Hmm. Kiedy ostatni raz robiłam coś po raz pierwszy? Kiedy ostatni raz podejmowałam ryzyko, szłam na żywioł i skręcałam w przeciwną stronę niż zazwyczaj. Kiedy ostatni raz zrobiłam coś inaczej niż zwykle? Oj, bardzo dawno. Perfekcjoniści tak mają. Fascynuje nas rozwój i doskonalenie się. Poprawiać się, usprawniać szczegóły, planować, drążyć, powtarzać, ulepszać – to jest nasz żywioł! Systematycznie, cierpliwie, bez szaleństw i fajerwerków. Powoli, ale jednak jakoś, posuwać się do przodu. I chyba nie ma ku temu lepszej drogi niż droga do IM… You are what you repeat.
A tu bach! Startujemy Bo w swimrunie za 3 tygodnie, cieszysz się? Swimrun Jeziorak 2/3 ultra. No bardzo! Ja przecież taka przygotowana do tego jestem i wytrenowana. Wszystko mam przećwiczone! Wiem, jak pływać w butach, biegać w piance, czepku na głowie i łapkach przy nadgarstkach. Ja przecież tak uwielbiam chlapać się w zimnej wodzie! I jeszcze nawiguję tak dobrze pływając, hohoho, ale ze mnie nawigator! I wcale fochami nie strzelam podczas zawodów w parach, odpowiedzialna jestem za team i w ogóle. Taaa! Wcale się k. nie cieszę! Pogięło cię człowieku?
A tak naprawdę (nie pytaj, zrozum) to ucieszyłam się zajebiście bardzo. Że będzie coś nowego, niezaplanowanego. Spontanicznego i różnego niż dotychczas. Że w parze z nim. Ekscytacja była silniejsza od strachu, a ciekawość zamknęła usta rutynie. Właśnie tak! Zajebiście się cieszę, ależ będzie przygoda i dajcie mi tu tego swimruna! Bo tak naprawdę o swimrunie to ja już przebąkiwałam 3-4 lata temu, gdy zobaczyłam filmik z Rockmana, a Iwona wytłumaczyła mi o co w tym wszystkim chodzi i że naprawdę pływa się tam w butach. Miałyśmy być mocnym teamem kobiecym. Wtedy jednak, nękana kontuzjami i zajęta poszukiwaniem własnej drogi sportowej, postanowiłam skupić się na tri. Nie przewidując nawet, że w tak niesamowity sposób, ów swimrunowy pomysł powróci do mnie – bach! – właśnie teraz.
Swimrun – wyjaśnię, bo może nie wszyscy wiedzą – to zawody wywodzące się ze Skandynawii, w których startuje się (głównie) w parach, dla bezpieczeństwa. I w których naprzemiennie pokonuje się odcinki biegowe i pływackie. W różnych proporcjach, wszystko zależne od terenu, dystansu i ukształtowania linii brzegowej. Nie ma stref zmian (co najwyżej przepak), cały sprzęt (a na pływaniu można mieć wszystko włączając w to płetwy czy rurkę czołową) zawodnicy mają przy sobie i z tym majdanem pokonują całość trasy.
A więc mój debiut, zamiast pod koniec sierpnia, nastąpić miał już w połowie maja. Trochę razem pobiegaliśmy, trochę popływaliśmy na basenie w łapkach oraz przymierzyliśmy pianki na Fuercie. Dwa dni przed startem kupiłam w pasmanterii gumkę do pullboya. Cóż, hehe, wygląda na to, że jesteśmy gotowi!
Choć bynajmniej na temperaturę wody to ja nie byłam gotowa. Generalnie jestem twardą babką i mało rzeczy potrafi mnie złamać. Ale jednak istnieją czynniki, przy których czuję się bezradna i bezsilna. To źli ludzie oraz zimno. Złych ludzi omijam, tępię lub po prostu zlewam. Z zimnem jest ciut gorzej, zwłaszcza, gdy ma być ono nieodzownym elementem wyzwania, które przed sobą stawiam. A woda w Jezioraku miała, wg różnych źródeł, 14-16 stopni. Tak, chyba zimna obawiałam się najbardziej.
