Niby nie start A, niby start kontrolny, niby przecież nie ma się czym stresować i martwić bla bla bla, ale jednak przedstartowe emocje: nerwowość, niepewność i różnorakie strachy były. A także miliony scenariuszy w głowie. Najbardziej wyrazisty ten sprzed dwóch dni (a w zasadzie nocy), w którym poobdzierana i w podartym stroju, na bosaka, z ósemkowanym przednim kołem i złamaną obręczą w tylnym, wracam sobie na piechotę do T2 pozdrawiając mijających mnie zawodników. Albo ten, gdy na poboczu próbuję przypomnieć sobie obsługę najpierw samouszczelniacza, a potem naboju. Był też obraz jak zrezygnowana i bezsilna idę sobie gdzieś na 15-tym kilometrze biegu uciekając wzrokiem przed spojrzeniami kibiców oraz zagłębiając się w swoje cierpienie. Noo, to tak jakby ktoś pytał, co siedzi w głowie człowieka przed startem na dystansie 1/2 IM w Super League Triathlon Poznań. Startem, który nie jest dla niego startem głównym i docelowym. Aż boję się myśleć, co moje zwoje mózgowe zgotują mi przed startem w Szwecji… Wiem jedno, będzie tam wrzało.
Obawy i strachy były, ale generalnie do zawodów – jak normalnie nie ja – przystępowałam w bardzo pozytywnym nastroju. Bojowe nastawienie przed starciem z prognozowanymi wichurami (będzie dobry trening dla ciała i głowy przed IM Kalmar myślałam), super gościna u przyjaciół w Poznaniu oraz wizyta w Zoffee, mnóstwo fajowych wrażeń ze spotkania z dziewczynami z Kobiecej Strony Sportu, całkiem przyjemne treningi rozgrzewkowe. W porównaniu z samopoczuciem przed startem w Samorin to niebo a ziemia. Aż się normalnie zaczęłam niepokoić, że chyba jest za dobrze i że należy się martwić właśnie tym.
Czy miałam jakieś plany na tę połóweczkę? Oczywiście, że tak. Złapać bąbelki na pływaniu, mocno (i równo) pojechać rower, a potem na bieganiu, które wciąż jest dla mnie mega zagadką, przede wszystkim jeść oraz dotrwać do 13 km, a potem to jakoś to będzie. Po cichu marzyłam o złamaniu piątki, ale wiedziałam też, że kluczem do dobrego wyniku będzie mocny rower. Tylko rower mógł mi otworzyć drzwi do czwórki z przodu. Byłam o tym święcie przekonana.
Bąbelkowy wyga
Jak to z reguły w triathlonie bywa, rywalizację rozpoczęliśmy od etapu pływackiego. Rolling start, w którym co kilka sekund wpuszczani byliśmy do wody po trzy osoby. Ustawiłam się w połowie strefy szacującej się na 30-35 minut, rozrzut dość konkretny, no ale co począć, tak ustalił organizator. Chłopaki przede mną mówią o planach płynięcia na 32-33 minuty, dość ambitnie jak dla mnie, ale ja przecież też kiedyś tak będę pływać myślę sobie hehe, poza tym obok słyszę głosy o 34 i 35, więc spoko zostaję. Trochę martwi mnie sam moment startu, gdyż z niewielkiego pomostu należało wskoczyć jakoś do wody. Wydedukowałam, że mogę to zrobić na trzy sposoby: na główkę, na bombę oraz usiąść i normalnie na spokojnie zejść na stópki do wody, tak jak do basenu. Niby na główkę umiem, ale przecież nie będę się popisywać ;) i wybrałam bezpieczniejszą bombę, a raczej po prostu odbicie i hop krok do przodu. Oby mi tylko okularki nie spadły. Nie spadły. No to dawać mi tu teraz jakieś bąbelki!
Jakoś tak dziwnie bez pralki, nikt nie kopie, nikt nie chlusta wodą w twarz właśnie wtedy, gdy biorę oddech, nikt nie napływa i nie wkłada mi palców do buzi :) Jest bardzo komfortowo i woda też zaskakująco przyjemna. Ale zostawmy pralkę, której nie było i kopniaków, których nie doświadczyłam, szukajmy bąbelków. Yes! Panie i panowie! Oto one! Są! Równe, szybkie, okrąglutkie jak korsarze i dobrze nawigujące bąbelki. Mam was!
