The Rapha #Festive500 – nie pytaj po co

W grudniu 2009 r. Graeme Raeburn – Chief Product Designer w kultowej już dzisiaj firmie Rapha, postanowił w tygodniu bożonarodzeniowym przejechać na rowerze 1000 km. Sporo, zwłaszcza uwzględniając zimową aurę niekoniecznie sprzyjającą kolarstwu romantycznemu oraz świąteczne pokusy, które raczej do stołu przyciągają niż nakazują obchodzić go szerokim łukiem. Rok później, firma Rapha zdecydowała się upowszechnić ten pomysł na cały świat, równocześnie zmniejszając o połowę liczbę wymaganych kilometrów do ukończenia wyzwania. I tak narodził się społecznościowy fenomen wg jednych lub marketingowy majstersztyk wg innych. Zwał jak zwał. Niewątpliwie jednak ukończenie The Rapha Festive 500 bo o nim mowa, czyli przejechanie na zewnątrz na bajku w terminie od Wigilii do Sylwestra 500 km, jest wydarzeniem wyjątkowym, które co roku przyciąga do siodeł, korb i oczywiście Stravy, tysiące amatorów kolarstwa. W tym roku, całkiem nieplanowo i dość spontanicznie, również mnie.

Od dwóch lat obserwowałam z boku The Rapha Festive 500. Śledziłam, kibicowałam znajomym, lajkowałam, podziwiałam tracki oraz kręcenie w czasem naprawdę ekstremalnych warunkach. Oczywiście z jednej strony myślałam, pfff, to przecież nic specjalnego, kilka dni z rzędu machnąć parę dyszek na bajku, wielkie mi wow, na dodatek w grupie, z drugiej jednak podejrzewałam, że to może wcale nie takie hopsiup. Ale przede wszystkim zastanawiałam się nad sensem. Sensem, którego przecież tutaj absolutnie nie ma. Ani nagród specjalnych (oprócz badża na stravie i naszywki), ani żadnego celu charytatywnego, po kiego diabła zamarzać na rowerze i jeszcze swym cierpieniem przysparzać splendoru Raphie i ją tagować. Naiwni ci kolarze, tak się dać wykorzystywać. Po co? Sama, mimo, iż w głębi duszy ciągnęło mnie trochę (lubię takie klimaty) i po cichu marzyłam, że fajnie byłoby się przejechać, nie planowałam jednak. A bo się przeziębię lub wywrócę na rowerze, a zdrowie przecież najważniejsze. A bo nie mam przełajki. A poza tym ja mam swoje treningi triathlonowe, bez sensu je zaburzać, lub niedajborze wykreślać z rozpiski. Może kiedyś.

Wtem. Gdy drugiego dnia świąt wracałam sobie rano z fajnego luźnego biegania, rozkoszowałam aurą (6 stopni) i pięknym słoneczkiem pomyślałam, że super pogoda na rower. I że żal nie pokręcić. Wprawdzie nie miałam już nic do trenowania tego dnia, ale przecież rowerowi, a zwłaszcza szosie szosce szosuni się nie odmawia, prawda? I ubierając się w jedną warstwę, drugą i kolejną, już snułam w głowie pewien niecny plan. „Wczorajsza jazda 57 km, dziś machnę stówkę, prognozy optymistyczne, po raz pierwszy od lat nastu nie wyjeżdżam w góry w okresie świątecznym, no kiedy jeśli nie teraz ta rafa? Kiedy? Oczywiście wyzwanie podporządkuję zaplanowanym treningom (dwa pływackie, w tym jeden test, trzy biegowe, z czego dwa mocne oraz dwa zadaniowe na bajku), bo przecież „treningi first”, ale spoko ogarnę. A już na pewno spróbuję. Łatwo nie będzie, bo na dodatek dwa dni wyzwania już mi uciekły, ale przecież im trudniej tym lepiej, rajt? Rajt”.

I powiem Wam, że ta rafa to wcale nie jest takie hopsiup. Może dla kolarza tak. Ale dla triathlonistki, która robi jeszcze coś więcej niż rower i na dodatek jeździ sama, to naprawdę spore wyzwanie. Sportowe, pogodowe i organizacyjne. A reguły, które rządzą tym czelendżem i które zaobserwowałam na sobie, streścić można w kilku następujących punktach.

  1. Z treningowego punktu widzenia #Festive500 jest bez sensu.
  2. Wiatr, ty suko!
  3. Setka w zimie to nie to samo co setka w lecie.
  4. Jeśli wyjeżdżasz z domu pod wiatr, możesz być pewny, że wracać będziesz również pod wiatr. Z reguły silniejszy.
  5. Da się spoko zrobić setkę w zimie na jednym bidonie, a nawet na połowie.
  6. Nie pogoda, nie krótki dzień, nie strój i nie forma są tutaj największym problemem. Największym jest dupa.
  7. I suka wiatr. Chyba, że jest mróz, to nie wieje.
  8. Kręcenie „zimą” serio ma swój urok. Zwłaszcza w pojedynkę.

