Cycki nie, kontuzja już była, złamana noga i szczęka również. Ajronmeński debiut był. Co by tu teraz wymyślić, by zwiększyć zasięgi bloga i zebrać jeszcze większą liczbę lajków? Może dzwon na rowerze? Mało wyszukane wprawdzie. Bo! Stać cię na więcej! Ale w sumie dość proste do wykonania, więc ok, niech będzie ten dzwon. Pasuje do zamku.
Castle Triathlon 1/2 IM nie był startem A, nawet chyba startem C nie był. Chciałam tam po prostu fajnie zakończyć sezon, spotkać się ze znajomymi, pokibicować Krasusowi w jego drugim podejściu do ajrona, odświeżyć wspomnienia, gdyż właśnie tu debiutowałam w triathlonie 4 (!) lata temu. Miała być „zabawa”, mocny rower i przybijanie piątek na biegu. Prawie nawet się udało, ale niestety ubiegłotygodniowy start, na którym poszło mi nadspodziewanie dobrze, troszkę (niepotrzebnie!) rozbudził moje oczekiwania wynikowe i tym samym wprowadził zamęt do skrupulatnie poukładanego planu pod nazwą „fun”. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może jednak warto zawalczyć coś pod tym zamkiem… Niepotrzebnie się pojawiłaś głupia myślo! Wszystko mi popsułaś i zamiast radości jest teraz, obok szlifów, siniaków, zadrapań siebie i roweru, porządnie potłuczona też psycha. Bez sensu.
Malbork przywitał nas, jak to ponoć ma w zwyczaju od 3 lat, pizgawicą. Wiało i padało, a depresyjnego wrażenia smutku i szarości nie poprawiała nawet czerwona cegła zamku oraz pomarańczowe sztormiaki orgów, którzy wszystko dla nas przygotowywali. Jedynie znajome twarze, uśmiechnięte gęby i różowe bluzy były ratunkowym promieniem słońca w tym całym pogodowym armegedonie. Uwielbiam tę atmosferę przedstartową, gdy spotykam ludzi, z którymi kontakt mam zazwyczaj jedynie przez fb, gdy wszyscy trochę podekscytowani są, troszkę zestresowani. Gdy oczekujemy na start, ciekawi i niepewni zarazem jak będzie.
Przepraszam czy tu biją?
Moje odczucia odnośnie rzeki Nogat nie zmieniły się od debiutu. Szuwary. Jak z mostku patrzyliśmy na zawodników startujących w sobotę w 1/4 IM, to oni jakby wszyscy w jakimś błocie się taplali. Przejrzystość wody milimetrów dwa, trawska i inne mchy wystające, woodstock panie! A ta rzeka to w ogóle płynie? Co nie zmienia faktu, że jednak sceneria samego startu w Malborku jest wyjątkowa. Zamek robi robotę, most z którego dochodzi kibicowski hałas również, rycerze, armata. No ciary są. A nawet ciary podwójne, bo woda w niedzielę miała 17-18 st. C i 10 minut oczekiwania w niej na sygnał startera pozwoliło się niestety trochę wychłodzić.
Ale ruszyliśmy. Nie chcę tutaj się wymądrzać, narzekać czy robić za eksperta, ale jednak start z wody blisko pięciuset zawodników naraz, nie jest ani przyjemny, ani bezpieczny. Oczywiście wiem, że pralka jest kwintesencją triathlonowych startów i nie mam nic przeciwko, brońborze, czasem to nawet lubię i bywa dość zabawnie. Ale pralka, która trwa połowę trasy lub dłużej, podczas której podtapiamy się nawzajem, okładamy i szarpiemy nie tylko z własnymi pływackimi umiejętnościami (lub ich brakiem), ale również z innymi zawodnikami jest po prostu niebezpieczna i trochę niesprawiedliwa wobec tych, którzy bić się nie potrafią lub mają mniej siły. No i picie wody z Nogatu chyba do najzdrowszych nie należy… Może warto rozważyć start falami w przyszłym roku?