Nastrojowa mgła unosząca się nad wodą, zachmurzone niebo, dość rześkie powietrze. Rozgrzewamy się, czekamy na start, rozmawiamy. A ja, chcąc nie chcąc gapię się na ludzi dookoła i jednak zaczynam czuć mały stres. Jacy oni wszyscy pewni siebie i uśmiechnięci! Jacy wysportowani! Jacy wyszpejowani psiaichmać, a przecież to niby triathloniści są mistrzami świata gadżetów. Opaski wypornościowe na łydkach, linki, jakieś dziwne nakładki na buty, pianki z długimi rękawami, neoprenowe czepki, pullboye wielkości kaloryfera w salonie i (zapewne karbonowe) karabinki! Nawet łapki mieli z napisem: swimrunner! A ja w pożyczonej męskiej piance, pasowała lepiej niż damska (dziękuję Dare2Tri), triathlonowych butkach sprzed 4 lat (przeleżały w szafie), treningowych łapkach z mocowaniem ponoć niezgodnym ze sztuką, i nawet kuźwa bez skarpetek, przecież i tak mi się zamoczą ;) Z niczym przećwiczonym! Trochę zagubiona i jak sierotka się czułam w tym wszystkim (podobnie w Roth było, przed debiutem IM) i jedynie świadomość, że nie jestem sama i że w tym towarzystwie nic złego mi się nie stanie, pozwalała zachować w miarę dobrą minę.
Organizator mówi, że zachęca do wejścia do wody, by się oswoić z jej temperaturą. Miało być wprawdzie na żywioł, oczami wyobraźni już nas widziałam wbiegających niczym słoneczny patrol (muzyka) (slow motion) wielkimi susami do wody nie bacząc na nic i nikogo – twardym trzeba być nie miękkim – no ale skoro radzą, to może jednak wejdźmy do tego bajorka, co? O kurwa. Ale hebel! To nie była zimna woda. To była woda LO-DO-WA-TA! Po kostki wchodzę, po kolana, i czuję jak tysiące pinezek wbija się w każdy milimetr ciała. A na klacie ktoś kładzie wielki 20-kilogramowy kettle, że z trudem oddycham. Zaczynam lekko panikować i tylko powtarzam sobie w duchu, nie nakręcaj się Bo, uspokój, wyrównaj oddech (a po kolana stoję hehe). Uciekaj kurwa z tej wody! Uciekłam. Musiałam wyjść na brzeg, ból był nie do wytrzymania. No, nieźle się zapowiada, myślę, unikam kontaktu wzrokowego z Miłoszem, bo przerazi się chłopak jeszcze bardziej niż ja, i po kilkunastu sekundach podejmuję drugą próbę walki z mroźnym Jeziorakiem. I znowu kuźwa pinezki, i znowu kettle na klacie, i znowu uciekaj Bo! Więc znowu zwiałam na brzeg. Dobra Bo, do trzech razy sztuka myślę, a Miłoszowi mówię, że owszem może i jest ciut zimnawa ta woda, ale że spox, prawie ogarniam sprawę! Wchodzę więc już dynamiczniej, głębiej, z zaciśniętymi zębami zanurzam się po szyję, a potem daję nura w dół. Robię kilka ruchów kraulem. O ja pierdolę, ale zimno! I znowu na brzeg. Na szczęście zostało już tylko kilka minut do startu, więc nie musiałam wchodzić tam po raz kolejny. Z duszą na ramieniu idę na kreskę z nadzieją, że jakoś to będzie.