A mój Festive 500 km wyglądał tak.

Day 1, 25 grudnia, 57 km

Jak wspomniałam, to był jeszcze nieświadomy początek wyzwania. W pierwszy dzień świąt po prostu pojszłam na szosę. W planie treningowym godzina luźnej jazdy, za oknem 7 stopni C, 3-godzinna przerwa pomiędzy świątecznym śniadaniem w jednej rodzinie a obiadem u drugiej, no przecież żal nie wsiąść na szosę, prawda? Więc usiadłam, pokręciłam coś po górkach, pooddychałam, przypomniałam sobie dlaczego ja i rower to big love, było przefajnie. I nawet, co zazwyczaj robię, nie dokręcałam do równej sześćdziesiątki bo po co. Naładowana endorfinami, nieświadoma tego, co wymyślę jutro, wróciłam do stołu i świętowania.

Day 2, 26 grudnia, 101 km (razem: 158 km)

Pisałam już. To wtedy narodził się plan. Poranne bieganie (też tak macie, że podczas biegania rodzą się w głowie fenomenalne pomysły?), a na świąteczne śniadanie pojechałam rowerem, by od razu od stołu wyruszyć w trasę. A następnie do tegoż samego stołu na obiad rowerem powrócić. Festive 500 w moim wykonaniu to przede wszystkim plan!  :) W sumie nie wiem, czy wypada jeszcze wspomnieć, że po 20 km chciałam zawrócić i odpuścić to wszystko, bo pierdolony wiatr. Kurwens, ale wiało, miejscami było dość niebezpiecznie, gdy nie potrafiłam utrzymać Messiego w ryzach i normalnie rzucało mną po jezdni z prawa do lewego. A jak jechałam po płaskim 240 watów z prędkością 16,5 km/h to zrobiło się nawet zabawnie :) Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że właśnie wiatr, mocny wiatr będzie moim stałym towarzyszem na Festiwalu.

Day 3, 27 grudnia, 103 km (razem: 261 km)

Na ten dzień zaplanowane miałam interwały na stojaku. Wstępnie myślałam, że zrobię ten trening normalnie na trenażu („treningi first”), po czym przebiorę się i wsiądę na szosę, ale ostatecznie postanowiłam zrobić te zadania na zewnątrz. I była to bardzo dobra decyzja. 5 x 4 minuty na zadanej mocy weszło idealnie na podjeździe, nawet lokalne burki uciekały, tak prułam :) Po interwałach, nie pozostawało już nic innego jak dokręcić gdzieś te, hehe, 70 km. Wybrałam górki i okoliczne hopy, jazda w pojedynkę na szosie po płaskim i przy dużym wietrze, nie należy do najprzyjemniejszych aktywności.

Day 4, 28 grudnia, 57 km (razem: 318 km)

W czwartek, by ogarnąć wszystkie zaplanowane treningi i inne życiowe czynności, musiałam się wspiąć na szczyty moich strategicznych i logistycznych umiejętności. A ponieważ „treningi first” – tego dnia miałam do biegania mocne dwukilometrówki, a także test pływacki w ramach badań naukowych, w których robię za królika – rafowy kilometraż musiał zostać okrojony. Pobudka o 5.30, owsianka i herbata. Obwieszona lampkami i odblaskami wyjeżdżam na bajku z domu o 6.40, by na ok. 9.00 być w Dębicy (55 km od domu), gdzie mamy zaplanowane testy na basenie. Początek trasy to częściowo oświetlona ścieżka rowerowa wzdłuż rzeki, było ciemno, ale na szczęście bezpiecznie. I nienormalnie ciepło, bo aż 7 stopni. Potem kiedy wyjechałam na drogę zaczęło świtać i mniej więcej kwadrans po siódmej zrobiło się dość jasno. Można było ubrać oksy :) Aaa, czy wspominałam, że wiało? No wiało. W Dębicy zapakowałam rower do saaba, którym przyjechał Kris i już samochodem wróciłam do domu, trzeba było wypocząć i oszczędzić nóżki na mocne popołudniowe bieganie (13 km).