Wracając do mnie, no nie było to pływanie marzeń, choć na tle innych i tak wielkiego dramatu nie ma. Nie radziłam sobie zarówno w walce wręcz, przyjmowałam cios za ciosem, po czym nieświadomie nadstawiałam drugi policzek i zabawa zaczynała się od nowa, jak i z techniką oraz dynamiką ruchów, chwytem wody. Z niczym sobie nie radziłam. A raz to nawet wsadziłam komuś palca do buzi (sorka!), hmm, mam nadzieję, że do buzi – było tam ciepło i wilgotno :) Czas pływania jest – powiedzmy – poprawny i odzwierciedla (niestety) poziom moich obecnych umiejętności, zwłaszcza, że bez bąbelków: 35:32, tempo 1:51/100m. Bywało lepiej, ale przecież bywało też gorzej, trzeba „tylko” poprawić technikę i płyniemy dalej z tym koksem!
Prosto, w lewo, po schodkach zawijasami w górę, w prawo, długa prosta, potem w lewo na schodki w dół, w prawo i już byłam hopsa w strefie zmian! A tam o-oł Łemkowyna. Czyli – nie ściemniam – błoto po kostki, a raczej po opaski (moje niezawodne i ulubione w ciapki Zeropoint) i jak tu takie umorusane stopy ubrać teraz w butki? Powycierałam się trochę w trawę, trochę w mokrą piankę i ruszyliśmy z Czesławem do kreski. Prosto prosto, potem w lewo, znowu prosto prosto, nawijka o 180 i po kilku minutach można się już było wpinać w pedały.
Komu bije dzwon
Do pokonania na rowerze mieliśmy 2 pętle. Płaskie i proste, acz miejscami dość wąskie, trzeba było uważać, bo z naprzeciwka też jechali. Pisałam ostatnio, że moim najgorszym rowerowym wrogiem jest wiatr. Że nie potrafię z nim walczyć, nie umiem i poddaję się zbyt wcześnie. I chyba znalazłam na niego sposób! Trzeba się po prostu nastawić, że będzie wiało, najgorszej pizgawicy spodziewać i już jest lepiej. Oraz głowa w dół (tak wiem, wciąż jest za wysoko, poeksperymentuję teraz trochę z ustawieniami) i po prostu cisnąć.
Tam mieliśmy pod wiatr (mocny wiatr, w zasadzie ściana wiatru), z powrotem z wiatrem (wcale już nie takim mocnym) (why?), potem to samo raz jeszcze, i po etapie kolarskim. Jechałam na samopoczucie, tzn. dość mocno – życie jest zbyt krótkie, aby się oszczędzać na rowerze. Poza tym, raz, że musiałam się trochę rozgrzać, zimno było w mokrym stroju (temperatura ok. 15 st. C), a dwa, że oni wszyscy się jakoś tak dziwnie wlekli, po prostu (siła wyższa) ja musiałam szybciej!
Dobrze mi się jechało. Lubię to lekkie szczypanie w udach, lubię poczucie prędkości i fakt, że fajnie przemieszczam się do przodu. Lubię nawet jak mnie mijają, bo z reguły słyszę wtedy „Cześć Bo!” i sama mobilizuję się do wyższych watów. Fajnie było! Oprócz jednej grupki, którą obserwowałam przed sobą przez ok. 2 km, po czym krzyknęłam „Ej, parówy, nie pomyliłyście zawodów?” i która ku mojemu zdziwieniu w dwie sekundy karnie się rozjechała (ma się ten posłuch), nie widziałam nieuczciwej jazdy. Sędziowie skrzętnie pilnowali inwentarza, a czołówka (niezmiennie uwielbiam oglądać PROsów i PROski, ich sylwetki wyglądają mega!) to chyba cały czas jechała w eskorcie pomarańczowych kamizelek. Jadłam, piłam, dogoniłam kilka dziewczyn, popozdrawiałam znajomych, nuda, nie działo się nic ciekawego.
