Vägen till Kalmar – przystanek listopad

Vägen till Kalmar czyli po szwedzku „droga do Kalmar”. Tak brzmi kryptonim mojej kolejnej ajronmeńskiej misji, której finał rozegra się 18 sierpnia 2018 r. w Szwecji (18-08-18, czyż nie piękna data?) Czasu jest mnóstwo! Mogę w tym okresie pobić wszystkie swe życiówki, wywindować FTP do granic możliwości oraz stać się prawdziwym delfinem w wodzie lub joginem sprawności i stabilizacji. Mogę też zrobić sobie jakąś krzywdę, nabawić kontuzji, mogę zatracić się w treningu zapominając o life/work/sport balans. Mogę naprawdę wiele! Dlatego też przygotowania w tym roku zamierzam podporządkować dwóm podstawowym zasadom: fajność i zdrowie.

Fajność? Bo! Była już przecież zabawa sportem, teraz pora na wyniki, personalbesty, na miejsca, puchary i sloty. Na przekraczanie granic, wychodzenie ze strefy komfortu, na rywalizację i walkę z innymi! No niby wiem, że pora, ale u mnie to nie działa… Przede wszystkim muszę mieć fun z tego, co robię. Nawet jeśli zaboli, jeśli czasem zacharczę, zapłaczę i zadyszę się do czerwoności, to musi być podszyte fajnością oraz frajdą z własnego rozwoju. Albo nawet i ze stania w miejscu – ale ma być fajnie! A ściganie z innymi? Otóż jedyną osobą, z którą podejmę się teraz rywalizować, jestem ja sama – ja z wczoraj, sprzed roku czy dwóch lat. Jeśli będzie fajność, to wyniki też przyjdą. Poza tym, z wynikami przecież jak z pogodą. Są zawsze.

No i zdrowie, bo co byśmy nie mówili i nie zrobili, to jest największa wartość oraz podstawa budowania czegokolwiek. Celem na ten sezon, ważniejszym nawet od fajności, jest więc zdrowie i brak kontuzji. I na tym się przede wszystkim zamierzam skupić.

Vägen till Kalmar. Fot. Ironman Kalmar

Przygotowania do sezonu 2018 rozpoczęłam od… Od wielkiego rozczarowania. Naczytałam się, naoglądałam, nasłuchałam o niewiarygodnych sukcesach innych, jak to bariery tkwią tylko w naszych głowach, że chcieć znaczy móc, że sami się tylko ograniczamy myślami, że „nie potrafię”, „nie mam talentu” i że „za stara jestem”. Że myślimy schematycznie i zamykamy się z góry określonych szufladach, zakresach czy strefach. Więc wspaniałomyślnie postanowiłam odrzucić to wszystko, co do tej pory mnie niby ograniczało, blokowało i nie pozwalało wyzwolić prawdziwego, tkwiącego we mnie potencjału. Zero kompleksów. Nowe myślenie. Nowe podejście. Nowa ja! I co się okazało? Ano, kurwa że nie potrafię, nie mam talentu i że jestem za stara. Zajebiście normalnie, dziękuję wam o trenerzy życia i kołczowie treningu!

W takiej sytuacji, nie pozostawało już nic innego, jak wrócić do swojego tradycyjnego podejścia do tri, że praca, małe kroczki, systematyczność, cierpliwość i jeszcze raz praca. Trener zabronił biegać z zegarkiem, ordynował treningi bez mocy, a w wodzie skupiliśmy się na szukaniu techniki, choć ja również zagubionego nawet nie wiem kiedy, flow. Miejsce frustracji, że jednak kurwa nie mogę wszystkiego, i że bariery tkwią również w ciele a nie tylko w głowie, zajęła fajność i spokój ducha. Robić swoje, nie porównywać się do innych, nie słuchać objawionych mądrości. Tak jest dobrze. Najlepiej.

Konkrety

Ale i tak pojawiły się w mym treningu pewne nowości. Jedną z nich jest powrót na zajęcia pływackie z grupą. I był to strzał w dziesiątkę. Na samotnym, porannym pływaniu, mimo, iż przecież z rozpisanym treningiem, miotałam się jakoś strasznie. Nic nie wychodziło, czasy zdupy, aż wstyd pisać, technika leciała na łeb na szyję, nawet w sytuacji, gdy wydawało się, że gorzej już być nie może. Otóż w moim przypadku zawsze może! Brakowało błysku, brakowało motywacji, a przede wszystkim brakowało właśnie tego flow. Teraz z chłopakami na torze nie ma miękkiej gry. Jest fajnie! Są mocne zadania, mam więcej siły jakby jakoś, oczywiście łatwiej bo w bąbelkach, ale jest o niebo lepiej! Takiego impulsu potrzebowałam i tego, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, kiedy nie trzeba będzie tłuc kilometrów, będę się trzymać. Bo niestety zajęcia grupowe to tygodniowo tylko 2×45 minut, nawet z dodatkowym indywidualnym treningiem rano, pod ajrona za jakiś czas będzie mało. Jeśli chodzi o cyferki w wodzie, to listopad nie był specjalnie imponujący: cała para szła w technikę i w krótko a konkretnie, na długie pływania przyjdzie jeszcze czas.

