Pływacka maratonka razy trzy plus rower

Powiedz triathloniście „przepłyń 3 km open water”, przepłynie. Powiedz mu „przepłyń 4 km”, też ogarnie sprawę. Powiedz triathloniście „przepłyń 3 km bez pianki, bez pralki i bez bąbelków, a także bez względu na pogodę, fale i temperaturę wody, z mało widocznymi bojkami i generalnie sam oraz ze świadomością, że nie będziesz raczej w czołówce”, to już może zacząć kręcić noskiem. Mimo, iż przecież triathloniści kochają pływanie ;)

Ja jednak – ha! – nie kręciłam. Pomysł, by wystartować i sprawdzić się w nieco innych niż triathlonowe, zawodach sportowych bardzo przypadł mi do gustu. A dodając do tego fakt, że do pokonania był nie jeden, a trzy maratony pływackie pod rząd oraz decyzję, że pomiędzy jeziorami przemieszczać się będziemy na rowerkach z sakwami… Toż to wypisz wymaluj idealny sposób dla BO na wypoczynek i spędzenie ciut wydłużonego weekendu.

Troszkę niepewna byłam wprawdzie reakcji trenera Kuby na te moje pomysły i nawet, gdy na maila informującego o wyprawie, zatytułowanego przeze mnie „urlop nieurlop”, odpisał słowami „Rewelacja! I koniec! I kropka”, to nie wiedziałam, czy to ironia czy faktycznie tak entuzjastycznie akceptuje wyzwanie… Sama w środku byłam jednak mega podjarana i nie mogłam się doczekać wyjazdu. Poza tym, na Hawajach dwukrotnie – raz na oficjalnym treningu, raz na zawodach – machnęłam 4 kafle bez pianki, a w tym roku na otwartych wodach pływałam chyba więcej niż przez ostatnie czterdzieści lat, więc samych maratonów i czekającego mnie dystansu nie obawiałam się specjalnie. Acz pewne strachy, pytania i niepokoje były… Przecież znacie mnie nie od dziś :)

Mimo, iż startowałam dla siebie i to miało być moje wyzwanie, bałam się, że będę ostatnia. No nie potrafię wyzbyć się tych obaw jak postrzegają i oceniają mnie inni oraz czy korzystnie wypadam na ich tle… I że tempo 2:XX/100 m komentowane będzie jako obciach. Choć usilnie nad tym pracuję! (i nad tempem, i nad obawami) Z niepokojem też myślałam o temperaturze wody i ewentualnym zmarznięciu, a także nie wiedziałam, jak mój organizm zareaguje na pływanie poprzedzone sporą wyrypą na rowerze. Ale poza tym: duża ekscytacja i pełen luz!

Przystanek pierwszy: XXXVIII Maraton Pływacki w Mrągowie (3,3 km)

Trzydziesty ósmy! To właśnie niesamowite jest w tych maratonach: organizowane są przez pasjonatów tudzież działaczy lokalnego WOPR-u, z długoletnią tradycją (ponoć bywały edycje, w których płynęło kilka osób), bez nastawienia komercyjnego, z wybitnie krótką listą startową (nie więcej niż 30 zawodników). A każdy finisher, bez względu na osiągnięty czas, traktowany jest tutaj jak wielki bohater. Choć tych prawdziwych bohaterów na linii startu naprawdę nie brakuje… Rekordziści pływania w zimnej wodzie, uczestnicy zagranicznych i znacznie dłuższych (np. 45 km wokół Manhattanu w NYC, niezły czadzik, co?) maratonów pływackich, reprezentanci kraju, mistrzowie Europy. Oj tak, zdecydowaną większość zawodników stanowią wybitni sportowcy z przeszłością pływacką, nam maluczkim nie jest dane nawet śnić o wynikach przez nich osiąganych.

Maraton w Mrągowie rozgrywany jest na Jeziorze Czos. Temperatura jakieś 19-20 stopni, więc ciepło! Startowaliśmy z wody. Co ciekawe, nikt nie robił rozpływki, żelaznego przedstartowego punktu w triathlonie, ot staliśmy tak na brzegu, pomachaliśmy rękami w prawo i w lewo, pokręciliśmy głowami, daliśmy spokojnego nura pod wodę i zaczęliśmy płynąć. Bez jakiejś wielkiej pralki, z szybkim rozciągnięciem się stawki i mnóstwem przestrzeni dla siebie. Nie byłabym sobą, gdybym mimo wszystko nie próbowała złapać jakiś bąbelków… Skończyło się jednak tylko na utrzymywaniu kontaktu wzrokowego z różowym czepkiem Smashing Pąpkins, co jednak znacząco ułatwiało nawigację i pozwalało w miarę dziarsko trzymać tempo i „cisnąć” do przodu. Warto dodać, że w Mrągowie każdy zawodnik otrzymuje w wodzie swojego sędziego na kajaku, który płynie z nim kilka metrów obok, dając błogie poczucie bezpieczeństwa i wewnętrznego spokoju.

