Ach ten Poznań… To tutaj wszystko się 6 lat (!!!) temu zaczęło, to tutaj w lipcu ubiegłego roku złamałam mityczną piątkę na połówce. To tutaj wróciłam i teraz, w celu… No właśnie, w sumie to w żadnym konkretnym celu, pomijając sztafetę NFL Team, wspieranie młodej zawodniczki w jej debiutanckim triathlonie dla dzieci (udanym!) oraz dobrą zabawę w czasie mojego niedzielnego startu na dystansie 1/2 IM w randze Mistrzostw Polski. Totalnie nie wiedziałam czego się po sobie spodziewać… Niby przeczucia, że będzie dobrze jakieś tam miałam, trenowało mi się (oczywiście za wyjątkiem ostatnich dwóch przedstartowych tygodni) świetnie, nadzwyczaj fajnie i lekko. I co najważniejsze, bez żadnej presji. Więc raczej powinno być spoczko myślałam, ale przecież wiemy, jak czasem złudne są te nasze oczekiwania.
Generalnie to z moimi treningami w tym roku bywa dość różnie. A to na rower, oczywiście szoskę, pójdę ponadplanowy, a to samozwańczo dołączę do treningów grupowych TriWise (dziękuję za przygarnięcie), a to wystartuję na 5 km w uniwersyteckim biegu podejmując decyzję 3 godziny przed wystrzałem startera. A to opuszczę jeden trening, lub dwa, albo cztery. Skończyła się era kujoństwa i tak jak trener Kuba miał ze mną przez ostatnie 2 lata dość lekko (trening zaplanowany zawsze został wykonany), tak teraz ma nieco trudniej… Cóż, nic nie jest nam dane raz na zawsze :)
Co ciekawe, wraz ze spadkiem skali kujoństwa, wyraźnie wzrosła frajda z samego trenowania! Och, jak ja to lubię! Może też dlatego, że nie było dużo mocnego tyrania, a takiego do porzygu to w zasadzie wcale. Od maja i obozu w Szklarskiej zaczęłam dopiero biegać jakieś zadania, i to w większości na samopoczucie nie tempo. Mocnych jednostek na trenażu nie uświadczyłam za bardzo, podobnie jak zakładek. Śmigaliśmy sobie za to na szosie polując na korony po okolicznych górkach, co nawet czasem mi się udawało, a czasem wcale nie. Pływaliśmy OW bez pianki i patrzenia na zegarek. Ot, taka tam treningowa sielanka…
Jeśli coś mogło mnie stresować przed startem w Poznaniu, to chyba tylko pogoda. Od tygodnia prognozy pokazywały na niedzielę 37 st. C, a ja upały w tym roku (ach starość) znoszę wybitnie źle. Ale tak wybitnie źle, że naprawdę zachodzę w głowę, jak ja na tych Hawajach wytrzymałam… Bałam się, że po prostu nie dam rady w takich warunkach, że organizm powie stop, że skończę, może nie w karetce od razu, ale gdzieś pod drzewem w cieniu lub z głową zanurzoną w Malcie. Decyzja organizatora, ogłoszona w sobotę wieczorem, dotycząca skrócenia dystansu 1/2 IM dla amatorów o 25% (1500 m swim, 67 km bike, 15,5 km run), trochę mnie więc uspokoiła. Może bardziej pasowałoby mi przesunięcie godziny startu np. na 6 rano, no ale skoro tak ma być, niech będzie. Jakoś niespecjalnie byłam tym faktem wzburzona czy zniesmaczona, życiówki w tri to przecież rzecz względna, a ostatecznie wszyscy i tak ścigamy się na tym samym dystansie. Jedynie carboloading zrobiłam pod połówkę, ale wieczorem trudno się już było raczej z tego wycofać :)
Ustaliliśmy z trenerem, że przede wszystkim mam w zdrowiu dotrzeć do mety, a ja sobie jeszcze nakazałam, że mam być po prostu zadowolona z tego startu, cieszyć chwilami, nie przejmować kryzysami i ew. potknięciami, nie pozwalać na złe myśli czyli reasumując: dzielnie i radośnie brnąć sobie do przodu.
Przedstartowego stresu – chyba po raz pierwszy w życiu (?) – nie było.
Typowy triathlonista
Mimo, iż temperatura wody w Jeziorze Maltańskim była bardzo wysoka, a organizator nie zabronił pływania w piankach, jak każdy szanujący się triathlonista :) zdecydowałam się płynąć w piance. Dzień wcześniej, biorąc udział w charytatywnej sztafecie NFL Team, gdzie do pokonania miałam 400 metrów, startowałam w swimskinie i choć płynęło mi się mega wygodnie i komfortowo, to jednak bardzo bardzo wolno… Po prostu szkoda mi było tych kilku minut i z wiarą, że się jednak nie ugotuję w tym neoprenie (nie ugotowałam), ustawiłam gdzieś w pierwszej połowie stawki.
