Jakieś dwa lata temu wymarzyłam sobie wjazd na Stelvio. Gdzieś u kogoś zobaczyłam te serpentyny i wow. Muszę to zobaczyć, chcę tam być, marzę, by tam wjechać! Problem jednak w tym, że triathlonista to za bardzo nie ma kiedy wyjechać na szosowanie po Alpach. W maju leży jeszcze śnieg i większość przełęczy jest zamknięta (a nawet jeśli nie leży to przecież BPS), czerwiec – sierpień to sezon startowy, w który raczej trudno wkleić tydzień/dwa szlajania się po górkach bez uszczerbku dla pozostałych dwóch dyscyplin oraz ogólnej formy triathlonowej. Może więc wrzesień? Ale po co jechać we wrześniu kręcić po górkach, kiedy właśnie zbliża się roztrenowanie i wszystko, co wyjeżdżone „się zmarnuje”.
I właśnie dlatego wrzesień jest najlepszym okresem dla triathlonisty na kolarski wypad w góry! Bez ciśnienia, bez napinki treningowej, bez myślenia o watach, zakresach, tętnach. Gdy „nie musisz” już trenować, gdy nie trzeba biegać, gdy nie ma żalu, że stracisz czucie wody. Gdy po prostu możesz sobie pojeździć. Gdzie chcesz, ile chcesz i na jak długo i daleko pozwala ci pogoda. Wbrew pozorom – sprawdźcie rozkład rocznych temperatur i opadów – wrzesień w okolicach Bormio jest najbardziej stabilnym pod względem pogodowym miesiącem roku, pora idealna. W naszym przypadku akurat, ten wrzesień był wyjątkiem potwierdzającym regułę, aura była dość wymagająca i kapryśna, ale i tak dało się super jeździć i przy odrobinie szczęścia ani razu nie zmoknąć. No i jest już poza sezonem turystycznym, więc ceny ciut niższe.
Chciałabym pięknie opisać tutaj wszystkie emocje towarzyszące człowiekowi podczas kręcenia w Alpach. Wyobrażałam sobie post pełen urokliwych opisów, poetyckich metafor, achów nad widokami i przewyższeniami, niekończących się podróży wgłąb siebie oraz zawiłej charakterystyki psychologicznych stanów, które przeżywa się pokonując alpejskie przełęcze. A tymczasem jedyne co wg mnie najtrafniej oddaje piękno kolarstwa na trasach Giro d’Italia to WOW. Wow, wow, wow! I tyle. Nic więcej nie trzeba i nie da się napisać. WOW.
Zapewne dla doświadczonych kolarzy, którzy w życiu na niejedną górkę wjechali, alpejskie trasy to nic szczególnego i nie ma się tutaj czym emocjonować, co najwyżej faktem, czy zrobisz KOM’a na Mortirolo czy nie, ale dla reszty miłośników dwóch kółek, będzie to niewątpliwie super przygoda i bardzo ją polecam. My, za radą Marcela (dziękuję!) wybraliśmy się do Bormio – miejscówka idealna do wypadów na alpejskie klasyki.
Z Bormio, w sezonie, mamy cztery drogi wylotowe: każda z nich zaprowadzi nas na inną przełęcz:
- Umbrail (2501 m) i Stelvio (2758 m)
- Gavia (2621 m)
- Mortirolo (1852 m) i Forcola (2315 m)
- Cancano (1907 m) i Foscagno (2291 m)
- i jeszcze piąta prowadząca pod wyciąg, którą zaliczyć można podjazd Bormio 2000 (1938 m)
Można robić wypady wte i we wte, tj. wjazd na przełęcz i z powrotem zjazd do domu, można je zapętlać – te wycieczki są najfajniejsze i dostarczą nam najwięcej wrażeń.
Stelvio i Umbrail
Ach to Stelvio. Czy warte jest swojej legendy? Czy zasługuje na miano kolarskiej mekki, którą każdy kolarz wpisać chce do swojego portfolio? No moim zdaniem warte jest. I zasługuje. Może sama skala trudności wjechania na przełęcz nie jest największa (zwłaszcza od strony Bormio), w połowie podjazdu mijałam nawet grupę chińskich turystów wjeżdżających żółwim tempem bez spd, jeden nawet hihi z radyjkiem przy kierownicy (ciekawa jestem czy dotarli na górę), ale widokowość, długość podjazdów, ich zróżnicowanie i generalnie wszystko to razem wzięte sprawia, że naprawdę przygoda jest super, a przeżycia niezapomniane.