Day 5, 29 grudnia, 95 km (razem: 414 km)

I znowu kombinacje jak połączyć trening (tym razem kolarski, 4×20 minut tempo) z moim występem na Festiwalu. Postanowiłam zrobić go na zewnątrz, a że tego typu zadania najlepiej robić na podjeździe, zmodyfikowałam całość na 5×16 minut bo tylko taką, 5-kilometrową górkę mam w okolicy. Wszystko szło idealnie – trening cacy, nie przeszkadzała mokra jezdnia i niższa niż zwykle temperatura (2 stopnie), a wiatr to już nie robił na mnie żadnego wrażenia. Idealnie! Do 55 km. Potem rozpoczął się pogodowy armagedon: deszcz, śnieg, zawierucha, a ja przecież „muszę” jeszcze przynajmniej jakieś 30 kafli dokręcić. Przemoknięta, przemarznięta, na ujebanym i skrzeczącym na wszystkie możliwe sposoby rowerze (przepraszam cię Messi), przeklinałam siebie i swe durne pomysły. No ale ukręciłam.

Day 6, 30 grudnia, 88 km (razem: 502 km)

Mimo, iż teoretycznie do zakończenia wyzwania zostały dwa dni, ja chciałam zakończyć tę zabawę wcześniej. Rower wyczyszczony i nasmarowany (cmok Kris), ciuchy uprane, buty wysuszone, ja odmarznięta i zagrzana. Skoro wczoraj się nie poddałam, dziś też mnie nic nie złamie! Była piękna pogoda, tylko „ciut” zimno. Gdy na poranny basen skrobałam szyby w saabie i chuchałam parą zaczęłam się trochę obawiać tej jazdy. Ostatecznie przyszło mi kręcić w temperaturze 1-2 stopni, choć pod koniec wycieczki to garmin wskazywał już -3 stopnie. Wybrałam trasę po górkach i niechcąco trafiłam na jakiś podkarpacki biegun zimna. Śnieg (gdy w mieście zielono), szron na drzewach, oblodzona jezdnia, że opony tańczyły i kilka razy prawie się nie wyglebiłam na podjeździe. Oj, było ciekawie! I trochę straszno. Na szczęście na zjazdach nie było już lodu na jezdni i nie musiałam sprowadzać roweru na piechotę :) Krótki postój na gorącą czekoladę i coś słodkiego, ubranie dodatkowych warstw, które na wszelki wypadek miałam w zanadrzu i dajcie mi tu tę rafę! Czas kończyć! Im bliżej byłam domu, tym bardziej miałam skostniałe dłonie i stopy oraz coraz szerszy uśmiech. Serio, jarałam się strasznie! Że się udało, że jestem cała i odpukać zdrowa, że właśnie finiszuję i ukańczam TEN #Festive500. Nice work BO! Challenge completed!

Czy było warto? Warto – satysfakcja „po” jest naprawdę spora, a frajda z odhaczania kolejnych kilometrów oraz duma z pokonywania kryzysów i ratowania spadającej motywacji jeszcze większa. Czy coś sobie udowodniłam? Nie potrzebuję sobie niczego udowadniać. To może powiesz Bo, po co w grudniu przejeżdżać na zewnątrz 500 km przez 6 dni? Gdy „z treningowego punktu widzenia” jest to totalnie bez sensu? Hmm, a dlaczego nie? Przecież życie to nie trening, a rower nie służy tylko do zaliczania zadań, ścigania się z innymi i wyciskania watów. Bo rower jest fajny. I fajnie jest poznawać nowe rzeczy. A kręcenie zimą (no dobra, w mniej sprzyjających warunkach niż latem) ma naprawdę swój niepowtarzalny urok. Poza tym, lepiej zrobić i żałować niż żałować, że się nie zrobiło :) No i czy wszystko musi mieć cel?* Poza tym, jest w tej rafie coś takiego dziwnie intrygującego i wciągającego. O niczym innym człowiek przez ten tydzień nie myśli, jak tylko gdzie pojechać jutro, jaka pogoda, ile przejadę, jak zorganizuję resztę treningów i którą czapeczkę ubrać. A więc mamy i element terapeutyczny, naprawdę nie ma się wtedy innych zmartwień. Istnieje rower i nic poza tym! :) Czy czegoś się nauczyłam? No, że setka w zimie to nie to samo co setka w lecie i że wiatr zawsze wieje w twarz. A odmarzające dłonie cholernie bolą. A czy pokręcę za rok? Cóż, istnieje takie prawdopodobieństwo ;)

*Aby nadać jednak jakiś cel temu mojemu kręceniu niniejszym zakładam, a siebie mianuję opiekunem, odłam rowerowy w ramach akcji #złotynakilometr pod nazwą  #złotynabajkowądychę i z radością przelewam 50 zł na konto Hanulki. A Was zachęcam do przyłączenia się do akcji – albo na biegowo albo na kolarsko! HAPPY NEW YEAR! Nie bójcie się marzyć i dotykać nieznanego.

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.