Najprzyjemniej jest, gdy wychodzi słońce. Promienie milutko głaszczą po ramionach, wszystko dookoła nabiera barw, a i woda zyskuje znacznie ładniejszy odcień. A najgorzej, gdy zaczyna wiać. Wtedy, poczucie samotności wobec żywiołu, bycia na nieco przegranej pozycji oraz świadomość liczby kilometrów do pokonania, zdecydowanie pogłębia się i przytłacza.

Ten maraton był chyba najłatwiejszy z całej trójki. 3350 m popłynęłam w tempie 1:57/100 m, w większości sama, z małymi problemami nawigacyjnymi oraz spadkiem sił w końcówce. Ależ zadowolona byłam bardzo!

Przystanek drugi: XXVII Olecki Otwarty Maraton Pływacki (4,5 km)

Brak opłaty wpisowej (acz zarejestrować trzeba się wcześniej wysyłając maila), długi dystans oraz łódka dla zwycięzcy, to cechy, które wyróżniają olecki maraton na tle innych. Oraz zimna woda. Pływaliśmy na trzech pętlach, po każdej stojący na mostku skład sędziowski, spisywał numery zawodników i jeszcze coś tam do nas krzyczał, ale niespecjalnie słyszałam.

Tym razem za cel postawiłam sobie próbę złapania bąbelków i trzymania ich najdłużej jak tylko się da. Bez względu na wszystko. I udało się! Przez 4 km niczym kleszcz trzymałam się Miłosza i mimo kilku prób zrywania mnie (trzymaj Bo, trzymaj, trzyyyymaj! spawaj! spaaaawaj!) nie puściłam. Odpłynął mi dopiero na ostatniej prostej. Ach, dlaczego ja nie umiem w takie przyspieszenia?

Fot. Z. Malinowski

Mimo iż w bąbelkach, to trudne było to pływanie: zimna woda, brak słońca, fale, ciągłe skupienie na trzymaniu bąbli. Trudne i długie. Sporo wody też wypiłam, mam nadzieję, że stany ostrzegawcze nie zostały przekroczone. Ale i tak najciekawiej było, kiedy na drugim okrążeniu dublowała (!) nas dwójka zwycięzców. Dżiz, toż to oni jakby skuterem wodnym płynęli! Z daleka, z brzegu, czy nawet w telewizorze, nie widać tego tempa i niesamowitego ciągu. Dopiero na żywo człowiek odkrywa, że tak naprawdę to trenujemy całkiem różne dyscypliny sportowe: pływanie amatorskie i pływanie pro.

Na jeziorze Olecko Wielkie zaliczyłam moje najdłuższe pływanie ciurkiem ever. 4700 m (planowo 4,5 km) pokonałam w czasie w 1:42 (tempo 2:10/100 m).

Przystanek trzeci: XVI Ogólnopolskie Mistrzostwa Mazur w Pływaniu Długodystansowym w Wilkasach (3 km)

W Wilkasach, na wielkim jak ocean jeziorze Niegocin odbyły się chyba najbardziej profesjonalne z całej trójki zawody pływackie. Z chipowym pomiarem czasu, pakietem startowym, kategoriami wiekowymi i nawet hehe (dla mięczaków) kategorią „w piance”. Było to też moje najtrudniejsze pływanie open water w życiu.

W triathlonie pływamy zazwyczaj rano, gdy woda jest spokojna, tutaj zawody rozpoczynają się w okolicach południa, gdy powiedzieć, że są fale, to jak nic nie powiedzieć. Toż to bałwany morskie były! Jak z kreskówki. Nie było mowy o trzymaniu jakiejkolwiek techniki czy o próbie złapania bąbli. Człowiek falował tylko góra dół ciesząc się jak dziecko, gdy tylko udało mu się pokonać kolejną fałdę zgrywając oddech z wodnym żywiołem zalewającym mu usta i całą głowę. Nie było widać nic! Ani różowego czy w innym kolorze czepka jakiegoś zawodnika, ani boi, ani horyzontu. Tylko te fale, góra dół, góra dół. Organizatorzy pływali na łódkach, pilnując naszego bezpieczeństwa i wskazując zagubionym gdzie się kierować, ale i tak, nie sposób było nie czuć się w tym wszystkim zagubionym i bezsilnym spławikiem.