2758 m to najwyższy punkt, do którego docierają zawodnicy Giro d’Italia. Na przełęcz można wjechać z trzech stron (od strony Bormio i Santa Maria wjeżdża się przez przełęcz Umbrail):
- od Bormio – podjazd liczy 21 km, do pokonania jest różnica 1553 m, średnie nachylenie 7,1%, największe 13%. Bardzo urokliwy, zróżnicowany, z tunelami po drodze, serpentynami oraz – tuż przed przełęczą Umbrail – miłymi wypłaszczeniami wśród okolicznych pastwisk. Bardzo popularny wśród kolarzy, nigdy nie jedziesz sam, a widoczki – zwłaszcza przy dobrej widoczności – niesamowite. Czy trudny? Wjechałam go na kasecie 11-28, trudnością, szczególnie, gdy jest to twoje pierwsze zetknięcie z alpejskimi podjazdami, jest raczej jego długość i generalnie skala, gdyż wszystko dzieje się tam w rozmiarze XL.
- od Prato – gdy jedziesz od samego Prato di Stelvio podjazd liczy ok. 25 km, do pokonania jest różnica 1820 m, średnie nachylenie 7,4%, największe 13%. Początek niespecjalnie ciekawy, jedziesz w ocienionej dolinie wzdłuż rzeki, ale od Trafoi, gdy wjeżdżasz do lasu zaczyna być już ciekawiej. A już prawdziwa zabawa zaczyna się poza granicą drzew, do pokonania są te legendarne i spektakularne zawijaski, które – zwłaszcza, gdy jest to twój drugi podjazd dnia – naprawdę dają popalić! Płakałam i podjeżdżałam. Ale satysfakcja na koniec nie do opisania. Pięknie jest.
- od Santa Maria – czyli od strony szwajcarskiej, można do niego dotrzeć na dwa sposoby: zjeżdżając z przełęczy Umbrail lub, i tę opcję polecam, kręcąc pętelkę zjeżdżając ze Stelvio do Prato i potem dalej do Mustair i Santa Maria (uwaga, jest tam przejście graniczne otwarte w godzinach 9.00-17.00). Jest dziko, jest pusto, jest trochę tak księżycowo i kosmicznie. Pierwsze serpentynki o dość sporym nachyleniu pozwalają się nieźle rozgrzać, potem już tylko pustka, pasące się krowy, opuszczony i wystawiony na sprzedaż bar (a może tak rzucić wszystko…?) i góra góra góra. Długość podjazdu od Santa Maria: 13 km, różnica poziomów 1380 m, średnie nachylenie 7,3%, maksymalne 13%. Najmniej popularny z całej trójki, najczęściej służy do zjazdu ze Stelvio, by pętelką dotrzeć do Prato i z tamtej strony podjeżdżać to, co najpopularniejsze. A naprawdę, żal go nie podjechać :)
Mortirolo i Gavia
Jeśli Stelvio jest królem kolarskich klasyków, to Mortirolo i Gavia są księciem i królową. Zarówno na jedną, jak i drugą przełęcz, można wjechać w dwóch pojedynczych wycieczkach, ale zdecydowanie ciekawiej jest połączyć oba podjazdy w jeden wypad, zwłaszcza, iż akurat ten proponowany kierunek jazdy (dzięki Piotrek za rekomendację!) jest bardziej wymagający (Mortirolo) i piękniejszy (Gavia).
Zatem zjazd z Bormio w kierunku Mazzo di Valtellina, wioski, która leży na wysokości 552 m (uwaga, trzeba jechać S27, a nie SS38, która jest autostradą niedostępną na ruchu rowerowego) i stamtąd na świeżości można już rozpocząć podjazd pod Mortirolo. I na tę górkę, nawet facetom, radzę wyposażyć się w kasetę 11-32: 11 km, różnica poziomów 1300 m, średnie nachylenie 10,9% (jedenaście procent na jedenastu kilometrach!), maksymalne 19%. To tam zaliczyłam najdłuższego w życiu lapa na 5 km: 49 minut! :) A wcale się nie obijałam! Jest sztywno, jest ciasno, jest naprawdę ciężko. Ale przy tym tak fascynująco, że sama się sobie dziwiłam, jaki mam fun z tej wspinaczki! Może i nie ma urokliwych widoków (większość trasy wiedzie ocienionym lasem), ale dech i tak jest zaparty, poza tym na Mortirolo nie przyjeżdża się po doznania estetyczne… Podjazd podjazdów!