Przed nami do pokonania 1500 metrów. Rolling start, skaczemy do wody po 4 osoby z pomostu. Ja oczywiście na bombę, nie główkę – popisywałam się, gdy byłam mała – więc leć Bo i łap sprytnie jakieś fajne i wygodne bąbelki, tak jak to masz w zwyczaju!
No i się zaczęło… Łapię jedne, za szybkie. Trzymam drugie, no też kuźwa za szybkie. Ja pierdolę, może to nie one za szybkie, tylko ja taka wolna, zaczęłam się martwić i zastanawiać, szukając kolejnego wodnego ciągu, który mógłby mnie zassać. Są! Tym razem za wolne i po kilku metrach zaczęło się niezręczne smyranie po piętach… Noż, oszaleję przecież zaraz! Dajcie mi tu jakieś dobre bąble, bo do wieczora będę to płynąć i nie skończę! Ponad 1/3 dystansu za mną, a ja motam się jak podczas nauki pieska i wciąż nie płynę „swojego”. Jedynie na jakieś 200 metrów podpinam się pod pewnego triathlonistę, który płynie w samym stroju nie w piance (pewnie chory jakiś, lub dziwak, albo się z kimś założył), ale i on ostatecznie okazuje się być za wolny. Gdzie się kurwa wszyscy podziali? Pytam! No muszę przyznać, że po kilku (nastu?) startach, gdy zawsze przynajmniej na połowę dystansu udawało mi się coś złapać, byłam teraz nieźle zaskoczona i wkurzona, że nie ma nic i nagle królowa musi płynąć sama. Na dodatek czuję, jak z minuty na minutę zsuwa mi się czepek z głowy, no zajebiście normalnie, jeszcze będą brzydkie zdjęcia!
Jak się łatwo domyślić, nie było to moje pływanie życia, acz gdy spojrzeć na średnią przelotową (1:50/100m) i fakt, że płynęłam, tfu, szarpałam to sama, mieści się jeszcze w akceptowalnym przeze mnie przedziale „ch. ale stabilnie”. Na pełnej połówce wyszłoby ze 35 minut. Czy nadejdzie kiedyś czas, gdy będę pływać szybciej?
Nuda panie
Na czasówce w tym roku jeździłam rzadko… Trochę na trenażu w zimie, potem obóz w Szklarskiej i chyba jedna jazda 130 km w tlenie. Na szosie zdecydowanie więcej, ale było to też po górkach lub w grupie, gdzie jednak specyfika jazdy jest zdecydowanie inna od nudnego napierania do przodu w stałych watach i aerodynamicznej pozycji. Założeń na ten etap wyścigu nie miałam więc w zasadzie żadnych, wiedziałam mniej więcej, gdzie są moje granice, choć też nie do końca byłam pewna :) Inna sprawa, że dystanse do połówki, to ja po prostu jadę na wyczucie. Czyli dzida od początku, nie ma się tutaj przecież co oszczędzać za bardzo, lub parafrazując: cisnę po bożenkowemu tj. (i teraz wszystkie dzieci głośno) „mocno, a co będzie potem to pomartwię się później”.
Z planowanych pierwotnie 4 pętli po 22,5 km, na skróconym dystansie ostały nam się ino trzy, do przejechania mieliśmy więc 67 km. Troszkę szkoda, że trasa została zmieniona względem ubiegłorocznej (szybszej), no ale ja nie jestem tu przecież od narzekania czy krytykowania, tylko od startowania i relacjonowania – nie pozostawało więc nic innego, jak wziąć to i przejechać, tak by wstydu nie było. I oczywiście zgodnie z regulaminem. Nie wiem na jakiej trasie jechali fejsbukowi dyskutanci, bo dla mnie było komfortowo i naprawdę bez problemu dało się jechać przepisowo. Wybitnych oszustów też nie widziałam (no dobra, może kilku, ale kuźwa panowie, kogo wy tak naprawdę oszukujecie, hehe, frajerzy), większość z nas jechała uczciwie i muszę przyznać, że bardzo mi się to podoba!
Jak mi się jechało? No czułam braki w ojeżdżeniu w pozycji TT i w trzymaniu stałych watów, trochę też osłabłam w końcówce. Szwankowała również koncentracja, co jakiś czas łapałam się na tym, że zamyślam się, rozmarzam i odpływam, a nie skupiam na wyścigu. Czasem zrywałam za bardzo i szarpałam, zwłaszcza na podjazdach noga aż sama chciała depnąć, ale poza tym, to chyba spoczko to wyszło? Przez pół drugiej pętli trzymałam się grupy panów z dyskami, potem na 500 metrów – tak dla jaj – podpięłam hihi pod mijających mnie PROsów, ale jednak większość trasy jechałam sama. Z zazdrością obserwując kątem oka na nawijce dziewczyny z czołówki AG (Magda, Iza, Ewel). Ach, no pięknie i szybko jeżdżą jebaniutkie!
