Uśmiechnięta fotka na insta? Piękny motywacyjny wpis, że wszystko tkwi w naszych głowach i że nie bójcie się marzyć? Zabawne instastory o tym jak to człowiek wstaje rano skoro świt? Rześki niczym skowronek oraz gotowy na nowe wyzwania? Tak. Tak może wyglądać ostatni miesiąc przygotowań do IM. I pewnie u niektórych wygląda.
Ale w rzeczywistości jest całkiem inaczej.
Zaryzykuję stwierdzenie, że przygotowania do 1/2 IM od przygotowań do pełnego dystansu niespecjalnie się między sobą różnią. Poza ostatnimi 5-6 tygodniami tuż przed startem. Zimą normalnie człowiek trenuje poświęcając na to, w zależności od możliwości, 11-14 godzin tygodniowo, wiosna to jakieś kontrolne starty biegowe i zazwyczaj obóz, na którym zarówno sprinterzy jak i ultrasi zaliczają spore objętości i kilometraże. Treningi zimowe i wiosenne nie trwają zazwyczaj dłużej niż 2 godziny – jest czas i ochota na życie, na pracę rzecz jasna, na rodzinę, przyjaciół, ba na imprezy nawet jak ktoś lubi i teatr. Normalne życie triathlonisty. Różnicę robi właśnie ten ostatni miesiąc. Podczas którego człowiek wkracza w jakiś totalnie inny wymiar trenowania.
Mimo, iż debiut w IM mam za sobą, tak jednak dopiero teraz mogę doświadczyć na własnej skórze, co to jest prawdziwy BPS przed ajronem. Rok temu z racji kontuzji w zasadzie nie biegałam (miesiąc przed startem doszły godzinne marszobiegi), a treningi rowerowe polegały głównie na oswajaniu kilometrażu oraz nauce jedzenia podczas wysiłku. Teraz (człapu człap) jestem już schodek wyżej w tych przygotowaniach i powiem Wam, że rozpościera się stąd całkiem inny widok. Piękny widok. Ale też zajebiście trudny.
Jak wygląda mój standardowy dzień w tym okresie? Trening, jedzenie, praca, jedzenie, trening, jedzenie, spanie. Podkreślę – nie narzekam i jaram się tym wszystkim niemożebnie, poza tym, wszystkie te czynności kocham w opór (pracę też mam spoko), więc nad czym tu płakać? Ale jednak miejsca na zwykłe życie nie ma. Czasowo dałoby się to jeszcze ogarnąć, ale najzwyczajniej w świecie człowiekowi się nie chce i woli odpocząć. Zakupy poczekają, sprzątanie też nie zając, letnie wyprzedaże to sobie chyba daruję w tym roku, a wyjście na miasto to max godzina bo przecież trzeba relax. I oby nikt mnie niczym nie zaraził. Przy obciążeniach sięgających tygodniowo 18-20 godzin treningowych priorytetem, jak chyba nigdy do tej pory, stała się regeneracja. Zawalisz sen i rege, wszystko może się zawalić. Zbyt dużo zrobiłeś i poświęciłeś do tej pory, aby teraz przez jeden głupi błąd, to wszystko spierdolić. Obsesyjny strach przed kontuzją.
Człowiek jest zmęczony. Raz mniej, raz bardziej, ale generalnie standard: gdy stoi a może usiąść – siada, gdy siedzi a może się położyć – kładzie się, gdy leży a może spać – zasypia. Pisałam kiedyś, że najbrzydsza to ja zawsze jestem w piątek, kiedy wychodzi całe tygodniowe zmęczenie… Noo, to teraz piątek trwa cały miesiąc :) Pomijam już tę godzinę lub dwie po mocnym treningu, podczas których, przynajmniej ja tak mam, nie za bardzo jest kontakt z bazą i człowiek jakiś taki zawieszony i zamulony jest, bo to już drobnostka. Na zmęczeniu ciężko być dobrym partnerem i kompanem, poza tym wszystkie myśli i tak wędrują w kierunku treningów, jedzenia, regeneracji, sprzętu i wizji startu. Kto by chciał i jak długo o tym gadać? A raczej słuchać. No i max o godzinie 22.00 trzeba być w łóżku bo następny dzień zaczyna się o 4:52 lub 5:21.
„Wyostrzone mam zmysły
Całą siłę kieruję na siebie
Chcesz ze mną iść w tym
Zamknij oczy podnieś w górę ręce”
Co jeszcze? Wszystko się teraz kręci wokół mnie. Wstyd przyznać, ale w tym okresie jestem po prostu wstrętną egoistką. To moje treningi są najważniejsze, to moja regeneracja ma pierwszeństwo, mój sen, moja wizyta u fizjo. Na szczęście mam to szczęście, że mogę liczyć na zrozumienie w domu, w zasadzie trudno mi sobie wyobrazić sytuację, że musiałabym walczyć o to, by wyjść na trening lub odpocząć. Że ktoś coś ode mnie chce i nie kuma, że owszem, ja to wszystko ogarnę, ale dopiero po 18 sierpnia. W takich momentach jeszcze bardziej podziwiam trenujących rodziców, którzy nie do końca mogą, a w zasadzie nie mogą wcale, pozwolić sobie na ten przedstartowy egoizm. Naprawdę wielki szacun. Źle mi z tym samolubstwem, serio. Nie podoba mi się, że nie mogę jechać na kibicing bo mam długi rower, nie lubię, że muszę być asertywna i odmawiać spotkań, trochę mi głupio, że pode mnie ustawiane są wszystkie rzeczy. Ale mam też świadomość, że to przejściowe i minie :)
Tak. Zdecydowanie miesiąc przed IM równowaga: life-work-sport zostaje zakłócona. W zasadzie jest tylko „równowaga”: ja-sport.
Poza tym. Mimo, iż wiem, że nie jestem w tym ajronie sama, że każdą, nawet najmniejszą błahostkę mogę z kimś przegadać, również z Trenerem, tak jednak, na treningach, na dość długich treningach, jestem w tym wszystkim sama. Samotność długodystansowca. Nie, że mi jakoś bardzo doskwiera, lubię hehe swe towarzystwo, tak jednak człowiek trochę dziczeje kręcąc sam przez 6 godzin. Albo dymając na miejskim kąpielisku 7 kółek wte i wewte, by uzbierać 4 km OW. Lub klepiąc 30 km wybiegania, gdy ratunkiem jest jedynie skitraszona w krzakach woda oraz dobra playlista.
Absolutnie się nie skarżę! Na swój sposób lubię ten treningowy trans z domieszką zdziczenia na osobności oraz dużą ilością snu i jedzenia. Lipiec zamknęłam w liczbach: 222 km biegiem, 35 km pływania, ponad 1000 km w siodle co daje łącznie 73 godziny treningowe + normalna etatowa praca. I w zasadzie na nic więcej miejsca, czasu i ochoty nie było…
No. Tak więc za tą uśmiechniętą fotką na insta kryje się właśnie taka droga do IM. Zajebista droga, ale w sumie to już się cieszę, że dobiega końca :)
„Obrałem cele, to co się zdarzyło jest ich skutkiem,
Liczę na siebie idzie świeże, się nie zatrzymuje,
Zamykam oczy żeby przejrzeć łapię jasność
Co za mną, nieważne, przede mną jest tak pięknie w końcu„