Tak sobie myślę, że ja to już takim starym bąbelkowym wyjadaczem jestem. Najpierw trzymam się człowiekowi na biodrze, a potem zachowując oczywiście zasady triathlonowego savoir vivru, bez smyrania i takich tam, moszczę się wygodnie na wylocie i jadę tak najdłużej jak się da i ile utrzymam. Z tymi złapanymi dojechałam aż do nawijki, nawet dzieląc się nimi po koleżeńsku z innym zawodnikiem i ze wszystkich sił starając, by nie zgubić się na zakręcie (jak miało to miejsce w Samorin). No niestety, moment nieuwagi, a raczej po prostu spadek mocy i zwiały mi zmuszając (no skandal normalnie!) do samodzielnego płynięcia w kierunku bramki. Pod koniec jeszcze coś tam złapałam, trochę poszarpałam, ale generalnie było już z górki, a ja z pozytywnymi wrażeniami i jakoś niespecjalnie zmęczona zmierzałam sobie dziarsko do maty.
Wychodzę przy wsparciu stojących po pachy w wodzie wolontariuszy (dziękuję), włączam lapa (tylko nie patrz na czas, nie patrz na czas ile wyszło) (nie chciałam się dołować ewentualnym kiepskim wynikiem, gdyż rzutuje to na dalszy wyścig) i uśmiechnięta truchtam sobie do strefy. Ciekawość była jednak silniejsza od jakichś tam durnych postanowień i podglądnęłam. 34:57. Noo, brawo Bo, wstydu nie ma! Pierwszy punkt planu odhaczony, jedziemy dalej z tym tematem.
Wina kuska
A to wszystko to wina tuska. Tfu, wina kuska. Znaczy się, kasku. No właśnie. WINA KASKU.
Gdy myślisz, że wystarczająco dużą liczbę razy przećwiczyłaś wkładanie kasku na kucyk z warkoczykiem zapleciony dwa centy nad karkiem. To wiedz, że z pewnością jest to o jeden raz za mało. O jeden raz! Który to właśnie przesądził, że w T1 nie tyle, że spędziłam kupę czasu, ja tam po prostu przezimowałam. Chwila moment i trzeba by mi było paczki żywnościowe donosić, tyle to trwało. No nie chciał się ten kask nichu założyć… A procedura niby prosta i znana: kucyk, dziurka nad pokrętłem, kucyk w dziurkę i potem już sam kask ubierany jakby od tyłu, zagarniając resztę włosów. Szarpałam się z tym strasznie! Ostatecznie i tak kucyk nie trafił tam, gdzie powinien, kask założyłam krzywo (będą brzydkie zdjęcia), cisnęły mnie paski od zapięcia oraz mocno zawiązanej gumki na włosach, no dramat. Starałam się to jeszcze podczas jazdy poprawiać, ale potem stwierdziłam, że trudno, jadę na trzepaka i tak durnie wyglądam w tej pieczarce, szkoda nerwów.
Plan na rower był jeszcze prostszy niż ubranie kasku: ciś, nie dawaj się temu wiatru, koncentruj się na mocy i na pozycji oreo. No i ten plan totalnie nie wypalił. Chyba jednak zaskoczyła mnie siła i nieprzewidywalność tego wiatru. Bo wiał on dosłownie ze wszystkich stron i we wszystkich możliwych kierunkach, co bardzo, ale to cholernie bardzo utrudniało mi trzymanie równej mocy. Do tego niewielkie hopy, które również zaburzały rytm plus fakt, jak bardzo (a jednak!) (smuteczek) rozjeżdża mi się moc generowana na stojaku (nawet wysoka) do tego, co jestem w stanie ukręcić na zewnątrz (nisko) – i wyszło jedno wielkie rozczarowanie. No po prostu wymiękłam w tym wietrze, a na drugiej połowie trasy to już się prawie całkiem poddałam. Jak wyjechaliśmy za miasto na drogę wśród pól i jak ten wiatr zaczął unosić do góry piasek i leżące na ziemi gałęzie, to normalnie WTF? Co to kurwa jakaś operacja pustynna burza jest? Pomyślałam. Ciągłe szarpanie i strzelanie mocą (o różnicy nawet 60-100 watów), miotanie rowerem na prawo i lewo, podjazdy, wkurw na niemożność realizowania planu… Dwie i pół godziny interwałowego strzelania. I ty Bo, chciałaś to mocno pojechać? Złamać piątkę? Haha. Zejdź na ziemię, jeśli w 5:17 (nie wiem skąd akurat wzięłam to 17) się zmieścisz będzie dobrze. Oj Bo. I jeszcze ten kask krzywo! :)
Jestem dużym człowiekiem, z długą szyją. I na wysokim siodle siedzę. Niby mam dobrą pozycję oraz niczym jogin składać się potrafię oraz kulić między ramionami (choć na zmęczeniu i zrezygnowaniu to już się chyba nawet nie kuliłam). Ale jednak i tak zawsze pozostaję dla tego wiatru jednym wielkim żaglem. Którego aż żal nie dmuchnąć! Z zazdrością zerkałam na mniejszych ludzi, którzy byli dla tego żywiołu w zasadzie całkiem niezauważalni. Leo why, tak jest skonstruowany ten świat, why?