I nagle zaczął mi się luzować bidon aero na kierownicy. Tak się gość wyluzował, że trzymałam już go tylko przedramionami na lemondce, a na zakrętach czy wertepach dodatkowo jedną ręką. Dodam, iż tydzień temu w Kraśniku, właśnie wyleciał mi bidon na trasie kolarskiej, wciąż jest poszukiwany i wierzę, że się odnajdzie (ktoś go zabrał) (halo człowieku, oddasz?), w Malborku jechałam więc z pożyczonym, również Profile Design, od Piotrka, dziękuję! I teraz kurwa znowu mam problem z tym samym bidonem (Profile Design, robicie to źle!), nie pytajcie o poziom wkurzenia, brak skali. Próbowałam go, trochę na ślepo, mocować jeszcze podczas jazdy, ale niestety bezskutecznie (potem okazało się, że złamał się kawałek plastiku mocujący rzepy). Nie chciałam wyrzucać wzdłuż trasy, bałam się zgubić i zniszczyć, ponadto miałam tam zamontowanego edża, postanowiłam więc oddać kibicom przy trasie. Jak tylko zobaczyłam z daleka znajome barwy, zjechałam do prawej, zaczęłam zwalniać (przez ok. 20-30 m), spokojnie w górnych chwycie, w jednej ręce miałam ten bidon do przekazania, już prawie prawie… I BUUM! Rozpędzony człowiek od tyłu uderzył we mnie i wystrzelił mnie z pedałów, poleciałam na lewy bok. A potem mnie jeszcze zjebał jak jeździsz głupia babo.
Chwilę wypadku zrozumie tylko ten, kto kiedykolwiek go doświadczył. Ćwierć, może pół sekundy robi się nagle jak slow motion, a potem leżysz, rozglądasz się i próbujesz ogarnąć co się stało. Chwilę potem przychodzi przerażenie i zdenerwowanie, i dopiero wtedy zastanawiasz się, czy jesteś cały i co z rowerem. Choć może nawet, czy rower cały i co z tobą :) Koledzy z Kuźni i TriWawa (dziękuję!) pomogli mi wstać i pozbierać rower. Jesteś cała, wszystko ok? Tak, tylko troszkę się przestraszyłam odpowiedziałam próbując opanować drżenie całego ciała. A tamten człowiek wciąż na mnie krzyczy. Stłuczone biodro, łokieć, rozwalone kolano, nadgarstek. Oddałam ten nieszczęsny bidon Marzenie i po ponad 2 minutach przerwy trzęsąc się na całym ciele ruszyłam dalej. Najlepsze, że zaraz potem na trasie, gdzie był łuk w lewo i wszystko dobrze oznaczone, ja pomiędzy pachołkami zakręciłam sobie w prawo :) I musiałam zawracać bo znowu wszyscy na mnie krzyczeli! :) Chyba to uderzenie głową w asfalt również było konkretne. A w sumie to jak ja mam na imię?
Byłam przestraszona, a potem wściekła, że tak to się wydarzyło. I niestety im dłużej o tym myślę, tym dochodzę do wniosku, że to była moja wina :( Człowiek nie zachował należytej ostrożności, jechał też zbyt blisko – to fakty bezsprzeczne, ale ja nie powinnam ot tak zwalniać sobie na trasie. Mogłam popatrzeć za siebie (jak przy wymijaniu), zasygnalizować jakoś, zjechać do zatoczki… Ale teraz mogę sobie gdybać… Przeprosiliśmy się w strefie zmian. Wypadki się zdarzają. Tylko roweru (obdarta kierownica, przerysowany zacisk, porysowane lakierki, brak zaślepki przy kablach od przerzutek) i stroju (podarty, ale da się zszyć) szkoda. Oraz tego, że dzwon popsuł mi trochę całe zawody – wybił z rytmu na rowerze, pozwolił umartwiać się nad sobą i nie podejmować walki w biegu :( To nie tak miało być! Mam nadzieję, że kolega nie ucierpiał tak bardzo…
Z lekko bolącym biodrem i już bardziej pulsującym kolanem objechaliśmy jakoś drugą pętlę i dotarliśmy do T2. W bardzo trudnych warunkach pogodowych, etap kolarski, wliczając dzwon, zajął mi 2:38, średnia prędkość ruchu 34,3 km/h, moc 3,1 W/kg. Gdy zsiadłam z roweru i zaczęłam biec (prosto prosto, potem w prawo, potem znowu prosto prosto i jeszcze raz prosto), a raczej próbować biec do swojego boksu, to już wyraźnie czułam, że godzinę wcześniej troszkę się poobijałam. Odwiesiłam rower, zobaczyłam podarty strój i inne rany cielesne – od razu zaczęło boleć mnie dwa razy bardziej :) Usiadłam więc na tej trawie ubierając buty biegowe i porządnie się zmartwiłam.