Zaczynaliśmy zawody od 200-metrowego odcinka biegowego, zbyt krótkiego by się rozgrzać oraz rozciągnąć całą stawkę oraz zbyt długiego, by zapomnieć, że za chwilę czeka mnie 600 metrów swimming-morsingu. Była więc standardowa triathlonowa pralka, z tą różnicą, że plątały się jeszcze między nami linki holownicze i trzeba było pilnować gdzie partner i nie zgubić go z oczu. No i z tą różnicą, że płynęliśmy w lodówce. Było mi piekielnie zimno na początku, bardzo ciężko się oddychało i machało zmarzniętymi rękami, ale z upływem czasu – niewiarygodne jest ciało człowieka – szło się do tych warunków o dziwo jakoś przyzwyczaić i nawet zacząć myśleć o jakimś pływaniu, a nie tylko o przetrwaniu w wodzie. Bardzo wolno płynęłam niestety… Starałam się trzymać bąbelki partnera (tzn. buty) (one tak śmiesznie wystają podeszwami nad powierzchnię wody), ale niestety odpływały mi non-stop i nie potrafiłam dospawać. Wszyscy nas wyprzedzali, jej, jak ja tego nie znoszę! Ale walczyłam dzielnie, no może poza fragmentem mentalnego rozluźnienia, gdy uświadomiłam sobie, że z tych wszystkich emocji i strachu nie przekręciłam pullboya pomiędzy nogi i płynęłam z baniakiem przytroczonym do zewnętrznej strony uda. Brawo Bo! Grunt to być opływową i nie stawiać żadnych oporów w wodzie.
Jest i brzeg! Dobrze, że to już. Jakież było moje zdziwienie, że nikt nie pomaga tu wychodzić z wody, nie ma stojących po pas w wodzie wolontariuszy, nie ma schodków, dywanów, i szpaleru kibiców. Tylko jakieś szuwary, muł pod nogami i tatarak! Oczywiście żartuję, ale z pewnością dzikie, strome i nieprzygotowane brzegi, to dla mnie coś totalnie nowego i w sumie to jednak byłam trochę zaskoczona :)
Wychodząc na ląd byłam chyba najszczęśliwszą osobą na zawodach – wiedziałam że najgorsze (lodowate pływanie, następne mają być już ponoć tylko przyjemniejsze) minęło, a najlepsze (trailowy bieg) przed nami! No i jeszcze przypomniałam i zwizualizowałam sobie mój dyżurny żarcik, że wychodzę z tej wody z żabą na głowie, a żaba na to: o kurde, coś mi się do dupy przykleiło XD. I jak tu się nie cieszyć.
Wybiegamy i ciśniemy. Świetnie mi się biega z Miłoszem, więc wiedziałam, że tutaj będzie super mega dobrze. I tak też było. Przyspieszamy, wyprzedzamy, chyba nawet ciut za mocno biegniemy, zwłaszcza gdy podpinamy się pod znajomą parę Marcina i Piotrka. Innymi słowy, lecimy po bożenkowemu czyli dzida od początku, a co będzie potem, to pomartwię się później. Generalnie to właśnie tak w tym swimrunie jest. Niby zawody trwają kilka godzin, więc wydawałoby się, że powinno się je pokonywać w tlenie lub w przynajmniej umiarkowanej strefie komfortu, ale ponieważ odcinki biegowe nie były u nas dłuższe niż 5 km, a pływackie mierzyły 200-600 m, to leci się to wszystko na pełnym gazie. Tak, że pod koniec biegania człowiek chce już do wody, a pod koniec pływania marzy o wyjściu na bieg.
Ale wróćmy do nas, bo biegniemy i nadal jest fajowo. Ścieżki, las, błoto, niesamowicie nasycona zieleń, wyprzedzane pary i nawet jakieś komplementy w moim kierunku, że jak ta gazela hehe szybko (a może to było „śmiesznie?”) biegnie. I ani się spostrzegłam i już znowu trzeba było wchodzić do wody. A dokładniej to zjeżdżać na tyłku po bardzo stromym i dość długim zboczu na brzeg – w triathlonie tego nie dają! I tak jak my wyprzedziliśmy kilka par na odcinku biegowym, tak teraz one dochodzą nas w wodzie i mijają niczym furmankę. Czy wspominałam już, jak ja bardzo tego znoszę? Jak ta różnica tempa pływaków i mnie jest druzgocąco wielka, jakby oni na jakimś ścigaczu mknęli, a ja płynęła pieskiem, w smole. Miłosz ambitnie ciśnie za nimi i pewnie spoko mógłby zapiąć, gdyby tylko nie taka jedna z tyłu… Która (Jeziorak mi świadkiem!) stara się ze wszystkich sił, w myślach powtarza „zaczekaj, Miłoszku”, a mimo wszystko niespecjalnie przesuwa się do przodu. Temperaturowo było już całkiem spoko (prawdę mówili), pullboya na właściwe miejsce przekręciłam nawet, rąk pilnowałam i głowy, tak jednak nie szło mi specjalnie, ani to pływanie, ani spawanie. Sorunia.
