Abba Częstochowa Triathlon 1/4 IM

Ach to pływanie… Wśród wszystkich dyscyplin sportowych, z jakimi zetknęłam się w swym życiu, nie ma chyba bardziej zagadkowej i niedefiniowalnej. Bez logicznego ciągu przyczynowo-skutkowego, niewdzięcznej takiej, dołującej i pikującej w najmniej spodziewanych momentach. Wymagającej cierpliwości na poziomie master. Jest flow, nie ma flow. Jest źle, jest jeszcze gorzej, potem niby już ciut lepiej lepiej i… i znowu czarna dupa. Myślisz mknę, pływasz gorzej niż w zerówce. Nic nie idzie, a tu nagle pstryk i zaskakuje coś nie wiedzieć skąd oraz dlaczego. Nie ogarniam tego od lat. 

Jest jednak w tym pływaniu COŚ, co mnie pociąga. Intryguje, wkurwia, smuci, cieszy i nie pozwala się poddać. I bez względu czy szybko, czy wolno, ja po prostu uwielbiam pływać!

Pływacki Wielki Wyścig

Nic dziwnego, że z wielką ochotą podniosłam rękawicę rzuconą przez moją siostrę Krasusa (ja jestem jej braciszkiem) do pojedynku pływackiego podczas 1/4 IM Częstochowa Triathlon. Mega podziwiam odważną decyzję Krasusa dotyczącą „poświęcenia się” teraz pływaniu, by w perspektywie kilku lat wskoczyć kilka poziomów up i walczyć o najwyższe triathlonowe trofea. Oraz z uznaniem obserwuję wysiłek i czas, jaki wkłada on teraz w swoje treningi pływackie.

A ja? No coż. Raz jest dobrze, raz fatalnie, niestety w tym sezonie ze wskazaniem na to drugie, gdyż dużo było przerw, szarpania, zmieniania grup i różnych podejść do treningu, eksperymentowania. Odebrałam jednak kilka cennych, acz jakże prostych, nauk od trenera Piotrka z TriWise i na poprawie tych elementów staram się teraz skupiać. Bardzo dużo dały mi też grupowe treningi OW na Kryspinowie, a także, a w zasadzie przede wszystkim, wsparcie Miłosza i nasze wspólne pluskanie w otwartych wodach oraz na 50-tce w Dębicy. Ach, to jest takie fajowe!

Fot. Shootit.pl

Ale tak jak pisałam na początku – ja nigdy nie wiem jak to z tym moim pływaniem jest. I w sumie niespecjalnie nawet staram się to teraz definiować. Wynik Wielkiego Wyścigu Pływackiego naprawdę był więc otwarty, choć dziękuję wszystkim za wiarę w moje możliwości i stawianie mnie w roli faworyta.

Startowaliśmy z wody, dodam że z wody Pacyfiku, gdyż taką przewrotną nazwę nosi akwen, na którym rozgrywane były zawody. Do pokonania mieliśmy dwie pętle. Było ciasno, startowało nas ponad 250 luda! Ustawiłam się jakoś w 3 rzędzie (na chyba 7 możliwych), więc raczej z przodu i była to bardzo dobra decyzja. Na treningach z TriWise trenowaliśmy tego typu starty i sumiennie postanowiłam realizować wszystkie założenia tzn. iść wszystko na początku, podczepić się pod jakieś mocne bąble (ale też nie robić dramatów, gdy nic nie znajdę) i dzida do przodu. A co będzie potem i jak długo utrzymam, to pomartwię się później :) Przecież to kurde tylko niecały kilometr!

Fot. Shootit.pl

Nie próbowałam nawet lokalizować Krasusa. Skupiłam się tylko i wyłącznie na sobie oraz na dzielnej walce o dobrą pozycję. Ku mojemu zaskoczeniu, już po kilkunastu sekundach pralka dziwnie się dla mnie skończyła i mogłam cisnąć swoje. Pamiętać o dynamice ruchów, o właściwym ułożeniu łokcia i dłoni pod wodą, o walce! Połowę dystansu płynęłam sama, reszta w bąbelkach lub w innym zamieszaniu. Ani na chwilę nie zwątpiłam i nie odpuściłam! Byłam skupiona na zadaniu i serio mocno zdeterminowana, by cisnąć i cóż – sorunia Krasus – by po prostu wygrać ten pojedynek!