Ale żeby nie było, że tak tylko jojczę i narzekam. Przydarzyły się też na tym rowerze całkiem fajowe rzeczy. Raz, że naprawdę wszyscy (no dobra, prawie wszyscy) jechaliśmy uczciwie! Rolling start świetnie rozciągnął towarzystwo, dodatkowo bardzo szeroka trasa (zamknięte były dwupasmówki w obie strony!) oraz sporo sędziów na motocyklach – wszystko to, plus zwykła ludzka przyzwoitość, sprawiły, że pod tym względem jazda była naprawdę czystą przyjemnością! Nie że się jakoś specjalnie rozglądałam, ale aż miło było patrzeć. I jeszcze urzekła mnie taka serdeczność wśród zawodników. Uśmiechanie się do siebie, mrugnięcie czy zagadnięcie przy wyprzedzaniu. A już słowa „bardzo dobrze ci idzie, super jedziesz, brawo”, które usłyszałam kilka razy od mijających mnie panów lub okrzyk „dajesz Bo” z naprzeciwka, właśnie wtedy, gdy przeżywałam tysiąc trzydziesty któryśtam kryzys, to już totalny odlot! Jacek, Patryk, Wojtek i inny człowieku, którego imienia już niestety nie zapamiętałam! Ogromnie dziękuję, od razu depłam 200% ftp na takie słowa motywacji!
To jeszcze może na koniec krótka historyjka. Mimo, iż ścigam się z sobą i własnymi osiągami, to jednak nie sposób nie zwrócić uwagi na to, ile dziewczyn na rowerze wyprzedzam (lub one mnie) i ile jeszcze przede mną, co dokładnie zobaczyć można na nawijce. I tak na pierwszej pętli widzę jedną, tysiąc lat świetlnych przede mną, dziewczynę. Ale ciśnie! Blond włos rozwiany, turkusowy strój, dość wysoka sądząc po pozycji i jeszcze kuźwa na szosie jedzie, a nie czasówce (charakterystyczna landrynkowa bianchi). Co laska ma moc! Myślę z podziwem i ani śmiem dumać o zmniejszeniu dzielącej nas różnicy, choć pomarzyć przecież zawsze można :) No nie doszłam jej. Szła jak perszing (też kiedyś tak będę). A potem na bieganiu okazało się, że to facet. Ukrainiec jakiś. Łot, pomyłka taka.
Rower przejechałam w 2:36, średnia prędkość 34,4 km/h. Waty w zasadzie takie same jak w Samorin, ale prędkość grubo o ponad 1 km/h niższa. Obiektywnie nie wygląda to źle (najlepszy czas roweru wśród dziewczyn), ale jednak wszystko poszło nie tak. Nieumiejętność trzymania mocy, strzelanie i szarpanie tempa, przyzwolenie na kryzysy i użalanie się nad sobą, rezygnacja z walki na ostatnim etapie. Psychologiczna przegrana z wiatrem. Nie, to nie tak miało wyglądać! Jeszcze dużo pracy przede mną… Oby zdążyć choć trochę jej wykonać przed Kalmar.
Choć może to wszystko faktycznie wina kuska?
Do T2 dojechałam z ulgą, że to się wreszcie skończyło. Wcześniej, bodajże podczas dziewięćset pięćdziesiątego czwartego kryzysu i zwątpienia na bajku, na samą myśl, że ja mam jeszcze półmaraton machnąć zrobiło mi się niedobrze i słabo. Jak ja to ubiegnę? Nie wiem. W strefie usłyszałam od konferansjera, że jestem trzecią kobietą. Coś mi się tu nie zgadzało, bo przecież najpierw ta laska perszing na bianchi, potem Magda, potem Maria, z którą w zasadzie równo zjechałyśmy do strefy. Na szczęście dla mnie w tych zawodach miejsca nie są ważne przypomniałam sobie z ulgą. O miejsce to ja już się ścigałam w Samorin, wystarczy :) Teraz trzeba tylko zrobić wszystko, aby nie było tego 5:17 na mecie.