Na szczęście znowu był bieg! Uspokajam! Nie będę tu opisywać każdego z siedmiu odcinków biegowych oraz ośmiu pływackich. Zresztą nawet nie pamiętam specjalnie, co się działo i na którym… Dodam jedynie, że w połowie wyścigu rozpętała się taka epicka burza z deszczem i piorunami, że był naprawdę czad. I jak miło nie martwić się w takiej sytuacji o rower i etap kolarski. Tylko bez zastanowienia i kalkulacji biec po kałużach i błocie oraz pływać wśród wielkich jak czereśnie latem kropli deszczu. Dziecko brudne, dziecko mokre i dziecko biegnące, to dziecko szczęśliwe! To obcowanie z naturą, ten dosłowny i namacalny kontakt z przyrodą to niesamowita rzecz, niespotykana przeze mnie nigdy wcześniej w żadnej z uprawianych dyscyplin. I jeszcze, że dzielisz to wszystko z drugim i ważnym człowiekiem! Cudownie!
W zasadzie przez cały wyścig, oprócz wyprzedzenia kilku par mieszanych na początku zawodów, tasowaliśmy się tylko z jedną parą: Dominiką i Marcinem, nr 79. Co my ich w biegu doszliśmy, to oni nas hyc na pływaniu, i to nie tylko nadrabiając straty, ale i budując sporą przewagę. Więc my ich znowu na biegu, a oni nas w wodzie. Bardzo mnie nakręcało to gonienie ich, chyba nawet za bardzo, bo co jakiś czas słyszałam tylko „wolniej Bożenko”. A ja zafiksowana non-stop wypatrywałam tych niebieskich czepków z przodu. Biegło mi się fantastycznie!
I nagle o-oł. Zsuwa mi się pullboy z nogi, chcę poprawiać, a on nadal w dół – odwiązała się psiajejmać gumka mocująca, niedobrze. Biorę go więc do ręki i w tej niezbyt wygodnej pozycji kontynuuję bieg, zastanawiając się, co teraz. I zgrabiałymi (mimo iż człowiekowi ciepło, to ręce jednak miałam zimne i palce niespecjalnie się chciały słuchać) dłońmi, cały czas biegnąc, próbuję to jakoś związać i naprawić. Zostaw tego pullboya, słyszę, zwiążę ci to przed pływaniem, mówi Miłosz, posłusznie więc zostawiam, w końcu on tu jest kapitanem i trzeba się słuchać. Ale po jakiejś minucie myślę, że ja nie zwiążę tego w biegu? I zasłaniając się ramieniem, by partner nie widział – tak jak w podstawówce na sprawdzianie z matmy coby nikt ode mnie nie ściągał – próbuję po cichu nadal coś tam majstrować i wiązać. Myślisz, że nie widzę? Słyszę znowu. Zostaw tego pullboya! Mówię! Omasz, ależ mi się spostrzegawczy i uważny partner trafił. I jeszcze jaki stanowczy! No dobrze już, dobrze. Zostawiłam, a na brzegu wcale wiązać już nie chcę, w końcu goni nas nr 79, nie ma czasu! I tym samym resztę wyścigu, z pullboyem w ręku biegnąc i mocno zaciskając go udami pływając, pokonywałam. Dodam, iż każdy następny odcinek w wodzie, płynęło mi się coraz lepiej i sprawniej, chociaż tyle. Inne zagwozdki sprzętowe całkiem naturalnie same się jakoś rozwiązały: łapek nie ściągałam z nadgarstków, tylko zmieniałam pozycję dłoni, dzięki odpowiedniej temperaturze cały czas można było biec w czepku i piance i się człowiek nie przegrzewał, żele zmieściły się do kieszonki w nogawce, a biegowe buty w wodzie faktycznie działają jak dodatkowy pullboy unosząc stopy do góry. Linki holowniczej nie mieliśmy i dziś już wiemy, że na bank będzie to dla nas obowiązkowe wyposażenie na następne zawody. Trzeba w końcu jakoś pociągnąć tę botwicę (BO + kotwica) do przodu. Skarpetki też się przydadzą :)