Gavia podjeżdżana od strony Ponte di Legno zachwyca. Mimo, iż masz już w nogach 75 km, w tym przygodę z Mortirolo, to aż chce się wjeżdżać, tak jest niesamowicie. Przepiękna panorama Alp w wersji szerokokątnej, bo jakby objeżdża się cały masyw dookoła. Jest las i nie ma lasu, są serpentyny, a potem ich nie ma, jest widok na dolinę, przejazd przez tunele, delikatne wypłaszczenia. Na 17 km do pokonania jest różnica 1400 m, średnie nachylenie 7,8%, maksymalne 16%. Mało ludzi. Miejscami równie pięknie co ciężko i równie ciężko jak pięknie. Absolutne must ride w Alpach!
Na Gavię można też wjechać bezpośrednio z Bormio, ale moim zdaniem ta strona przełęczy jest zdecydowanie mniej ciekawa w porównaniu z przeciwległą (od Ponte di Legno), lepiej zjechać nią do domu.
Forcola i Foscagno
Jeśli trudno ci wyobrazić sobie jak można podjeżdżać przez 35 km, to proponuję sprawdzić trasę wiodącą przez dwie przełęcze: Forcola i Foscagno. Wyjazd z Bormio (S27) w kierunku Mazzo di Valtellina, a potem kierujemy się na prawo, by w Tirano rozpocząć widokową podróż pośród lasów, jezior, szwajcarskich uzdrowisk i urokliwych wiosek. Podróż pod górę dodam, zaczynasz na 40 km i wysokości 441 m, a kończysz na 75 km i wysokości 2315 m, właśnie na przełęczy Forcola. Być może właśnie tam miałam jakiś gorszy dzień, albo faktycznie jest troszkę ciężko – strasznie się pamiętam męczyłam i na dodatek walczyłam z przeciążonym mięśniem lewej, stłuczonej w Malborku, nogi… Bolało, ale w sumie nie było wyjścia, trzeba było cisnąć, odwracać uwagę od bólu pięknymi widoczkami i podjeżdżać :) Pusto, melancholijnie, dużo krów i bardzo zimno na szczycie.
Przez przełęcz Forcola docieramy do Livigno, gdzie można na szybkości zrobić zakupy w Duty Free (np. Garmin Edge 520 za 170 EUR), zjeść dobrą pizzę lub lody, by znowu ruszyć – niespodzianka! – do góry w kierunku Bormio. Czymże jest teraz jednak 400 m do pokonania w pionie? No niczym. Nawet człowiek nie zauważy jak znajdzie się na mroźnej przełęczy Foscagno, skąd już tylko 25 km zjazdu do domu w Biormio. Droga ta – otwarta przez cały rok – jest już niestety dość ruchliwa i o ile na najważniejszych alpejskich klasykach (Stelvio, Mortirolo, Gavia) lokalsi oraz turyści szanują kolarzy dając im pierwszeństwo przejazdu, tak tutaj bywa różnie. Nawet i na gazetę – trzeba uważać.
Na przełęcz Foscagno również można bezpośrednio podjechać z Bormio, wówczas podjazd liczy ok. 25 km, ma różnicę poziomów 946 m, średnie nachylenie 4,4%, maksymalne 10%.
Cancano i Bormio 2000
Mamy już króla, królową i królewicza bormiowskiej rodziny, to może jeszcze warto przedstawić dwójkę książniątków :) Podjazdy te są krótkie, idealne na niepewną pogodę (da się szybko wrócić do domu) lub dzień restu.
Na przełęcz Cancano wyjeżdża się z Bormio w kierunku Livigno – należy kierować się na jezioro o tej samej nazwie. Serpentyny są tam mistrzowskie! BTW, gdy podjeżdża się takie zawijaski, to lepiej brać je dużym łukiem, po czym ścinać do środka, to wtedy (mimo, iż przecież jest pod górę), przez kilka metrów jedzie się w dół i można się rozpędzić do dalszej jazdy. Takie odkrycie. Na szczycie przełęczy kończy się asfalt, ale ponoć warto pojechać dalej szutrem, by dotrzeć nad jeziorko (nam się niestety nie udało). Podjazd liczy 13 km, do pokonania jest różnica 566 m, średnie nachylenie 5,2%, maksymalne 8,2%. Warto.
Bormio 2000 to nic innego jak dolna stacja kolejki narciarskiej. Trasa idealna na przewietrzenie głowy i rozkręcenie zmęczonych nóg. Długość 10 km, różnica poziomów 713 m, średnie nachylenie 7,3%, maksymalne 12%.