Ja biegnę!
Daszek (potwierdzone info, to jest mój szczęśliwy daszek), żele do kieszonki w liczbie sztuk trzech, które choćby skały srały muszę zjeść, no i jazda. Zobaczmy co to parówki dziś potrafią. Pierwszy kilometr po 4:38, następny po 4:40, kolejny też w takim tempie i następny podobnie. Z każdym krokiem moje oczy i paszcza coraz bardziej się rozdziawiały nie wierząc w to, co się dzieje. Ja biegnę. I ta lekkość! Wiem, że lekkość w zestawieniu z jej wysokością słoniowatością Bo to oksymoron jakiś, ale serio, nie pamiętam kiedy, ba czy kiedykolwiek biegło mi się tak lekko! Kris krzyczy, że jest dobrze. Że biegnij swoje, jedz i pij. Że na każdym kółku (były 4) mam zjeść jednego żela. Zrobi się szefuniu!
I tak jak na rowerze zapętliłam się w złe emocje i brak pozytywnego myślenia, tak podczas etapu biegowego poddałam się całkowicie tej fantastycznej aurze, która panowała wzdłuż Malty. Trzymałam zadziwiająco mocne jak na mnie tempo nawet nie kalkulując specjalnie jak długo to uciągnę, machałam do znajomych, uśmiechałam się do kogo tylko się dało, przybijałam piątki dzieciaczkom. Kiedy widziałam, że tempo spada poniżej granicy 4:50/km przyspieszałam i o dziwo udawało się to utrzymać, jadłam te żele (pfff, nic strasznego, o co mi chodziło, że byłam tak oporna?), na każdym punkcie piłam. Mimo, iż nie było upału, polewałam się wodą – to jest tak zajebiście przyjemne! Szanse, że złamię to nieszczęsne 5:17 normalnie rosły z minuty na minutę!
I jeszcze ta laska perszing okazała się być facetem. No mówię, cuda się działy na tym bieganiu.
Wcześniej obawiałam się jak blisko 700 luda pomieści się po jednej strony Malty na 5-kilometrowej pętli wte i wewte. Okazało się jednak, że było całkiem spoko, bez żadnych korków i zatorów oraz przypadkowych spacerowiczów z wózkiem. Za to z mnóstwem kibiców na całej długości trasy, możliwością pozdrawiania się pomiędzy zawodnikami, ew. śledzenia dystansu pomiędzy nimi za sprawą nawijek, no i przebiegania nieopodal mety, gdzie czekała nas świetna oprawa i konferansjerzy.
I tu znowu mały offtopic. Genialna była ta oprawa. Foka przy mikrofonie i ten drugi pan, którzy kumają co to triathlon, którzy znają zawodników i umieją odpowiednio animować (tak to się mówi?) publiczność. Którzy świetnie zagrzewali do walki, zagadywali coś tam, jakieś heheszki wtrącili, którzy każdemu gratulowali przekroczenia mety i po prostu czuli te emocje. Kaski z głów! Organizatorzy SLT Poznań, za rok Foka musi być znowu obowiązkowo!
A tymczasem ja nadal biegnę nie uświadczając większych kryzysów. Doping kibiców niósł! Ile razy usłyszałam na trasie „dajesz Bo” to nie zliczę, ile dobrych słów padło od neonowych kumpli z klubu, od biegnących dziewczyn, od niesamowitej ekipy TriWawy, kobiecego odłamu I-Sport, znajomych realnych i tych z internetu. Za to wszystko mocno i z całego serca dziękuję! Serio, doping to ja chyba miałam lepszy od PROsów. Są takie dni (tygodnie), że mam ochotę wylogować się z tego blogowania i social mediów, robić swoje w ciszy, w spokoju, bez zdjęć, komentarzy i lajków. Ale w takich momentach jak ten w Poznaniu, gdy dosłownie mam ciary od kibicingu, a niesamowita atmosfera niesie mnie jak latający dywan, to nie żałuję absolutnie nic. Zajebiście fajnie być tą postacią fikcyjną ;)
