Na Karkonoszmanie jest taki podjazd. Długi i ciężki. Jedziesz go i jedziesz. Trudno jest. Mobilizujesz się jednak i ciśniesz. Czasem nawet z nieśmiałym zadowoleniem stwierdzisz, że w sumie to spoko dobrze mi idzie i oby tak dalej. Sapiesz, stajesz w pedały, podjeżdżasz mocniej i mocniej. I kiedy myślisz, że to już koniec, gdy z dumą pragniesz spojrzeć w dół jak to dzielnie podjechałeś, gdy chcesz złapać oddech i zjeść jakąś smaczną przekąskę w nagrodę, za zakrętem pojawia znak. I ten znak informuje, że prawdziwy podjazd, to się właśnie dopiero zaczyna.
Taki był grudzień. Ciężki, intensywny, dający spore zadowolenie z wykonanej pracy. A równocześnie jaki on kuźwens lajtowy był! Gdy tak na niego patrzę. Prawdziwa zabawa tak naprawdę rozpoczęła się w styczniu. Do różnorodności treningów i jakości (zapomniałam co to tlen), doszła też większa objętość oraz ciągłe – głównie na własne życzenie – dokręcanie śruby. To był naprawdę dobry styczeń!
Wyprostować krzywą
W wodzie bez zmian. Czyli – jak to u mnie – same zmiany! Raz jest mega super turbo dobrze, potrafię 20 setek przepłynąć w równym tempie, bez bąbelków, po (proszę się nie śmiać, to jest „dobrze”) 1:40-42, sunę z górki jakby jakoś, czuję wodę i generalnie cała jestem jedną wielką pływacką endorfiną. A potem znowu gubię flow, wiję jak szczupak, nie potrafię chwytu i nastaje słabość oraz totalnie kosmiczna bezradność. Powolność. Buuuu! Sinusoida, którą kocham równie bardzo jak czasem nienawidzę. A rozumieć to nichu.
Swim: 13h 40 min i 37 km
Cierpliwość i praca; praca i cierpliwość. I wierzę, że uda się wyprostować tę krzywą na jakimś akceptowalnym poziomie. A nawet jeśli nie uda, to przecież #pływaniejestprzereklamowane, poza tym zawsze potem jest ukochany
Czesłalower
Cuda dzieją się panie na rowerze, cuda! Trenuję dużo i starannie, a uroku całej sytuacji dodaje fakt, że ja wciąż – mimo pewnych estymacji, którym btw trener Kuba raczej nie ufa – nie znam swojego FTP. Jest więc coś na kształt zabawy – mam zadaną minimalną (wcale nie taką niską) moc do ujechania. I jadę. Ale czasem też mówię sprawdzam i dociskam mocniej szukając, gdzie ten maks. Bardzo mi się podoba ta gra! Zwłaszcza, że zazwyczaj wygrywam.
Był taki jeden trening na początku stycznia, którego po prostu nie mogłam się doczekać. 3×30 minut na 10-minutowej przerwie, gdzie każdą 30-tkę rozpoczynam z poziomu mojego ubiegłorocznego FTP i potem co 10 minut dokładam jeszcze 10 watów. Czyli mocny trening. Wierzyłam i nie wierzyłam, że to ujadę, ale naprawdę czekałam jak na pierwszą gwiazdkę. Wielkie skupienie, koncentracja niczym na zawodach, pełna mobilizacja. I co? I jazda tak pięknie mi wyszła (z kilkoma watami zapasu nawet), że aż się popłakałam ze szczęścia na koniec. No wiem, bez sensu, przecież to tylko trening, ale to właśnie cała ja oraz moje emocjonalne podejście do sportu – te łzy radości po prostu wzięły i same się popłakały. A tydzień później pojechałam to samo jeszcze lepiej.
Równie ciekawe były też 4-minutówki (6×4 minuty, na 6-minutowej przerwie), tu właśnie chciałam sprawdzić, gdzie ta ściana i mój maks, bo do tej pory robiłam ten trening chyba z pewnym zapasem. No i okazało się, że potrafię to ujechać nawet, turururu, 30 watów więcej niż nakazano w rozpisce! Ależ byłam zdziwiona! Chyba równie mocno jak po treningu, gdy trudno było mi ustać na gumowych nogach i jak dużą Kris miał polewkę śmiejąc się, że „oho, chyba trening wszedł”. No wszedł. Dwa dni go jeszcze potem czułam.
Bike: 20h 23 min i 471 km
Pięknie mi się jeździ na rowerku. Widzę, jak fantastycznie oddaje ubiegłoroczna praca, jak wiele wnoszą też ćwiczenia, jak bardzo zmieniłam nastawienie psychicznie i jak procentują same treningi. Średnio tygodniowo kręcę 3 razy po 90-130 minut i Trener obiecał (mam to na piśmie) (chyba chce ze mnie zrobić prawdziwą kolarzystkę), że będzie jeszcze fajniej, więcej i ciekawiej. Już się nie mogę doczekać!