Wiedząc jak złudne jest uczucie chłodzenia pędem wiatru w takim upale, polewałam się wodą, dużo piłam, jadłam żelową miksturę zgodnie z brzęczykiem w garminie – nuda panie. Moc znormalizowana 3,3 W/kg, średnia prędkość 36 km/h: da się z tym żyć, ale jest też jeszcze z czego urywać. Co też niniejszym, chyba raczej na pewno, w bliższej lub dalszej przyszłości uczynić zamierzam. Aaa, i… coraz bardziej nudzą mi się płaskości. I niech to będzie psst zapowiedź, tego co prawdopodobnie wydarzy się w przyszłym roku.
Cuda panie
Ach, uwielbiam ten moment zjazdu do T2. Z jednej strony jestem mega szczęśliwa, że rower ukończyłam w jednym kawałku i to nawet w dobrym samopoczuciu. Z drugiej zaś, umieram z ciekawości, co to ja dziś ubiegam. BO serio ja tego nigdy nie wiem, a zwłaszcza w takim upale (37 stopni). Skarpetki, butki, pasek z numerkiem, hawajski (ofc) daszek na łeb i run Bo!
No i niestety po kilku minutach czuję, że jednak biegania na tych zawodach nie będzie… Strasznie wolno człapię, krajobraz przesuwa się tak leniwie, że prawie załamka. I jeszcze jaki wstyd przed tyloma fajowymi kibicami, myślę. Nie biegnie mi się przesadnie ciężko, mięśniowo niby wszystko w porządeczku, oddechowo też, żadna jaknoga nie boli – tylko to wrażenie, że jest strasznie wolno! I człapię jak żółw. W smole! Gotowa na wszystko, nawet na ujrzenie tam cyfry 6 lub 7 z przodu, patrzę na zegarek, a tam tempo 4:10. O-OŁ! How? Jakim kuźwa cudem? No muszę powiedzieć, że się trochę zdziwiłam… Zwalniam więc, odczuciowo to ja już prawie w marsz przechodzę, a tam tempo 4:30. Cuda panie! Przyznam, że to było dość zabawne i nieźle się w duchu uśmiałam! I tak więc „człapiąc po 4:30-35” biegłam sobie te pierwsze kilometry pakując lód na kark i za strój w okolice serca (dzięki Ci o Chudini) oraz polewając się wodą.
Czy było gorąco? No było. Ale to niesamowite, że człowiek potrafi tak bardzo skupić się na zadaniu, że lód, że picie, że polewanie, że tempo trzymać i oczywiście uśmiechać do kibiców, że ten upał wcale nie był taki straszny! Na każdym punkcie dwie butelki wody w łapę, jedna butla w siebie, druga na siebie, plus gąbki z wodą jeszcze, i lód, a jak już brakowało picia to ssanie warkoczyka (true story, bro!) i biegłam sobie przed siebie. Hopsa. Jakoś niespecjalnie narzekając na to, że do pokonania mamy nie 4 z zaplanowanych pierwotnie, a 3 pętle po ok. 5,2 km.
W porównaniu do moich treningów, gdy na podobnych „prędkościach” biegałam 2x5km, i gdy walczyłam z tym tempem strasznie, sapiąc na pół miasta i napinając wszystkie możliwe żyłki, to teraz w Poznaniu jakbym walca wiedeńskiego tańczyła czy innego poloneza. Było naprawdę fajowo! I dość lekko. Uwielbiam się tak zaskakiwać, widzieć swój rozwój oraz potwierdzać zasadę „im trudniej na treningach, tym ładniej na zawodach”. Trener Kuba, nawet przy mojej pewnej niesubordynacji, to jednak zajebiście umie w te klocki! :) 15 km z hakiem, w tym upale i po dość mocnym rowerze, przebiegłam – hopsa – w tempie 4:40. Nie zważając na ściganie, rywalizację (acz wiedziałam, że mam sporą przewagę i jestem 1-sza w kategorii), jakąś głupią presję, że muszę, bo przecież nic nie muszę – och, to bieganie naprawdę weszło! Dobrze mieć zdrowe wszystkie jaknogi.
Doping był niesamowity! Od kibiców znanych i nieznanych (pozdrawiam i dziękuję), od współtowarzyszy na trasie, od dziewczyn z i-Sport oraz Złotej fali, od ekipy IMMABEE! Mari, Łuki, Rav, Justa – wielki BIG KISS! Wsparcie do swoich <3 (dziękuję za wszystko!) Jeśli kiedyś zabroniliby kibicowania podczas zawodów, to ja już definitywnie przegrywam na kresce, mogę zostać, położyć się w strefie zmian i nie startować. Ludzie dają mi wielką moc! Dziękuweczka!
Pływanie: dostatecznie, rower: dobry plus, bieganie: piąteczka z kwiatkiem. A i tak na szóstkę zasługuje mój finisz. Jedyny taki, z cudowną obstawą oraz wielką radością i zacieszem, którymi obdarzyłybyśmy wszystkich zgromadzonych wokół Malty. A i jeszcze zostałaby tego tona. Love!
Tak to ja mogę zostawać Mistrzynią Polski AG. Nawet na dystansie 3/8 IM.