Koniec trzeciego kółka, zbliżam się do nawijki w okolicach mety, słyszę głos konferansjera, że oto „widzimy już tę charakterystyczną sylwetkę Bożeny” (hehe) (spodobał się mój kung-fu-bo style, co?) (hehe), zostało tylko 5 kafli. Było już trochę ciężko, ale świadomość jak niesamowicie obróciły się dla mnie losy tego wyścigu, nie pozwalała mi ani na chwilę zwątpić. Nie wiedziałam jaki mam czas całościowy, ale coś czułam, że jest dobrze :) Dobrze, ale raczej na styk, jeśli chodzi o złamanie piątki. Ok. 2 km przed metą przełączyłam garmina na czas całościowy i ujrzałam tam 4:45. Ooo! Cudownie! Jeśli kurwa nie teraz to kiedy? Kilka sekund później pojawił się przy trasie Rav na rowerze, który z typowym dla siebie spokojem powiedział: „Bo! Teraz już nie ma wyjścia, musisz zapierdalać”. No jak mus to mus. Ostatnie kilometry udało się jeszcze przyspieszyć (po 4:37 i 4:33) i był to jedyny fragment trasy, gdzie nie nawiązywałam już kontaktu z kibicami (sorunia) tylko darłam do mety ile sił w nogach. Najwyżej padnę, mają tam przecież jakąś karetkę, nie? :)
Doleciałam, padłam, karetka nie była potrzebna. Półmaraton (wg mojego zegarka niedomierzony o 250 m) przebiegłam w 1:39. Piękny ten czas, ale już nabieram ochoty na więcej :) a raczej mniej, jeśli chcę nawiązać bliższy kontakt z innymi dziewczynami (no biegają sobie) (szacuneczek). Całe zawody ukończyłam w 4:56:55. Witaj moja nowo triathlonowo życióweczko! Byłam 4-ta w Open (przez cały bieg plasowałam się na 3 pozycji, ale z racji rolling startu, ostatecznie skończyłam jako 4-ta) (nagradzane były tylko kategorie wiekowe, więc wielkiego żalu nie ma), pierwsza w AG.
Może nie pojechałam roweru tak jak chciałam (no i raczej miałam zbyt wygórowane oczekiwania wobec samej siebie), może przegrałam psychologiczną walkę z wiatrem i spaliłam zbyt dużo zapałek płacąc frycowe za brak doświadczenia. Ale jednak ten start wzbogacił mnie i nauczył jednej, a w zasadzie dwóch bardzo ważnych rzeczy. Po pierwsze, nie można pozwolić sobie na negatywne myśli na żadnym etapie wyścigu! Te myśli potrafią bowiem (tak jak w nocy) wyolbrzymiać pewne rzeczy, przerysować fakty (a wcale może nie jest aż tak źle, inni mogą mieć podobnie ciężko), a potem już człowiek zapętla się w tym zamartwianiu, tracąc motywację, radość i wolę walki. Nie negatywnym myślom! No i druga rzecz: nigdy się nie poddawaj! Triathlon to taka fajna, a zarazem podstępna bestia, że podczas wyścigu, zwłaszcza na dłuższych dystansach, możesz być zarówno w ciemnej piwnicy, jak i na rajskiej plaży. Wszystko może się odwrócić i zmienić – od bomby stulecia do odrodzenia się niczym Feniks z popiołów i frunięcia 30 (no dobra, 12) centymetrów ponad chodnikami. Lub na odwrót :) Trzeba po prostu wierzyć w siebie do końca.
Ach ten Poznań! To tutaj zadebiutowałam w połówce 5 lat temu i to znowu nad Maltą zrobiłam tę, jakże zajebistą – przyznacie – życióweczkę :) Same miłe wspomnienia. Endu chyba odrobiło lekcję i do imprezy naprawdę nie ma się co przyczepić! Rolling start i komfortowe pływanie, szybka i świetnie zabezpieczona trasa kolarska, możliwość obserwowania wyścigu PROsów (za wiele nie widziałam, ale to, co się udało, naprawdę szalenie emocjonujące i ciekawe), mnóstwo kibiców na biegu. Bardzo pomocni i liczni wolontariusze oraz mnóstwo służb porządkowych. Do tego cała akcja „Kobiety na wagę złota” (napiszę więcej w osobnym poście), która robi dużo dobrego, by było nas kobiet więcej na listach startowych. Super Super League Triathlon! Dobrze to wyszło! (choć szkoda, że nie nagradzaliście najlepszego roweru, skoro wyróżnione było pływanie i bieg ;)). Jako że wygrałam pakiet na następną edycję, z wielką przyjemnością widzimy się za rok!
Noo. Ciało w miarę odpoczęte, relacja napisana, fotki na insta wrzucone. Czas wracać do roboty! Jest jeszcze tyle bitew z wiatrem do wygrania! Najważniejsza już za 39 dni. O czekających na gonienie (złapanie?) króliczkach nawet nie wspominam.