I to by było na tyle, choć zawsze można większość przełęczy podjechać jeszcze z przeciwnej strony. Albo dwa razy, trzy lub cztery :) Jak się człowiek spręży i będzie sprzyjająca pogoda, to wszystkie opisane trasy objedzie w 5-6 dni. Ale zdecydowanie bardziej polecam robić to na luzaka, dłużej, z dniem przerwy pomiędzy kilkoma wycieczkami – szanowna d. też chce odpocząć! W dzień restu zaliczyć można w Bormio m. in. termy (kompleks sportowy wraz z basenami i saunami lub typowo uzdrowiskowe wanny do moczenia) (bąbelki zawsze spoko) czy spacer po zabytkowym rynku i uliczkach węższych niż rozstaw ramion. Komu szosa nie wystarcza, zawsze może jeszcze wypożyczyć mtb i pośmigać w bike parku.
Bormio to kultowa miejscówka kolarzy – całe miasteczko żyje legendą Giro d’Italia oraz odcina kupony od mitu Stelvio. Hotele są „bike friendly”, przy każdej knajpie zawsze znajdziesz stojak na rowery, wszędzie pełno atrap dwóch kółek oraz odesłań do wyścigu oraz jego największych sław, oczywiście włoskich. Firmy zapewniające przewodnictwo na trasach kolarskich, ciuchy sygnowane marką Stelvio, automatyczne myjki do rowerów, półki w supermarketach uginające się od izotoników i żeli – na standardzie. A czy Bormio jest dobrą miejscówką do treningu triathlonowego? Niespecjalnie. Oczywiście da się – jest basen sportowy (poza sezonem w cenie ups 15 EUR za 2,5h), biegać można w zasadzie wszędzie, a tras kolarskich w bród. Ale jednak trochę szkoda ćwiczyć wysoki łokieć, gdy można sobie wjechać na jakąś fajną przełęcz i żal lecieć progowo podjazd bez podziwiania widoczków, nie? No i ta wysokość, na której leży Bormio też jakaś niespecjalna, w tym względzie już chyba lepiej wybrać Livigno.
Z praktycznych porad to warto jeszcze wspomnieć, że trzeba być bardzo kreatywnym w doborze ciuchów na wrześniowe kręcenie. Często wyjeżdża się, gdy temperatura oscyluje w okolicach 3 st. (odczuwalna na zjeździe spoko poniżej zera), potem w południe w słońcu można jechać na krótko, po czym znowu dość szczelnie trzeba ubrać się na zjazd. Absolutnie obowiązkowym wyposażeniem, oprócz standardowego setu, będą rękawki, nogawki, kurtka ultralight, owiewki, czapka i ciepłe rękawiczki. Dobrze sprawdzają się foliowe zrywki (na stopy, kolana) i rękawiczki, a także gazety, które dostać można w niektórych knajpach na przełęczach – janusze mają tu spore pole do popisu! :) Koszty? To oczywiście zależy, ale w wersji oszczędnej, jest to wypad na każdą kieszeń. Za 10-dniowy pobyt w super apartamencie w centrum miasteczka zapłaciliśmy za 2 osoby 440 EUR (ze wszystkim), jedzenie we własnym zakresie rzecz jasna. No i zapomniałabym, doliczyć jeszcze trzeba 90 EUR za kasetę 11-32, gdy okazuje się, że masz za mało zębów :)
Tak więc napiszę jeszcze raz, to co, odpowiadałam w komentarzach na Fb. Że nie ma co zazdrościć. Nie ma co odkładać na później, że może kiedyś, że jestem za słaby(a) na takie górki, że mam za ciężki rower, a tak w ogóle to mnie nie stać. Te Chińczyki pewnie wjechały! Przy muzyczce! No. Więc zbierać ekipę, rezerwować urlop na wrzesień i jechać.
Kolarstwo to piękny, przepiękny, ale też bardzo trudny sport. Niby człowiek wie, przecież nie jeździ od wczoraj, ale dopiero w takich warunkach, na pionowych podjazdach, na technicznych zjazdach, po 7 godzinach w siodle, przegrzany i przemarznięty na zmianę, uświadamia sobie jak bardzo trudny. I jak bardzo piękny! Wiele się w tych górach nauczyłam. Jeszcze więcej nie nauczyłam! Bywało, że czułam bezradność, niemoc, wkurzenie na siebie i strach… Ale wszystko i tak było genialne! Naprawdę WOW. Już się nie mogę doczekać kolejnego września. I następnego i jeszcze następnego. Jest przecież na świecie tyle gór do pokonania…