I trenażerowo-filmowe rekomendacje stycznia: „The End of the F***ing World” – oj, bardzo na tak!; „Iron Fist” – zaczęło się obiecująco, ale potem ta napierdalanka wschodnimi sztukami walki jakoś mnie nie przekonała więc w sumie raczej nie (z Marvela za to świetna jest „Jesscia Jones”); „The Crown” – aż się zdziwiłam jak mnie wciągnęło, no i da się „oglądać” bez podnoszenia głowy nawet na mocniejszych zadaniach. Oraz coś absolutnie genialnego i absurdalnego zarazem „BoJack Horseman”.
Zdrowa przeciętność
Ach. Gdyby tak na bieganiu mogły się dziać choć w połowie takie cuda jak w siodle. No ale czarować to ja, a nie mnie i wszystko niestety wskazuje, że jedynym magicznym sposobem na rozwój w tej dziedzinie, jest po prostu trening. Cierpliwy i systematyczny trening. Choć i tak odnoszę wrażenie, że w bieganiu to Trener mnie trochę oszczędza… Cóż, widocznie doszedł do wniosku, że gazeli to już raczej ze mnie nie będzie i lepiej mieć przeciętną, ale biegającą zawodniczką. Bo co z tego, że wybitna (w sensie 10 sekund na kilometr szybsza, hehe), jak kulawa i płacząca w poduszkę, no nie? Podoba mi się ta koncepcja! Ale żeby nie było, że składam broń czy się poddaję. Ambicja jest i robię wszystko, by wykrzesać z siebie coś więcej i choć trochę przyspieszyć.
Biegam 2-kilometrówki (w tempie 4:25-20), które chyba najmocniej przeżywam ze wszystkich treningów, a zwłaszcza piątą :) Biegam 2-godzinny kross aktywny po lesie, gdzie zaliczam ponad 700 m przewyższenia w górę. Standardowe sprinty 15 i 30-sekundowe (również na bieżni mechanicznej, I like it!), by odmulić parówki i pokazać im, że serio potrafią przebierać sobą trochę szybciej i że najwyższy czas w to uwierzyć, bo ileż można negować. Staram się nie patrzeć wstecz i nie porównywać do ubiegłych sezonów (choć czasami nie wyjdzie) – najważniejsze to biegać w zdrowiu i z fajnością! I te dwa ostatnie założenia udaje mi się realizować w 100%. W styczniu biegałam tygodniowo 3 razy, po 70-110 min.
Run: 19h 1 min i 198 km
Mnóstwo snu, dużo dobrego jedzenia, trochę słodyczy (detoks korsarzowy był spoko, ale naboga, trzeba mieć przecież coś od życia), dzień wolny w każdym tygodniu – bez tego chyba ciężko byłoby mi tak fajnie pokonać ten miesiąc. Do tego planowanie i organizowanie – czyli triathlonowy standard. Dieta? Nie trzymam specjalnej i nic nie liczę, aczkolwiek mam też ten komfort (zwany Krisem), że w zasadzie po każdym treningu czeka na mnie gotowa, smaczna (i zdrowa) micha. Wielka micha! A potem jeszcze podwieczorek, lub dwa. W styczniu zaliczyłam również profilaktyczną sesję magnetronika na obie piszczele – po moich przejściach jest to ponoć bardzo wskazane. Suplementuję (wiem, są różne zdania, ale u siebie zaobserwowałam pozytywne efekty) glukozaminę i oczywiście witaminę D. Po mocniejszych treningach piję też białko i BCAA. Rolowanie, rozciąganie, raz na dwa tygodnie wizyta u fizjo, czasem sauna i bąbelki. No i ćwiczenia.
Odkąd odkryłam prawdopodobieństwo empirycznego wpływu ćwiczeń na wszystkie trzy dyscypliny (a zwłaszcza lover). I odkąd spodnie jakby fajniej leżą, a i brzuch płaściejszy, mam chyba ciut większą motywację do ćwiczeń :) Powiem więcej, dwa dni bez wygibasów, a mi czegoś brakuje! Się poprzestawiało normalnie. Fajnie, bo już nie mam tak wielkich zakwasów „po” jak na początku, łatwiej mi wykonywać pewne kombinacje ruchów, szukam sobie nowych zestawów. Nie wierzę, że to piszę, ale da się z tym żyć! Workout: 10h 5 min.
Razem: 63 godziny i 11 minut oraz 706 km
I tak więc jadę sobie i jadę do tego Kalmar. Cel piękny, on mnie nakręca i wskazuje kierunek gdzie zmierzać, ale to jednak droga jest w tym wszystkim najfajniejsza. Moja droga droga.