrunowy sprzęt (dziękujemy Dare2Tri za użyczenie pianek), a przecież jako triathlonistka z definicji skazana jestem na gadżeciarstwo. Podoba mi się ten spontan. Taka dzikość. Oraz nieprzewidywalność. I niech ten stan nie przemija i parcie na wynik czy głupia wewnętrzna presja nie psują mi plis dobrej zabawy!
Dopełniając kronikarskiego obowiązku napiszę, że zajęliśmy 3 miejsce (pieniek) w parach MIX, a na trasie spędziliśmy 4 godziny i 41 minut (kawał czasu!) pokonując blisko 30 km, z czego aż 5 km pływania. I choć gorąco (jak ja te Hawaje przeżyłam?), było super turbo fajnie. Trudno było i cudno było. Oraz – hehe – ważnie!
Do zobaczenia pewnie za rok!