Na ostatnich metrach uśmiech nie schodził mi z twarzy. Mimo, iż nie wiedziałam, gdzie jest Krasus i przy wyjściu z wody (dziękuję panu wolontariuszowi, który dosłownie wyciągnął mnie – hopla – za rękę na stopień), nikt mi też nie powiedział, jaki jest wynik naszego starcia, miałam świadomość, że popłynęłam dobrze i dałam z siebie wszystko. Och, jak ja lubię to uczucie. A jeszcze usłyszałam, że jestem pierwszą kobietą, PIER-WSZĄ-KO-BIE-TĄ-ZWO-DY!!! Ooo panie! Faktycznie cuda się dzieją w tym mieście!

Wiozę wagonik na pływaniu! Tego jeszcze nie było! Fot. Gazeta.pl

950 metrów (trasa była raczej domierzona, co najwyżej zabrakło jej 10-20 metrów) popłynęłam w 15:38! To daje tempo 1:38 (no dobra, 1:40) na 100 metrów – toż ja tak nawet setek w zadaniach na basenie nie pływam! A nie mówiłam, że to całe pływanie to zagadka godna archiwum X?

Piętnaście!

No ale dość tych samozachwytów. Pora na kolejne danie tej jakże pysznie zapowiadającej się wieczerzy, tfu, uczty. Rower saute przyprawiony mocnymi podjazdami z dodatkiem brukowanego odcinka w mieście oraz ze szczyptą głośnego sapania.

Czy miałam jakiś plan na ten rower? No miałam. Dzida. Na 40 km z hakiem i po górkach, nie ma się przecież co oszczędzać! Poza tym podjazdy ja przecież zawsze jadę w pałę, w zasadzie garmin był mi zbędny i wcale nie zwracałam uwagi na jego wskazania.

You can’t buy happiness but you can buy a bike and that’s pretty close! Fot. Shootit.pl

Piękna ta trasa po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej! Takie lubię najbardziej. Górki, hopy, siodła, w miarę bezpieczne zjazdy i dobry asfalt na większości dróg. Jedynie fragment w mieście, btw nazwany na Stravie „Paryż Roubaix pod Jasną Górę” prawie zmusił mnie do płaczu. Już pal sześć bruk, kocie łby i nakładki dla niewidomych, ale te rynienki wszerz trasy, w które koło wpadało z tak wielką siłą, że nie wiadomo było czy wypadnie i w ilu kawałkach… Jechałam tam bardzo wolno i ostrożnie, a i tak przepraszam cię Czesławie za wszelkie niedogodności z tego wynikłe… Oraz dziękuję, że to wytrzymałeś nie gubiąc bidonów, garmina, no i mnie!

Czesław! Trzymaj się chłopie! Fot. Przemek Dubiński

Cały czas czułam na plecach oddech Marii, która z wody wyszła zaraz po mnie, ale na rower wyjechała już pierwsza, więc najpierw musiałam ją gonić, a potem uciekać. Chciałam rywalkę zerwać (wiadomix!), ale nie dała się jebaniutka! :) Pozdrawiam! A ponieważ ciut osłabłam pod koniec, bałam się też spadku koncentracji, no i te nieszczęsne rynienki na bruku, postanowiłam już nie szarpać, tylko spokojnie dojechać sobie do kreski. Kobiecy best bike split, dwie sekundy gorzej od Krasusa, niehamowane zjazdy (kto mnie zna, doceni ten „sukces”) i piętnaście koron na Stravie! Czy wspominałam już jak ja uwielbiam takie ścigando? I jeszcze rower – ha! – za siodełko, nie kierownicę, prowadzę już w strefach! BO! Stój ty dzika bestio! :)

43 km z przewyższeniem 430 metrów pojechałam ze średnią prędkością 34,1 km/h i mocą 3,5 W/kg.