Swim: 22,3 km i 9h 49 min

Wydawało mi się, że po fajnym szosowaniu w Alpach oraz późniejszym odpoczynku w październiku, treningi kolarskie rozpocznę z pułapu ciut wyższego niż rok temu. Jakże złudne były moje przypuszczenia! Pierwsze treningi na stojaku szły bardzo opornie. Mimo, iż miałam zakazane patrzeć na moc, to oczywiście podglądałam i jedyne co, to zastanawiałam się, jak ja kurdens na tych lub porównywalnych watach zrobiłam wcześniej połówkę lub niedajborze pełen dystans. Na szczęście z treningu na trening, z tygodnia na tydzień, jeździ mi się coraz lepiej. Może potrzebowałam przyzwyczaić się do nowej, obniżonej pozycji na bajku? Może do owalnych zębatek? A może po prostu rozkręcić? Mimo, iż nie jeżdżę teraz specjalnie dużo, z reguły 2 x 1,5h w tygodniu, to czuję się w tym treningu już całkiem nieźle. Już nawet znienawidzone wcześniej depnięcia i mocne starty nie są takie straszne… Choć wciąż z przerażeniem myślę o niechybnie zbliżającym się teście FTP…

I jeszcze listopadowe trenażerowe rekomendacje: oczywiście „Stranger Things” sezon 2, „Grace and Grace” (Netflix) oraz „Belfer” sezon 1 (dla nieposiadaczy kablówek itp, miesięczny dostęp w player.pl za 30 zł).

Bike: 16h i 59 min i 412 km

Bieganie. Myślałam, że rok temu o tej porze byłam z bieganiem w czarnej dupie. Okazuje się jednak, że ta dupa potrafi być jeszcze czarniejsza… Długa przerwa spowodowana kontuzją, potem pomalborkowy reset i rozkoszowanie się szosą w górach, następnie roztrenowanie. Oj, tak kołkowato i ociężale nie biegało mi się chyba jeszcze nigdy. I jeszcze ten strach, czy aby na pewno nie boli jaknoga. Cierpliwie jednak, powoli, systematycznie i spokojnie przesuwam się jakoś do przodu. Luźne biegania urozmaicane mam jakimiś dziwnymi zadaniami, które potrafią człowieka naprawdę nieźle zmechacić: 15-sekundowe sprinty, 10-sekundowe podbiegi, biegi z narastającą prędkością, krosy – dzieje się całkiem dużo. I cóż, do formy jeszcze daleko, bardzo daleko, ale lubię to! A przede wszystkim, jest z czego robić postęp! W listopadzie biegałam średnio trzy razy w tygodniu po ok. 50-60 minut.

Run: 11h 21 min i 121 km

Kolejną znaczącą nowością w moim treningu triathlonowym jest zdecydowanie więcej ćwiczeń wzmacniających i siłowych. Wierzę, że dzięki temu mam większe szanse na uniknięcie kontuzji, poza tym zawsze fajniej jest mieć sprawne i wyćwiczone ciałko niż nie mieć, prawda? Do ćwiczeń – za którymi przecież delikatnie mówiąc nie przepadam i nic się w tej kwestii nie zmieniło od wieków – podeszłam teraz jednak inaczej niż w zeszłym roku. Traktuję je nie jako dodatek czy uzupełnienie trzech podstawowych dyscyplin triathlonu. Ale jako jego czwartą część składową. I działa! W ten sposób zdecydowanie lepiej jest mi się zmotywować do ćwiczeń, po prostu dochodzi kolejna jednostka treningowa, którą należy wykonać. Ćwiczę w domu, jednak oszczędność czasowa w zestawieniu np. z wizytą na siłowni, jest tutaj znacząca, i ćwiczę z obciążeniem własnego ciała (a więc hehe znacznym), ew. z piłką lub deskorolką (mam fajne zestawy od Dr Besta). Oraz gumy – o nich postaram się zrobić osobny wpis. Tygodniowo poświęcam na ćwiczenia ok. 2-2,5 godzin, a że często są to naprawdę trudne wygibasy, po których zakwasy trzymają mnie nawet kilka dni, postanowiłam też normalnie wliczać to do moich treningowych statystyk. Regularnie ćwiczę już od października, normalnie duma mnie rozpiera, że nie odpuszczam. Wraz ze słodyczowym odwykiem, który trwa również już drugi miesiąc (finał na święta), to moje największe osiągnięcie mijającego okresu. Brawo Bo! :)

W listopadzie na treningach spędziłam więc łącznie 46 godzin, 54 minuty i 43 sekundy, czyli taki spokojny, zrównoważony rozwój :) I tym samym miło mi ogłosić, że nagroda w zabawie, która odbyła się na Facebooku – zestaw suplementów Run&Bike – wędruje do Waldka Misia, który był najbliżej tego wyniku typując 46:46:46. Gratulacje!

Dozoba! A po szwedzku: hej hej!

About the author

BO. Lub jak mawiają inni Bożena triathlonu. Biegam, pływam, kręcę i kocham góry. A swoje sportowe przygody opisuję tu. Zostań, poczytaj, skomentuj, przynajmniej jest śmiesznie.