Dzielnie jednak walczyłam! Ani na moment nie odpuściłam – niczym najniższe dziecko w klasie zadzierałam głowę do góry próbując zlokalizować siebie oraz ustalić kierunek pływu, a rękami jakbym linę przeciągała, tak mocno hehe odpychałam się do przodu. Za nawijką, ku mojemu zdziwieniu (myślałam, że jestem ostatnia i zaraz dopłynie do mnie łódka z napisem „koniec wyścigu”) dostrzegłam wagonik kilku zawodników płynących za mną. Cóż… – raz w bąbelkach, raz przed nimi :) Przyszło mi więc odpłacić za te wszystkie moje wodne draftingi oraz korzystanie z doświadczenia innych. I gdyby nie fakt, że jak już doprowadziłam całe towarzystwo do ostatniej bojki (nie ma za co), na ostatnich 100 metrach wszyscy mnie wyprzedzili, to byłabym całkiem zadowolona z tego startu. A tak wyszłam wkurwiona na brzeg, że znowu grrrr zabrakło mi tej szybkości. Ale przynajmniej zostałam największym frajerem wyścigu, zawsze coś :)

W Niegocinie 3000 m popłynęłam w 1:07. Tempo mizerne (2:16/100 m), ale biorąc pod uwagę przewyższenia na tych falach i moje miejsce w całej stawce, nie było chyba aż tak źle. Gdyby mnie tylko w tej końcówce, psiaichmać, nie łyknęli.

I jeszcze krótko o logistyce, jakby ktoś chciał wyruszyć w podobną eskapadę za rok.

  • środa – przyjazd pociągiem do Olsztyna, nocleg na kempingu w Olsztynie;
  • czwartek – 80 km rowerami do Mrągowa, nocleg w Mrągowie na kempingu Cezar, zaraz obok startu (uwaga! maraton zawsze odbywa się w trakcie pikniku country, więc niechcący człowiek wkracza do jakiejś równoległej rzeczywistości, warto wyposażyć się w stopery do uszu i nie dziwić się za wiele);
  • piątek – start w mrągowskim maratonie (3,3 km), ok. godz. 15.00 wyjazd rowerami do Olecka (100 km), w tym ponad 2h po ciemku, nocleg na przytulnym kempingu w Olecku, zaraz obok startu;
  • sobota – start w oleckim maratonie (4,5 km), ok. godz. 17.00 wyjazd rowerami do Wilkasów (65 km), nocleg na kempingu Szekla oddalonym 3 km od startu;
  • niedziela – start w maratonie (3 km), planowany był jeszcze powrót rowerami do Olsztyna (100 km), ale po krótkim zwiedzaniu Giżycka, odpuściliśmy na rzecz odpoczynku i powrotu pociągiem następnego dnia rano.

Koszty? Niewielkie. Najdroższa była chyba podróż PKP do Olsztyna z rowerami (bilety warto kupić wcześniej, gdyż często brakuje miejsca na rowery), w jedną stronę ok. 200 zł za dwie osoby, poza tym wpisowe na zawody ok. 50 zł, nocleg na kempingu: 30-70 zł za dobę, smażona rybka jakieś 5 dych na łebka, benzyna zero.

Był to świetny wypad i niezła wyrypa! Same starty w maratonach pływackich dały mi bardzo dużo: oswojenie długich dystansów, nabranie pewności siebie, wyzbycie się wszelkich obaw przed pływaniem bez pianki, pływanie na zmęczeniu. No i ogromną frajdę poza tym! A Mazury jakie piękne!

Ale nie ma co ukrywać, maratony pływackie nie są sexi. Nie ma wypasionego sprzętu i wielkiej oprawy, brak spektakularnych finiszów, zdjęcia też kiepskie, mało kibiców… Zerowe szanse na pudło i walka jedynie z samym sobą… Jest trudno, jest samotnie i zimno. I właśnie dlatego są one takie zajebiste! SWIM CREME TOUR 2020 już wpisany do kalendarza startowego za rok!

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.