Nie ma róży bez biegania
O ile bez biegania, maraton na ajronie można zrobić galołejem i to w całkiem niezłym stylu, to już pobiec półmaraton na 1/2 IM bez biegowego przygotowania stanowi pewien problem. A jednak! Nie wiem co ja sobie wyobrażałam, że mogę powalczyć. Nie wiem z jakich argumentów korzystałam perswadując sobie wcześniej, że spoko da się zrobić połówkę bez treningów biegowych! Przecież truchtam już od miesiąca. Coo, ja nie zrobię? Nie wiem czemu nie posłuchałam rad Kuby, że może jednak ćwiartka Bo, a nie średni dystans. Uparłam się i teraz mam. Nie zapomnę tego uczucia bezradności i wstydu, gdy wszyscy mnie wyprzedzali. Oczywiście zawsze mogę tłumaczyć, że to przez tego dzwona na bajku, przez bolące biodro (oj, pierwsze kilometry były dość nieprzyjemne) i rozwalone kolano (nakurwiało cały czas) tak kiepsko pobiegłam i że przecież gdyby nie wypadek zrobiłabym Best Run Split w Malborku. No dobra, drugi wynik, bo pierwszy przecież Olga. Dokładnie tak właśnie by było! :) Ale jednak, nie ma co ściemniać. Niestety.
Wiem, że nie można zestawiać sportu amatorskiego z upokorzeniem, tu wszyscy jesteśmy przecież zwycięzcami. Ale jednak czułam się mocno upokorzona na trasie biegowej. Starałam się oczywiście walczyć, mobilizować, zaciskać pięści, brać moc od kibiców, którzy na przedzamkowym skrzyżowaniu byli wprost genialni (dziękuję!), uśmiechać, gdy tylko się dało, ale jednak to trochę za mało, by był z tego wynik :( Tak bardzo chciałam i tak bardzo nie potrafiłam równocześnie. Z każdym następnym kilometrem siadała głowa, a ja nie robiłam nic innego, jak tylko umartwiałam się nad sobą, znęcałam myślami o porażce, katowałam świadomością, jak bardzo jest źle i że jestem do niczego. I jeszcze ten strój podarty. I zniszczony paznokieć. I boli. Nosz kurwa mać, buuu. Chciałam już do mety, by sobie usiąść i po prostu popłakać. Usiadłam i popłakałam. Bieg (ostatnie 2 kilometry to galołej, podczas którego przyspieszyłam o 25 sekund na km) zajął mi 1:56 (5:35 min/km).
A całe zawody 5:20 dając mi trzecie miejsce w kategorii i brązowy medal Mistrzostw Polski AG na dystansie 1/2 IM. Pamiętam, że podczas biegu, gdy bolały mnie poobijane części ciała, zastanawiałam się, gdzie ta adrenalina, która ponoć sprawia, że ból nie istnieje i pozwala nam w podobnych sytuacjach dzielnie walczyć do końca. Na następny dzień jednak, gdy stłuczenia nabrały kolorów i kształtów (biodro tak mi spuchło, że mam, ha! wcięcie w talii niczym któraś z Kardiszanek) (przeglądaniu się w lustrze nie ma końca) i gdy bolało już znacznie bardziej, wiem, że jednak ta adrenalina troszkę w Malborku zadziałała :) Teraz opadły już emocje, a spokojna analiza pozwala nawet uśmiechnąć się do wyniku z roweru i do mojej dzielnej walki z wiatrem oraz docenić lekcję, którą wyniosłam z tego startu. No i najważniejsze, nie bolała jaknoga! W sumie ta cegła za 3-cie miejsce też nawet spoko. Jedyne zawody, z których mam dwa medale, dwa nagie medale! Malborku, może nie byłeś wcale aż tak bardzo zły?
Myślę jednak, że następnym razem chcąc przykuć Waszą uwagę i zaspokoić żądzę lajków zrezygnuję raczej z koncepcji epickiego dzwonu. Serio, zostają już chyba tylko te cycki…