I kiedy wydawało nam (mi) się, że już na dobre zostawiliśmy nr 79 z tyłu, bo ja na zawodach – zgodnie z zasadą, że oglądanie się za siebie jest oznaką słabości – nie zerkam w tył, to oni nas znowu doszli, wyprzedzili na ostatnim odcinku pływackim i ostatecznie na mecie łyknęli o kilkadziesiąt sekund. Trochę szkoda, ale ta rywalizacja była przednia, dziękujemy! Gratulujemy i liczymy na rewanż :)
Metę przekroczyliśmy z czasem 3:14 (23,5 km run + 3 km swim). Zameldowaliśmy się jako 6-ta para OPEN i trzecia para MIX, tak więc wynik fantastycznie kosmiczny. Jestem mega zadowolona!
Niestety nie dane było mi cieszyć się atmosferą w strefie finishera, bo dosłownie po kilkunastu sekundach od triumfalnego przytulasa zaczęło mną strasznie telepać! Faktycznie, przypomniałam sobie później, że już w wodzie lewa noga trochę mi latała i ręce sztywne mniej się słuchały niż zwykle, ale nigdy nie przypuszczałam, że gdy zejdzie startowa adrenalina – no mówiłam, nasze ciało jest niesamowite – nastanie taka delirka! W szatni dziewczyny zaczęły mnie okrywać swymi bluzami i folią NRC, wypchnęły pod prysznic, zaczęły karmić i poić ciepłymi napojami. Po kilkunastu minutach sytuacja została opanowana, choć tak naprawdę zagrzałam się dopiero po południu, na słońcu w barze, czekając na makaron i browarka. Jednak trzy żele, kubek coli i kilka kostek czekolady przez 3 godziny wysiłku, w tym pływanie w lodowatej wodzie, to zdecydowanie za mało, by uzupełnić i nadrobić wydatek energetyczny. Tak więc, wszystko zgodnie ze sztuką i jak na debiutanta przystało zapłaciłam frycowe – dobrze, że trzęsąc się za metą, a nie w postaci bomby gdzieś w środku wyścigu czy Jezioraka.
Czy mi się podobało? Oj tak! Czy impreza była dobrze zorganizowana? Najlepiej! A oznaczenia trasy to już naprawdę mistrzostwo świata. Niesamowita atmosfera, zaangażowanie organizatorów i wolontariuszy, zabezpieczenie trasy, oprawa. Jedyne, co mogłabym zasugerować, to folie NRC na mecie dla zawodników. A czy będę startować w swimrunie w przyszłości? Na milion procent!
Jest coś w tej dyscyplinie takiego niezwykłego i niedefiniowalnego zarazem. Coś jak powrót do dzieciństwa, gdy całą bandą ścigaliśmy się po podwórku i taplaliśmy w wodzie… Ten kontakt z naturą, te szuwary, błoto, rozległa tafla wody, ten las i tatarak! Bieg w terenie. Ta kuźwa zimna woda! Połączenie żywiołu, wysiłku, współpracy w teamie i wzajemnego wsparcia, z dziką i dziecięcą niemalże radością pokonywania każdego kolejnego metra. Nie ma tego w biegach górskich, nie ma na asfalcie, nie ma w ultra i nie ma w triathlonie. Jest w swimrunie i dlatego też ja w nim będę! Zwłaszcza, że z takim partnerem jak mój <3
– – –
Podobała Ci się relacja? Zamiast klikać lajka wpłać kilka złotych w ramach prowadzonej przez nas zbiórki na Nidzicki Fundusz Lokalny. Dziękujemy! A lajeczka też dej! :)