A zdechło

I jakby to powiedziała moja psorka od polaka z liceum: „tak dobrze żarło, a zdechło”. Bo niestety etap biegowy sprowadził mnie na ziemię i udowodnił, że cudów, nawet pod Jasną Górą, nie ma. I przypomniał, że pokora pokora pokora.

Maria z impetem jak woda z kropidła wyleciała na trasę biegową – już widziałam jej popisy w Poznaniu, biega niesamowicie mocno – więc nawet nie podejmowałam próby utrzymania jej tempa i kontynuowania walki. W sumie to trochę takie nie po mojemu, ale chyba wyraźnie miałam już na tę niedzielę dość wychodzenia poza strefę komfortu. Zaczął mnie dziwnie boleć brzuch, pojawiły się kolki raz z prawa, raz z lewa, a parówki, które w Poznaniu tak lekko i radośnie niosły mnie do mety, tutaj były dziwnie ociężałe i mało chętne do współpracy. I jeszcze tak kuźwa gorąco!

No i kwiatki trzeba podlać! Fot. Shootit.pl

Trasa nie należała do łatwych. Dużo było zakrętów, lekkich podbiegów i zbiegów w lesie, sporo szutru i nierównej nawierzchni – ale z reguły właśnie takie warunki raczej mi sprzyjają, a tu akuku, wszyscy mnie wyprzedzają!

Tak głupio napisać, że odpuściłam, ale chyba jednak ups odpuściłam. I trzeba to napisać. Maria daleko przede mną, z tyłu żadnego zagrożenia, po co masz się męczyć Bożenko, swoje już zrobiłaś. Usłyszałam gdzieś w głowie i ochoczo oraz bezdyskusyjnie poddałam się temu przesłaniu…

I tak dopiero gdzieś w połowie dystansu, coś się wreszcie otworzyło. Zaskoczyło i wróciło na właściwe tory. Alleluja! Wojowniczka Bo znowu w grze! A że celem i argumentem do ruszenia tyłka, było tym razem nie dać się złapać Remisiowi (minęłam go w połowie trasy kolarskiej) to już sprawa drugorzędna… Nie liczy się w końcu jak, tylko czy! :)

Kwiatki w swym naturalnym otoczeniu. Fot. Shootit.pl

No i nie złapał mnie, choć było już naprawdę blisko. A że w tym sezonie mam wybitne szczęście do epickich finiszy i przekraczania linii mety w sposób, który zapada w pamięci na długo, równie ciekawe musiało być też w Częstochowie!

Na barana otóż wjechałam. Czy też jak mówią niektórzy, na KONIE, to znaczy na KONIU, a dokładnie na Krasoniu (dobrze, że nie na osiołku). Noo, ma się to wejście!

Przegrany w Wielkim Wyścigu Pływackim wnosi wygranego na metę. Fot. Shootit.pl

Ostatecznie zajęłam 2-gie miejsce open, byłam pierwsza w kategorii. Bieg poniżej wszelkiej krytyki (tempo 5:00), jedynym pocieszeniem jest fakt, że rozkręciłam się na koniec, no i że Krasus żadnej przepukliny nie dostał czy innej kontuzji pleców.

To była bardzo fajna niedziela spędzona w wyśmienitym towarzystwie! Gratulacje dla organizatorów za zaangażowanie i dopięcie wszystkiego na ostatni guzik, i wielkie pozdro dla wszystkich, z którymi miałam przyjemność pogadać oraz zbić piątkę na trasie. Dziękuję Dare2Tri za piankę, która wygrywa pływacki wyścig oraz pszczółce Immabee za przepiękny i funkcjonalny strój (więcej o nim tutaj), dzięki któremu mam tyle fajnych zdjęć z zawodów :)

Ćwiartka to raczej nie mój dystans – za szybko, za intensywnie, za mocno – ale z przyjemnością poświęcę, znaczy się, podleję kwiatki w Częstochowie, również i w przyszłym roku!

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.